Jest takie powiedzenie, że jeżeli uważasz, że jesteś w czymś dobry, to zawsze jest gdzieś jakiś Azjata który robi to lepiej. I fakt, japońska 3-osobowa ekipa Gotsu Totsu Kotsu nagrała najlepszą moim zdaniem, tegoroczną płytę w ramach Death Metalowego grania. Trochę nowości z 2018 słyszałem, także porównanie jakieś mam. Szkoda tylko, że do stosunkowo niewielu osób ma ona szansę dotrzeć, dostępna jest tylko w Japonii. Próbowałem ten zespół porównać do jakiegoś zachodniego, w miarę dobrze znanego. Przyszły mi na myśl Dying Fetus oraz Meshuggah, może po części Suffocation czy Deicide, ale kwestia jest taka, że na dobrą sprawę ciężko Gotsu Tetsu Kotsu do jakieś innej grupy porównać tak w miarę na styk. Chłopaki grają dosyć charakterystycznie i totalnie po swojemu. To jest rzecz jasna na duży plus. Jest spory nacisk na partie basu, które mają szansę do popisu jak płyta długa i szeroka. Riffy są wyraźne, intensywne, nośne, trochę jakby vaderowskie solówki, a perkusja wgniata w glebę. Wokalnie mamy do czynienia z niskim, mocnym growlem miejscami przebijającym nieco manierą Petera ze wspomnianego Vader, chodzi mi o tą swoistą chrypkę. Mamy tu dużo zmian tempa, różnorodności wyczynianych przez bas i gitarę, sporo technicznego zacięcia i brutalności. I jak na Japonię przystało produkcja jest bez skazy! Tu już nie ma czego się doszukiwać i w czym dłubać, robota kompletna! Brzmi to wprost nieziemsko! Brzmienie jest bardzo gęste, klarowne i mocarne, wręcz walcowate. Czasem słysząc niektóre japońskie produkcje mam wrażenie, że zachód ma jeszcze sporo do nadrobienia. Rzadko słyszy się coś takiego.
Co się tyczy samej oprawy graficznej i tekstowej, to nie trudno zauważyć wokół jakiej tematyki porusza się zespół. Te aspekty inspirowane są historią i mitologią japońską, samurajami, co jak najbardziej pasuje do tej muzyki, tym bardziej jeżeli śpiewa się o krwawych bitwach jakie toczyły się podczas Wojny Gempei, Onin, czy całej, słynnej ery Sengoku.
Co mogę powiedzieć na koniec? Osobiście jestem tym albumem oczarowany, jest wg. mnie przykładem dzieła praktycznie perfekcyjnego. Każdy kto siedzi w ogólnie pojętym Death Metalu i ceni sobie pewną dawkę wirtuozerii, a przede wszystkim nacisk na techniczną, a za razem brutalną odsłonę tego grania, to po prostu musi tę płytę u siebie mieć. Ten krążek, jaki i sam zespół, zasługują na znacznie większą uwagę i dotarcie do szerszego grona fanów. Także bez rozdrabniania się- dla mnie mistrzostwo w temacie!
