wtorek, 28 czerwca 2016

Morbid Angel- Illud Divinum Insanus (Season of Mist 2011)

Jedna z najbardziej zjechanych przez fanów płyt ostatnich lat. Płyta zmieszana z błotem na którą wylała się cała masa niepotrzebnego hejtu. I to dlaczego? Dlatego że jest inna, że komuś nie wlazła w gust? Come on... Morbid Angel to jakby nie było ikona death metalu. Uważam, że naprawdę pokazali klasę mając odwagę nagrać album kompletnie inny niż ich dotychczasowy dorobek, tym bardziej znając reakcje na odbieganie od utartych, "kultowych" schematów. Chcieli nagrać coś innego, spróbować pójść inną drogą. Ich wola i trzeba podejść do tego z szacunkiem i wyważeniem. Jednym mogło się to spodobać, innym nie, koniec tematu.
"Illud Divinum Insanus" został nagrany po 8 letniej przerwie od ostatniej płyty i w nowym składzie, wrócił min. David Vincent. Za garami miał pojawić się Sandoval ale ostatecznie zastąpił go Tim Yeung. Oczekiwania fanów w stosunku do zespołu były spore, każdy czekał na kolejną dawkę klasycznego death metalu w stylu jakim zespół raczył nas przez wszystkie lata. Na nieszczęście większości zespół postanowił realizować swoje własne pomysły nie patrząc na innych. Moim zdaniem to jak najbardziej zdrowe podejście. Wielu słuchając tej płyty powiedziałoby, że to komercha, że zespół zdradził swoje korzenie. Jest dokładnie odwrotnie. Płyta nagrana na przekór wymaganiom innych świadczy o tym, że Morbid Angel nie interesuje to czego chcą inni, robią to czego sami chcą. Sztuka nie ma szukać jak największej liczby odbiorców, to odbiorcy mają szukać sztuki, która trafi w ich gust. Dobra, dosyć tych wywodów. Wracajmy do samej płyty. No nie da się ukryć, że mamy tu dosyć wybuchową mieszankę. Utwory takie jak "Too Extreme", "I Am Morbid", "Destructos vs The Earth/ Attack" czy kończący płytę "Profundis- Mea Culpa"noszą znamiona elektroniki, może techno/ trance, może trochę industriala, zmieszaną z death metalowymi naleciałościami. Ten właśnie odjazd od "normy" większości się nie spodobał, ale to i tak łagodne stwierdzenie. Mnie osobiście te utwory tak nie rażą, można tego słuchać i może się to podobać, ja nie miałem z nimi większego problemu, ale mogłyby być odrobinę krótsze. Jeżeli w utworze dominuje pewien określony beat to po 6-7 minutach można przejść w fazę lekkiej irytacji. Żeby nie było, na płycie są też kąski nie odbiegające od standardów gatunku jak chociażby "Blades for Baal"czy "Nevermore". W "Beauty Meets Beast" mamy bardzo udaną solówkę Azagtoth'a. Reasumując album jest takim pół na pół, część to eksperymenty i inne wynalazki, a druga połowa to death metalowe łojenie bez ingerencji tworów trzecich.
Zdaję sobie sprawę, że dla wielu osób album ten może być wysoce niestrawny, może być zawodem, ale trzeba do ocen podejść na poziomie, a nie wylewać na zespół hektolitry popłuczyn. Mnie osobiście płyta zaskoczyła i była wyzwaniem jeżeli chodzi o odsłuch, bez wątpienia jest nietuzinkowa. Czy mi się podobała? Skoro co jakiś czas do niej wracam to chyba tak, ale bez specjalnego szału. Sporo elementów mi podchodzi, ale są i takie które mi nie leżą. Jeżeli miałbym oceniać w skali 1-5 to dałbym solidne 4, w głównej mierze za odważną inwencję.
Obecnie w zespole jest już tylko Azagtoth i Steve Tucker który ponownie zasilił grupę po odejściu Vincenta. Prace nad nową płytą są w toku i myślę, że obecny skład nie będzie miał specjalnej ochoty na eksperymentowanie jakie miało miejsce na "Illud Divinum Insanus".


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz