środa, 28 listopada 2018

Wardruna- Skald (By Norse Music/ Fimbulljod Productions 2018)

Piękna, pełna emocji płyta! Materiał może nie nowy, bo mamy tu utwory ze znanego już repertuaru Wardruny oraz niepublikowane do tej pory kompozycje/ pieśni wykorzystane w serialu "Wikingowie", ale przełamujący pewien schemat znany z "runicznej trylogii". "Skald" to przede wszystkim hołd dla bardów i poetów dawnej Skandynawii, których rola i znaczenie w tamtejszym społeczeństwie była znacząca, będąc wręcz integralną i nierozerwalną częścią kultury (można sobie o nich poczytać min. w booklecie dodanym do płyty). Czym przełamujący to co już dobrze znamy? Raz, że jest to album stricte akustyczny, dosyć skąpy w część instrumentalną (rządzi tu niepodzielnie lira), bogaty zaś niezwykle w wokalną (to 75% albumu), a dwa mający do przekazania właśnie mniej samą muzykę, a przede wszystkim treść i klimat. Można powiedzieć, że to taka folkowa poezja śpiewana o głębokim podłożu emocjonalnym. Dla zagorzałych fanów Wardruny taki materiał może być drobnym zaskoczeniem, co niektórzy mogą pokręcić nosem (gdzie ta epickość, bębny, rogi, chóry...), ale wierzcie mi na słowo, gdy przesłucha się ten album drugi, trzeci  raz to niesamowicie zyskuje i zaczyna otwierać przed słuchaczem swój własny świat pełen wspaniałego dziedzictwa. Powiem bez ogródek, że w chwili obecnej oceniam ten materiał najwyżej spośród wszystkich wydanych do tej pory pod szyldem Wardruna! Dlaczego? Przede wszystkim za to jaką dawkę emocji i wartości, w takiej właśnie wersji,  ze sobą niesie. Zostały one podkreślone jeszcze bardziej niż na poprzednich płytach, to się tu czuje jak nigdy dotąd. Jest ta swoista magia w niebywale dużym stężeniu.Takie utwory jak "Voluspa", "Ormagardskvedi" oraz "Gravbakkjen" łapią mnie za trzewia w szczególności. Ze względu na to, że płyta w swej warstwie wokalnej i instrumentalnej to praktycznie dzieło tylko i wyłącznie Einara (nagrał tu wszystko sam poza dodatkowymi wokalami w "Fehu"), możemy w pełni podziwiać na "Skald" jego talent wokalny, czy generalnie wykonawczy. Obojętnie wobec tej płyty przejść nie można, a kto miałby zamiar stękać, że nie jest to materiał w stylu poprzednich, cóż niech najpierw sobie trochę tego posłucha, pomyśli, a dopiero potem się wypowie. Każdy kto lubi, wysokiej jakości folk, który nie ogranicza się tylko do wesołej przytupanki, a jest czymś więcej, musi tego albumu posłuchać.

http://www.wardruna.com/
https://www.facebook.com/wardruna/
http://bynorse.com
https://www.facebook.com/bynorse/


poniedziałek, 26 listopada 2018

Gehennah- Hardrocker (Primitive Art Records 1995/ Critical Mass Recordings 2018)

Zastanawiam się czy takie płyty jak "Hardrocker" szwedów z Gehennah w ogóle można recenzować, gdyż takich materiałów nie należy rozpatrywać stricte pod kątem muzycznym, bo to czego są manifestem wykracza nieco dalej. Także tutaj zdobędę się po prostu na wspominki, refleksje, po prostu co nieco o samym zespole jak i tej płycie.
Zawsze uważałem Gehennah za zespół który jest na szczycie góry reprezentantów tego czym jest metal w tej swojej najbardziej surowej, brudnej i bezkompromisowej postaci. Za piewców "metalowego" stylu życia i bycia wypowiadającymi wojnę wszystkiemu co wymuskane, ładne i poprawne, oddanymi czcicielami pierwotnej formy Thrashu i tzw. Pierwszej Fali Black Metalu, a przede wszystkim Venom. Tak, bez Venom chyba nie byłoby Gehennah. Te dwa zespoły mają ze sobą bardzo wiele wspólnego, różnica jest tylko w iście szatańskiej otoczce słynnej trójki z Newcastle, która u Gehennah nie jest celem samym w sobie, a gdzieś tam tylko przemyka sobie w tle. Warto też wspomnieć, że na początku chłopaki planowali być cover-bandem Venom, jednak ostatecznie doszli do wniosku, że będą pisali swoje własne kawałki. Oba zespoły bardzo cenię za to, że w czasach w których przyszło im grać i wydawać swoje najsłynniejsze krążki, pokazali wszystkim wokół środkowy palec i robili swoje siejąc muzyczny (i nie tylko) zamęt i zniszczenie. Na Venom krytyka wieszała psy, Gehennah natomiast odważyła ruszyć ze swoim graniem w scenę zdominowaną przez Norweski Black Metal (którego korzenie mimo wszystko są w ich muzyce nad wyraz mocno słyszalne). Pamiętam, że gdy w czasach studenckich zasłuchiwałem się w praktycznie tylko i wyłącznie metalowy underground, to właśnie tych czterech świrów ze Szwecji było dla mnie wyznacznikiem "jakości" podziemnego grania, wzorcem po których szła dopiero cała reszta. Możecie się śmiać, ale tak właśnie było, a sentyment pozostał. Ich muzyka towarzyszyła mi w trakcie tworzenia swoich pierwszych zinów i montowania ton paczek i listów z wymian z maniakami z różnych krajów. Piękne czasy. Wracając do samego "Hardrocker". Debiut Gehennah to chyba najwścieklejszy z wydanych przez nich materiałów, swoiste przypomnienie tego wszystkiego co napędzało w pierwszych latach istnienia takie grupy jak właśnie Venom, Metallica, Sodom, Destruction, Slayer czy Bathory. Myślę, że już doskonale wiecie o co tu chodzi. Zdaje mi się, że w latach 90-tych nie było albumu, który bardziej dobitnie i ostentacyjnie wywlekł to wszystko z częściowego zapomnienia z powrotem na powierzchnię. Uważam też, że miał sporą zasługę w powstaniu w późniejszych latach całej masy podobnych mu zespołów zasilających szeregi podziemia, był jedną z iskier do ponownego sięgnięcia do oldschoolowej formy grania.
Po 20 latach od pierwszego winylowego wydania "Hardrocker" (w 1995 ukazał się tylko na cd) Critical Mass Recordings wznawia tą szaloną bestię zarówno na kompakcie jak i w kilku wersjach winylowych. Nie tylko warto tu powiedzieć, że reedycja wypada kapitalnie, ale już za sam krok i chęć wznowienia tego tytułu należą się brawa, a jakakolwiek rekomendacja jest tu zbyteczna.

https://www.facebook.com/gehennah.metal/
https://www.criticalmass.se


sobota, 24 listopada 2018

Ethelyn- Impure Incitements (Antitheus Productions 2018)

W ten weekend trafiła do mnie bardzo przyzwoita i skondensowana dawka Black/ Death metalu w wykonaniu Ethelyn. Do tej pory z twórczością tego zespołu nie miałem do czynienia, a "Impure Icitements" bynajmniej do poznania pozostałych materiałów grupy mnie nie zniechęcił. Bardzo podobała mi intensywność zawartych na tym krążku kompozycji i bardzo konkretne podejście do tematu. Ta muzyka nie zwleka z szybkim eksponowaniem swej esencji. Płyta nie rozwleka się niepotrzebnie, nie ma dłużyzn, przez co zawarta na niej dawka energii i bardzo wyrazistych, lekko melodyjnych riffów uderza w słuchacza niczym fala, absorbuje i atakuje ponownie czymś nowym. Nie ma tu czasu na odpoczynek, ani zwalnianie. Dzięki temu ma się ochotę przesłuchać ją po raz kolejny. Jest wściekła, agresywna, działa ożywczo. Nie jest nachalna, ale podczas 35 minut jej trwania potrafi zatrzymać przy sobie słuchacza i sprawić żeby do niej wrócił. Co jeszcze warto powiedzieć to to, że "Impure Incitements" bardzo ciekawie łączy ze sobą lekko eksperymentalne podejście do Black Metalu znane z późniejszych dokonań Emperor oraz Mysticum (co prawda do industrialnych naleciałości tu bardzo daleko, ale gdzieś tam jakieś drobne brzmieniowe nawiązanie przemyka) z melodyjnością i siłą takich zespołów jak Necrophobic czy Sacramentum. Balansuje odrobinę nowatorstwa ze wspomnianą agresją i wpadającymi w ucho formami. Słucha się tego naprawdę dobrze. Kropką nad "i" i taką, nazwijmy to, swoistą wizytówką albumu jest utwór go wieńczący- "Nothing Worth to Live For". Jest najlepszym przykładem tego o czym tu napisałem. Jeżeli chcecie dowiedzieć się, czy aby na pewno Ethelyn to wasze klimaty proponuję zacząć właśnie od tej kompozycji. Ja ze swojej strony nie mogę płyty nie polecić. Dzieło naprawdę warte uwagi.