https://www.facebook.com/GotsuMetal/
http://en.gotsutotsukotsu.com/
poniedziałek, 5 listopada 2018
sobota, 3 listopada 2018
Visigoth- Conqueror's Oath (Metal Blade 2018)
Debiutancki krążek tej amerykańskiej grupy, "Revenant King", zwiastował, że mamy do czynienia, może nie z niebywałym odkryciem, ale z pewnością nietuzinkowym talentem i wyczuciem klasyki Heavy Metalowego rzemiosła. Od pierwszych dzięków dobywają się z muzyki Visigoth echa takich grup jak Diamond Head, Judas Priest, Manilla Road, Ostrogoth, Crossfire, czy Cirith Ungol. Zespół kapitalnie łączy ze sobą cechy tego typowego, pędzącego, naładowanego energią grania z epickimi naleciałościami i tematyką mitologii, pól bitewnych oraz fantastyki rodem z twórczości Moorcocka czy Howarda. "Conqueror's Oath" jest godnym następcą debiutu, a nawet go przerasta. Co prawda album jest krótszy, ale za to bardziej spójny i skondensowany. Mamy tu znacznie większy nacisk na odrobinę szybsze i bardziej energiczne numery niż na jedynce, co sprawia, że płytę chłonie się jednym tchem. Kolejna cecha tego materiału to chwytliwość. Już pierwszy utwór, "Steel and Silver", ma z marszu dający się zapamiętać riff i refren, który po chwili nuci się razem z zespołem, totalnie koncertowa bestia. Podobnie dzieje się w przypadku "Warrior Queen" oraz "Salt City" (Ach ten basik na początku...A Jake Rogers wokalnie dosłownie błyszczy!). Kompozycje na płycie płyną i ma się wrażenie, że to granie przychodzi zespołowi z niebywałą łatwością, nie jest wymuszone, czy zaplanowane. Jest w tym mnóstwo żywiołowości i pasji. Epickim obliczem i nieco dłuższym kompozycyjnie akcentem"Conqueror's Oath" jest trwający siedem minut "Traitor's Gate". Mocarny, podniosły, z szybkimi partiami, a jednocześnie miejscami o niemal balladowym wydźwięku. Czas przy tej płycie mija niesamowicie szybko i ma się ochotę na powtórkę. Jest świetnie zbalansowana i autentycznie ma się wrażenie przeniesienia w czasie to lat świetności tego typu grania, do którego Visigoth, jakby nie było, wnosi sporo nowej jakości. Dla mnie osobiście jest to najlepsza płyta z tradycyjnym Heavy Metalem jaka ukazał się ciągu ostatnich 2-3 lat, a z pewnością w obecnym 2018. Piękny hołd dla klasycznych brzmień i dowód na to, że wciąż można nagrać w tej materii coś wartościowego, inspirującego. Dzięki takim zespołom jak Visigoth płomień tradycyjnego Heavy Metalu wciąż płonie jasno i mocno!
https://www.facebook.com/visigothofficial/
https://visigoth.bandcamp.com/
czwartek, 1 listopada 2018
Into the Cave- Insulters of Jesus Christ (Bitch Recs/ Hell Music/ Cianeto/ Crionics Records 2018)
Tak jak pierwszy album ekipy z Into the Cave "Sex and Lust" przeszedł u mnie bez specjalnego echa, tak dwójeczka w postaci "Insulters of Jesus Christ" po prostu wbiła mnie w glebę. Jedynka była prostą, obskurną brzmieniowo, wypełnioną chaosem i wszelakim brudem mieszanką Black/ Death i Black/ Thrash Metalu jakiego tak naprawdę na scenie jest wiele. Przez to, niestety, niczym zbytnio się nie wyróżniała ginąc w natłoku innych tego typu materiałów. Brakowało jej "tego czegoś".
Najnowsza płyta to kolejny, konkretny krok naprzód, zupełnie inna liga. Możliwe, że jakby nie wspominać, że to ten sam zespół, to sporo osób mogłoby stwierdzić, że to kompletnie inna grupa. Pozostając wciąż w ramach Metalowego oldschoolu i organicznego brzmienia zespół zmienił nieco styl grania przesuwając go w Death/ Thrashową (z większym naciskiem na Death) stylistykę suto zakrapianą wszelakim bluźnierstwem i siarką. I od razu jaka różnica! Album w tej materii po prostu porywa! Nie chodzi już nawet o ogrom energii, wyśmienitych riffów i klimatu płyty, a o autentyczne wyczucie tego grania. Można powiedzieć, że jest to niemal esencja stylu w którym zaczęli się poruszać. Raczej się nie pomylę stwierdzając, iż wraz z "Insulters of Jesus Christ" zespół odnalazł swoją drogę. Album dopiero co się ukazał, a ja już miałbym ochotę słuchać kolejnego haha! Tak, autentycznie! Takie numery jak "Pure Filth from the Grave" czy "To the Devil a Daughter" można katować bez końca, to się za cholerę nie nudzi.No i solówki, każda jedna miazga. Panowie sporo razy łapią się w nich triku/ zagrywki "dive bomb", ale za każdym razem daje to świetny efekt, a jeszcze z tym brzemieniem i dodanym pogłosem...
W dniu w którym dostałem rzeczoną płytę najnormalniej w świecie zrobiła mi dzień i do tej pory nie wyłazi z odtwarzacza. Takie albumy wychodzą tylko spod rąk ludzi dla których to granie to pasja, którzy z niczym i nikim się nie ścigają, a po prostu łoją od serca to co w tej muzie kochają. Od tej pory będę się bacznie przyglądał poczynaniom Into the Cave, bo coś czuje, że rośnie nam kolejny, przyszły klasyk brazylijskiej sceny podziemnej! Polecam, rekomenduję... Nie! To stanowczo za mało! Tę płytę po prostu musicie u siebie mieć!
https://www.facebook.com/intothecave666/
https://intothecave.bandcamp.com/
Najnowsza płyta to kolejny, konkretny krok naprzód, zupełnie inna liga. Możliwe, że jakby nie wspominać, że to ten sam zespół, to sporo osób mogłoby stwierdzić, że to kompletnie inna grupa. Pozostając wciąż w ramach Metalowego oldschoolu i organicznego brzmienia zespół zmienił nieco styl grania przesuwając go w Death/ Thrashową (z większym naciskiem na Death) stylistykę suto zakrapianą wszelakim bluźnierstwem i siarką. I od razu jaka różnica! Album w tej materii po prostu porywa! Nie chodzi już nawet o ogrom energii, wyśmienitych riffów i klimatu płyty, a o autentyczne wyczucie tego grania. Można powiedzieć, że jest to niemal esencja stylu w którym zaczęli się poruszać. Raczej się nie pomylę stwierdzając, iż wraz z "Insulters of Jesus Christ" zespół odnalazł swoją drogę. Album dopiero co się ukazał, a ja już miałbym ochotę słuchać kolejnego haha! Tak, autentycznie! Takie numery jak "Pure Filth from the Grave" czy "To the Devil a Daughter" można katować bez końca, to się za cholerę nie nudzi.No i solówki, każda jedna miazga. Panowie sporo razy łapią się w nich triku/ zagrywki "dive bomb", ale za każdym razem daje to świetny efekt, a jeszcze z tym brzemieniem i dodanym pogłosem...
W dniu w którym dostałem rzeczoną płytę najnormalniej w świecie zrobiła mi dzień i do tej pory nie wyłazi z odtwarzacza. Takie albumy wychodzą tylko spod rąk ludzi dla których to granie to pasja, którzy z niczym i nikim się nie ścigają, a po prostu łoją od serca to co w tej muzie kochają. Od tej pory będę się bacznie przyglądał poczynaniom Into the Cave, bo coś czuje, że rośnie nam kolejny, przyszły klasyk brazylijskiej sceny podziemnej! Polecam, rekomenduję... Nie! To stanowczo za mało! Tę płytę po prostu musicie u siebie mieć!
https://www.facebook.com/intothecave666/
https://intothecave.bandcamp.com/
poniedziałek, 29 października 2018
Borknagar- Borknagar (Malicious Records 1996/ Hammerheart Records 2012)
Zespół, który obok Enslaved oraz Ulver należy do ścisłej czołówki norweskich grup które za pomocą Black Metalu poruszyły tematykę mitów, legend i kultury swojego kraju, poniekąd jedni z prekursorów tego konkretnego typu grania. Oystein G. Brun będący już zmęczony Death Metalem jaki tworzył w ramach Molested stworzył "supergrupę" zapraszając do swojego nowego projektu Grima (Immortal, Gorgoroth, Arvas), Infernusa (Gorgoroth), Ivara Bjornsona (Enslaved) oraz Garma (Ulver, Arcturus). To właśnie ten skład nagrał debiutancki krążek Borknagar. Swoją drogą nazwa projektu nie jest żadną egzystującą w przekazach lub literaturze. To przekształcone Lochnagar. Nazwa góry z jednej ze szkockich baśni. Na tyle spodobała się Oysteinowi, że postanowił ją odrobinę przerobić i zaadoptować.