https://www.facebook.com/ethelynband/


czwartek, 22 listopada 2018

Mentor- Cults, Crypts and Corpses (Pagan Records 2018)

Zajechał nowy album od Mentor i jest... Kawałem bijącej w twarz , Metalowej sztuki! Bezkompromisowej, żyjącej swoim własnym życiem! Szacun Panowie, bo kopara objechała do podłogi i za cholerę nie chce wrócić na miejsce po zakończonym odsłuchu. Materiał jest mocarny, gęsty, soczyście, dynamicznie brzmiący, kipiący furią i energią! Jakby tego mało mamy tu istny rollercaster przeróżnych wpływów od Death Metalu/ Death & Rolla, poprzez Black/ Thrash na klasycznym, walcowatym Doom Metalu kończąc. Zęby szczerzą do nas echa takich załóg jak Dismember, późniejszy Entombed, Celtic Frost, Venom, Pentagram czy nawet Black Sabbath ("Gather by the Grave"- czapki z głów! Piękny odnośnik do "Lord of this World" i nie tylko). Takie płyty lubię! Nie kopiujące, a inspirowane, przekuwane w świeżą formę. Jeden korytarz wiodący, ale wiele drzwi, które przecież można otworzyć, zajrzeć do środka, coś ze sobą zabrać i iść dalej. Wszystko to jest dodatkowo podlane zadziornym Punkiem i Rock 'N' Rollem. Tak jak debiut nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia i dostrzegałem w nim pewną schematyczność kompozycji, pewną, acz nienachalną, przewidywalność, tak na "Cults, Crypts and Corpses" do końca nie miałem pewności czym za chwilę przywalą. Generalnie gro utworów utrzymanych jest w podobnej motoryce, tempie, ale za każdym rogiem czają się inne wpływy wplecione w ten pełen agresji, szarżujący trzon. Bardzo podoba mi się tu również to tłuste brzmienie, które uwydatnia walory materiału i daje mu dodatkowego kopa. Uważam, że pójście tu w brzmienie bliższe Death/ Doom metalowym płytom zrobiło tej płycie bardzo dobrze, wprowadzając szczyptę nieschematyczności i świeżego spojrzenia na sposób grania w którym u swoich podstaw porusza się Mentor. Najlepsza z tych płyt wypełnionych energią, oldschoolem i prostolinijnością jakie wyszły w 2018 i jakich dane mi było posłuchać!

https://www.facebook.com/MENTORrock/


niedziela, 18 listopada 2018

Reverend Bizarre- In the Rectory of the Bizarre Reverend (Sinister Figure 2002/ Season of Mist 2005)