Niniejszy krążek powstawał na przełomie 95' oraz 96' roku, nagrany w słynnym Grieghallen Studio z Pyttenem za konsoletą. "Borknagar" to kolejny z niezapomnianych, acz moim zdaniem wciąż niedostatecznie docenionych, klasyków norweskiej sceny, który wiedziony najpewniej inspiracjami sięgającymi takich płyt Bathory jak "Blood Fire Death" oraz "Hammerheart" oraz dokonaniami kolegów z Enslaved i Ulver postanowił nakarmić kolejnym dziełem nurt tzw. Viking Black Metalu/ Folk Black Metalu (ciężko ich zaszufladkować, jak zwał tak zwał, ale jakąś formę nazewnictwa wypada tu przyjąć). Co jest w tym albumie piękne to fakt nie tylko połączenia klimatu, nostalgii i agresji wczesnych materiałów obu wspomnianych na początku grup, ale również dodania do nich części brzmienia oraz struktur riffów obecnych u... Immortal! Tak miejscami docierają do słuchacza echa takich płytek jak "Pure Holocaust" czy "Battles in the North". Także jednym słowem Oystein wziął z wielu źródeł co zacniejsze elementy i zespolił je w nowe dzieło, nową jakość, kolejny krok naprzód w rozwijającym się wtedy nurcie w Black Metalowej sztuce. Debiut Borknagar zawdzięcza swoją wyjątkowość również temu, że kolejna płyta nie zawierała już takiej surowości i tnącego brzmienia, była bardziej melodyjna, z elementami czystego wokalu, bardziej w kierunku Ulver (w końcu Garm nadal był na pokładzie) no i już bez Infernusa."Borknagar" jest jedyny w swoim rodzaju, zakorzeniony jeszcze w pierwszej połowie lat 90-tych jeżeli chodzi o norweski BM. Klasyk! W sumie dobrze się stało, że Brun jednak zrezygnował z Molested. Stworzył coś jeszcze lepszego!
Niniejszy krążek powstawał na przełomie 95' oraz 96' roku, nagrany w słynnym Grieghallen Studio z Pyttenem za konsoletą. "Borknagar" to kolejny z niezapomnianych, acz moim zdaniem wciąż niedostatecznie docenionych, klasyków norweskiej sceny, który wiedziony najpewniej inspiracjami sięgającymi takich płyt Bathory jak "Blood Fire Death" oraz "Hammerheart" oraz dokonaniami kolegów z Enslaved i Ulver postanowił nakarmić kolejnym dziełem nurt tzw. Viking Black Metalu/ Folk Black Metalu (ciężko ich zaszufladkować, jak zwał tak zwał, ale jakąś formę nazewnictwa wypada tu przyjąć). Co jest w tym albumie piękne to fakt nie tylko połączenia klimatu, nostalgii i agresji wczesnych materiałów obu wspomnianych na początku grup, ale również dodania do nich części brzmienia oraz struktur riffów obecnych u... Immortal! Tak miejscami docierają do słuchacza echa takich płytek jak "Pure Holocaust" czy "Battles in the North". Także jednym słowem Oystein wziął z wielu źródeł co zacniejsze elementy i zespolił je w nowe dzieło, nową jakość, kolejny krok naprzód w rozwijającym się wtedy nurcie w Black Metalowej sztuce. Debiut Borknagar zawdzięcza swoją wyjątkowość również temu, że kolejna płyta nie zawierała już takiej surowości i tnącego brzmienia, była bardziej melodyjna, z elementami czystego wokalu, bardziej w kierunku Ulver (w końcu Garm nadal był na pokładzie) no i już bez Infernusa."Borknagar" jest jedyny w swoim rodzaju, zakorzeniony jeszcze w pierwszej połowie lat 90-tych jeżeli chodzi o norweski BM. Klasyk! W sumie dobrze się stało, że Brun jednak zrezygnował z Molested. Stworzył coś jeszcze lepszego!
sobota, 27 października 2018
Abigial- The Lord of Satan (Nuclear War Now! 2011)
Część dalsza sceny japońskiej i ponownie gości na blogu Abigail, ale nie bez przyczyny. Uważam ich wczesne nagrania, i wspomniany już jakiś czas temu debiutancki album, za jedne z najlepszych rzeczy jakie przytrafiły się na łamach niczym nie zmąconego, oldschoolowego Black Metalu inspirowanego Pierwszą Falą.
"The Lord of Satan" jest kompilacją dem oraz pierwszych trzech Epek zespołu. Kolejno: materiał ze splitu z Funeral Winds (1995), "Descending From a Blackened Sky" (1993), "Confound Eternal (1996), "Demo 1" (1992, tylko w wersji na winylu) oraz demo "Blasphemy Night" (1993, również tylko w wydaniu winylowym). Mamy tu jednym słowem przekrój wszystkiego co zespół spłodził aż po czasy swojej pierwszej, pełnej płyty. Co zawsze totalnie urzeka mnie w tych nagraniach to ich organiczność, naturalna i niewymuszona. Abigail stworzył tu niemal swój własny Black Metal zakorzeniony inspiracjami w latach 80-tych, a też nieco (i "nieco" jest tu najtrafniejszym określeniem) zmieszany z tym co na początku lat 90-tych zaproponowała Norwegia, słychać to przede wszystkim w tych szybkich partiach kompozycji. Oczywiście Yasuyuki, nie ograniczał się tu tylko do szybkich, wściekłych struktur, ale potrafił również zawrzeć w tej muzyce nawet Doom/ Dark Metalowe naleciałości w stylu wczesnego Samael. Są tu także instrumentalne, budujące odpowiedni nastój, oparte na klawiszach fragmenty. Kolejna sprawa to klimat. Nad rzeczonymi nagraniami Abigail unosi się ta złowieszcza aura, mrok, pewien demoniczny pierwiastek, najprawdziwszy w swej wymowie. Zespół nie szedł wtedy głównym nurtem Black Metalu pozostając wiernym przede wszystkim starej szkole, a stworzył materiały, które w swym wydźwięku i przekazie kładą na łopatki nie jednego "klasyka" tamtego okresu. Obok starych materiałów Sabbat oraz Sigh to najczystsza historia tego jak kształtowała się japońska podziemna scena ekstremalna, a Abigail to jeden z jej niewątpliwych filarów.
Co się tyczy przedstawionych poniżej wydań niniejszej kompilacji to nazwa ich wydawcy to niemal dostateczna rekomendacja- Nuclear War Now!! Może wersja cd nie należy do tych najbardziej wypasionych, ale za to winyl definitywnie. Poza dwoma, pięknymi, splatterami dostajemy solidny gatefold, plakat, drukowaną wkładkę, naszywkę oraz naklejkę. No bogato jak na tą wytwórnię przystało.
Co się tyczy przedstawionych poniżej wydań niniejszej kompilacji to nazwa ich wydawcy to niemal dostateczna rekomendacja- Nuclear War Now!! Może wersja cd nie należy do tych najbardziej wypasionych, ale za to winyl definitywnie. Poza dwoma, pięknymi, splatterami dostajemy solidny gatefold, plakat, drukowaną wkładkę, naszywkę oraz naklejkę. No bogato jak na tą wytwórnię przystało.
środa, 24 października 2018
Sabbat- Karisma (Iron Pegasus Records 1999)
Eksplorując japońską scenę podziemną nie wolno pominąć Sabbat, którzy są i byli jej najprawdopodobniej najważniejszą podporą (zaczynali już 1981 jako Evil). Zespół można nie tylko ochrzcić mianem japońskiego Venom, którzy to byli największą inspiracją dla Gezola i spółki, ale także rekordzistami w ilości wydawnictw jakie wypuścili w swojej karierze. Do tej pory nie udało mi się zliczyć ile było tych wszystkich wersji danej płyty, nie wspominając już o tonach splitów, kompilacji, materiałów live i to na wszystkich trzech nośnikach.