"Sabat Czarownic", Franciso Goya, 1798
Ostatnio staram się poświęcając nieco więcej uwagi starym, mniej znanym grupom z zakresu Rocka lat 70-tych, Heavy Metalu 80-tych i... o dziwo Doom Metalowi! Wreszcie przestał przeprawiać mnie o ból głowy po więcej niż 20 minutach obcowania z nim, dzięki czemu (wyjątkiem był zawsze Candlemass, który wielbię całym sercem) zagłębiłem się w to granie ochoczo zaczynając od sceny fińskiej. Reverend Bizarre, bo od nich trzeba tu zacząć, to klasyk i ojcowie chrzestni tamtejszej sceny tego grania, to po ich fenomenalnym debiucie, który chcę tu przybliżyć, zaczęły masowo powstawać w Finlandii grupy pragnące podążyć ścieżką wytyczoną niegdyś przez takich tuzów jak Black Sabbath, Candlemass, Pentagram/ Death Row, Trouble, Witchfinder General, czy Saint Vitus.
"In the Rectory of the Bizarre Reverend" to encyklopedia Doom Metalu, ten styl w pigułce, istny podręcznik jak tworzyć w tym gatunku, jego cała esencja zebrana na jednym krążku i pierwszy tego typu materiał jaki pojawił się na fińskiej scenie. Kompozycje tu zawarte są walcowate posępno-nostalgiczne, gęste niczym smoła w czarcim kotle, o potężnym niskim brzmieniu. Powolnym, monstrualnym riffom podbijanym przez toczącą się miarowo perkusję towarzyszą mocno osadzone, czyste wokale o tęsknym, refleksyjnym wydźwięku. Tylko co jakiś czas ów apokaliptyczne hymny przerywane są chwilowym przyspieszeniem, żeby za moment wrócić do swojej pierwotnej formy. Poza oczywistym hołdem dla brzmień weteranów, a za razem protoplastów Doom Metalu, Reverend Bizarre poszedł jeszcze dalej w ciężarze i brzmieniu, a w tekstach odnosił się nie tylko do mocy piekielnych, okultyzmu, zagłady i śmierci, ale również do twórczości Tolkiena poprzez trwający ponad 20 minut utwór "Cirith Ungol", w którym to pokusili się nawet o skorzystanie ze stworzonej przez autora "Czarnej Mowy". Kolejną ciekawostką i odniesieniem o jakie pokusił się zespół jest sam tytuł płyty, który po chwili zastanowienia prowadzi nas do debiutanckiej płyty King Crimson "In the Court of the Crimson King". Na album składa się 6 kompozycji trwających średnio po 10 minut każda, co ze wspomnianym "Cirith Ungol", daje ponad 70 minut muzyki, która bynajmniej nie nudzi. Mimo pewnej monotonii album wciąga i daje wrażenie jednej, spójnej snującej się powoli historii z okazjonalnymi zwrotami akcji. Jest jak księga, którą należy przeczytać od deski do deski, bo tylko w takiej formie odkrywa przed słuchaczem cały swój potencjał.
"In the Rectory of the Bizarre Reverend" jest niewątpliwie jednym z kamieni milowych Doom Metalu i nie tylko klasykiem swojego czasu, ale myślę, że już ogólnie tego typu grania. Wyznaczył nowe standardy i dał początek, a może bardziej bodziec, do działania dla kolejnych grup ze swojego kraju. To płyta z gatunku tych, których nie można nie znać, a przynajmniej nie kojarzyć. Mimo tego, że zespół nie istnieje już od ładnych paru lat to zostawił po sobie znaczące i inspirujące dziedzictwo.
Poniżej 2-płytowe wznowienie niniejszej płyty popełnione przez Season of Mist w 2005 roku. Jako bonus, na drugim dysku dodana została Epka "Return to the Rectory" zawierająca niepublikowane wcześniej utwory, a która do tej pory dostępna była tylko w wersji winylowej.

https://www.facebook.com/Reverend-Bizarre-15345610646/


piątek, 16 listopada 2018

Destruction- Bestial Invasion of Hell (1984/ VIC Records 2018)

"Bestial Invasion of Hell" to już integralna część historii niemieckiej sceny metalowej i rozwoju Thrashu w Europie. Materiał ten dał Destruction rozgłos w podziemiu i min. przyczynił się do rozwoju młodej wtedy dystrybucji SPV oraz narodzin Steamhammer Records. Charakterystyczna, surowa i złowieszcza forma Thrashu, wywodzącego się z muzyki Venom, jaką wykonywało Destruction było wtedy novum, raczej nie dało się pomylić ich z nikim innym. Mieli swoje własne brzmienie. W tamtym czasie, obok Sodom, byli najciężej grającą grupą w Niemczech. Dzięki pozytywnym recenzjom w tamtejszej edycji magazynu Metal Hammer i dystrybucyjnym działaniom Franka Stovera demo szybko rozchodziło się po podziemiu. Gdy do Niemiec zawitał z trasą Venom, supportowany przez Tankard i Sodom, wieczorem 23 września 1984 roku Destruction miał okazję zagrać swój pierwszy "koncert". Decyzja o nim została podjęta niemal w ostatniej chwili. Chłopaki zagrali wtedy kilka swoich kawałków używając sprzętu kumpli z Sodom. Wracając do dema. Zostało ono nagrane w małym studiu w Staufen, niedaleko Freiburga i francuskiej granicy.
Rejestracja materiału trwała tylko jeden dzień i było to po prawdzie nagranie na setkę. Trochę to było chaotyczne, no ale czas gonił, a złotem zespół nie sypał. "Bestial Invasion of Hell" można śmiało zaliczyć do najbardziej ekstremalnych nagrań swojego czasu, jest też swoistym preludium do tego co jeszcze w tym samym roku zaprezentowała EPka "Sentence of Death". Różnica była tak naprawdę tylko w jakości brzmienia, w niczym więcej. Część utworów z dema pojawiła się ponownie na wspomnianej Epce oraz debiutanckim długograju "Infernal Overkill". Wyjątkiem jest tylko "Front Beast", który nie pojawił się nigdzie indziej. Po wydaniu już profesjonalnych nagrań demo odeszło trochę w cień, ale w 84' spełniło swoją rolę i momentalnie wywindowało grupę do czołówki rodzącej się wtedy sceny Thrashowej w Niemczech. Było tu sporo szczęścia, ale i tego, że Destruction ewidentnie się wyróżniało, zarówno muzycznie, jak i wizerunkowo. Takie materiały jak "Bestial Invasion of Hell" to może jeszcze nie kamienie milowe, ale istotne cegiełki, które były ich podstawą i o których nie wolno zapominać.
Tegoroczne, kompaktowe wznowienie z VIC Records to remaster, ale remaster inteligentny, który nie zabija klimatu dema. Jest oczywiście klarowniej, dynamiczniej, ale ta surowizna pozostaje. Samo wydawnictwo zostało ubogacone garścią archiwalnych fotografii, tekstami utworów i liner notes autorstwa Franka Stovera oraz członków zespołu, także generalnie wyszło to bardzo przyzwoicie i mogę wam polecić tę wersję z czystym sumieniem.