Do przybliżenia twórczości tego zespołu wybrałem, moim zdaniem, ich czołowe wydawnictwo "Karisma" z 1999, które jest swoistym pomostem między Sabbat zakorzenionym w brzmieniu Pierwszej Fali, a jego bardziej Thrashowym, ale wciąż mrocznym i diabelskim obliczem. Materiał świetnie łączy obskurne riffy towarzyszące zespołowi już od czasów Epek i dem, poprzez takie albumy jak "Envenom" czy "Disembody" z kompleksowymi kompozycjami okraszonymi świetnymi gitarowymi solówkami. Tutaj pełną paletę swoich umiejętności prezentuje Tamis Osmond, wygrywając w każdym utworze zawiłe, acz kunsztowne pasaże.
Album, jak to na Sabbat przystało, jest bluźnierczy, mroczny i niepokojący. Płytę otwiera budujące atmosferę folkowe intro utworu "Samurai Zombies", mojej ulubionej obok "Charisma" kompozycji z całej twórczości grupy. Lepszego początku być nie może. Kawałek zwiastuje, że zespół zaprasza nas w pełne grozy otchłanie nippońskiego piekła pełnego demonów, diabłów, czarnej magii i umęczonych dusz. Kolejnymi killerami są tu "Orochie", "Okiku Doll of the Devil" oraz zamykający płytę "Japanese Revelation". Warto wspomnieć też o pracy jaką odwala tu sekcja rytmiczna Gezol- Zorugelion. Masjstersztyk! Zawsze w Sabbat położony był mocny nacisk na słyszalność basu i jego osobne, złożone linie, ale od kiedy w zespole została tylko jedna gitara, bas stał się równoważnym instrumentem i jego linie wyraźnie pomrukują przez całą płytę wspomagane świetnie brzmiącą kanonadą perkusji. Zaskakuje tez fakt, że każdy kawałek trwa tu średnio 7-8 minut, także trio Sabbat przyjęło tu nieco bardziej ambitną strukturę swoich utworów (co już nie raz im się zdarzało, przypomnijmy chociażby płytę "The Dwelling"- to jeden godzinny utwór) wyczerpując ich formułę oraz robiąc stosowne miejsce na gitarowe popisy Tamisa. Wychodzi z tego arcyciekawy album o atmosferze tak charakterystycznej dla japońskiej sceny, której to zespoły ekstremalnego podziemia potrafią zaszczepić w swoje dzieła ten piekielny pierwiastek wywodzący się z ich własnej mitologii i demonologii. Płytka mus dla każdego zainteresowanego japońskim, metalowym grańskiem!
Do przybliżenia twórczości tego zespołu wybrałem, moim zdaniem, ich czołowe wydawnictwo "Karisma" z 1999, które jest swoistym pomostem między Sabbat zakorzenionym w brzmieniu Pierwszej Fali, a jego bardziej Thrashowym, ale wciąż mrocznym i diabelskim obliczem. Materiał świetnie łączy obskurne riffy towarzyszące zespołowi już od czasów Epek i dem, poprzez takie albumy jak "Envenom" czy "Disembody" z kompleksowymi kompozycjami okraszonymi świetnymi gitarowymi solówkami. Tutaj pełną paletę swoich umiejętności prezentuje Tamis Osmond, wygrywając w każdym utworze zawiłe, acz kunsztowne pasaże.
Album, jak to na Sabbat przystało, jest bluźnierczy, mroczny i niepokojący. Płytę otwiera budujące atmosferę folkowe intro utworu "Samurai Zombies", mojej ulubionej obok "Charisma" kompozycji z całej twórczości grupy. Lepszego początku być nie może. Kawałek zwiastuje, że zespół zaprasza nas w pełne grozy otchłanie nippońskiego piekła pełnego demonów, diabłów, czarnej magii i umęczonych dusz. Kolejnymi killerami są tu "Orochie", "Okiku Doll of the Devil" oraz zamykający płytę "Japanese Revelation". Warto wspomnieć też o pracy jaką odwala tu sekcja rytmiczna Gezol- Zorugelion. Masjstersztyk! Zawsze w Sabbat położony był mocny nacisk na słyszalność basu i jego osobne, złożone linie, ale od kiedy w zespole została tylko jedna gitara, bas stał się równoważnym instrumentem i jego linie wyraźnie pomrukują przez całą płytę wspomagane świetnie brzmiącą kanonadą perkusji. Zaskakuje tez fakt, że każdy kawałek trwa tu średnio 7-8 minut, także trio Sabbat przyjęło tu nieco bardziej ambitną strukturę swoich utworów (co już nie raz im się zdarzało, przypomnijmy chociażby płytę "The Dwelling"- to jeden godzinny utwór) wyczerpując ich formułę oraz robiąc stosowne miejsce na gitarowe popisy Tamisa. Wychodzi z tego arcyciekawy album o atmosferze tak charakterystycznej dla japońskiej sceny, której to zespoły ekstremalnego podziemia potrafią zaszczepić w swoje dzieła ten piekielny pierwiastek wywodzący się z ich własnej mitologii i demonologii. Płytka mus dla każdego zainteresowanego japońskim, metalowym grańskiem!
wtorek, 23 października 2018
Tyakrah- Wintergedanken (Satanath Records/ Slaughterhouse Records 2017)
Tyakrah to młody, Black Metalowy projekt z Niemiec. Wystartowali w 2016 i do tej pory mają na swoim koncie tylko debiutancki album. Zespół ten w pierwszej kolejności zaciekawił mnie dosyć oryginalnym podejściem do kwestii gitarowych pasaży w obranej stylistyce. Położony jest spory nacisk na solówki. Melodyjne, klarowne, wspaniale wybrzmiewające, z charakterystycznym echem, miejscami wręcz wirtuozerskie. Ma się wrażenie jakby ich nagrania miały miejsce w jakimś plenerze. Sama muzyka i struktury kompozycji Tyakrah to mieszanka tego co serwują nam takie grupy jak Satanic Warmaster (tu trochę naciągam), Summoning, Abigor, Nargaroth. Do tego wszystkiego dodana jest pewna domieszka mrocznej odsłony ambientu (sporo mają tu do gadania klawisze). Kolejną cechą charakterystyczną "Wintergedanken" jest pewien patos, epickość oraz przestrzenność brzmieniowa. Nagrania te mają stosunkowo niepowtarzalny klimat, który właśnie w sporym stopniu kojarzy mi się z twórczością Summoning, czy młodszych adeptów podobnych klimatów jak chociażby Hermodr, Caladan Brood, czy Druadan Forest. Różnica jest taka, że w tej Black Metalowej warstwie dominującej Tyakrah jest od tych grup nieco mniej wygładzony brzmieniowo, ale o wiele częściej flirtuje z łagodniejszymi typami riffów, które mogłyby korespondować z Gotykiem lub tym co niegdyś proponowała Katatonia. Niemniej jednak stawia, tak jak wspomniane przed chwilą zespoły, na budowanie atmosfery i majestatyczny wydźwięk swoich kompozycji. Brzmi to wszystko bardzo świeżo i w sumie w pewnym stopniu oryginalnie. Jeżeli założeniem duetu Tyakrah było sprawić aby podczas słuchania odpłynąć w jakieś mroczne lasy, czy posępne, ośnieżone góry (które notabene przedstawia grafika do albumu- obrazy twórczości amerykańskiego malarza Thomasa Morana) to osiągnęli ten cel. Warto też wspomnieć, że więcej tu samego grania niż wokali, co nie zdarza się często. Na koniec mogę powiedzieć, że gdybym poznał ten album rok wcześniej to z chęcią zaliczyłbym go do grona najciekawszych materiałów z zakresu Black Metalu za rok 2017. Szczerze polecam!
https://www.facebook.com/tyakrah/
http://slaughterhouserex.storenvy.com
http://satanath.com/
https://www.facebook.com/tyakrah/
http://slaughterhouserex.storenvy.com
http://satanath.com/
Subskrybuj:
Posty (Atom)