http://www.vicrecords.com/


poniedziałek, 12 listopada 2018

Lucifer's Chalice- The Pact (Shadow Kingdom Records 2017)

Lucifer's Chalice to założony 4 lata temu zespół znanej z Blessed Realm i Winds of Genocide Kat Shevil Gillham. W poprzednich projektach, udzielała/ udziela się na wokalu, tutaj zasiadła za garami. Debiutancki długograj grupy, "The Pact", jest w pewnym sensie albumem dosyć nieschematycznym. Z jednej strony mamy tu proste i oczywiste odwołania do klasyków Heavy Metalu lat 80-tych, przede wszystkim sceny brytyjskiej, takich zespołów jak Witchfinder General, Witchfynde czy wczesne Iron Maiden, oraz grania pokroju i estetyki Mercyful Fate czy Pentagram. Z drugiej natomiast długie rozbudowane kompozycje, gdzie w pełni można się nacieszyć gitarowymi pasażami wspieranymi przez solidne bębnienie Kat. Kompozycje mają tu budowę łudząco przypominającą tą z "Phantom of the Opera" Maidenów. Zwrotka, refren, zwrotka, refren, potem długa część instrumentalna i powrót do początku. Lucifer's Chalice pchnął ów pomysł nieco dalej i poszerzył ten patent. Na płytę składają się co prawda tylko cztery utwory, co może pozornie sprawiać wrażenie Epki, ale każdy z nich trwa średnio po dziesięć minut, także w praktyce mamy tu solidny, pełny materiał. Każdy kawałek jest niesamowitą podróżą w przeszłość kiedy swoje tryumfy święcił NWOBHM i będący dopiero w powijakach Doom Metal. Zespołowi udało się naprawdę nieźle uchwycić ducha i brzmienie tamtych lat, tamtych zespołów i przelać w swoją sztukę, pokazując, że w temacie są niewątpliwie obcykani i mają świadomość tego co grają. "The Pact" kupiłem niemal w ciemno i nie zawiodłem się. Niby siedzi to mocno w starociach, w elementach niemal przewałkowanych do cna, ale w żadnym wypadku nie ma się tu wrażenia wtórności i nudy podczas słuchania. Bardzo chętnie kupię ich kolejną płytę jak tylko się ukaże. Polecam w szczególności fanom klasyki gatunku.

https://www.facebook.com/luciferschalice/
https://luciferschalice.bandcamp.com/


niedziela, 11 listopada 2018

Cult of Fire- Ascetic Meditation of Death (Necroshrine Records 2013)

W starej świątyni panuje niemal całkowita ciemność. Jedynym źródłem światła są liczne, nieduże świecie rozstawione na ołtarzu Kali, bogini czasu i śmierci. Ich blask pada na podobizny dawnych bóstw, czaszki, czary krwi oraz inne elementy związane z odbywającym się tu kultem. W powietrzu unosi się zapach świeżo rozpalonych kadzideł i wilgoci emanującej od starych murów budowli. Kapłani zaczynają powoli recytować mantrę. Rozpoczyna się mroczny rytuał.
Taki to właśnie obraz i klimat buduje album "Ascetic Meditation of Death" (oryginalny tytuł "मृत्यु का तापसी अनुध्यान",warto od razu zaznaczyć iż wszystkie utwory na płycie zapisane są sanskrytem) czeskiej ekipy Cult of Fire. Płyta jest niesamowicie klimatyczna, ma bardzo rytualny, wręcz sakralny charakter. U podstaw jest tu Black Metal, który przyjmuje, zależnie od utworu, czy to bardziej melodyjny, czy też surowy, agresywny charakter. Całość zespala domieszka elementów hinduskiej muzyki folkowej oraz podniosły, epicki charakter. Wokal jest złowieszczy, niski, odrobinę chropowaty, z dodanym pogłosem, dzięki czemu świetnie rozbrzmiewa ponad warstwą instrumentalną. Jeżeli założeniem zespołu było stworzyć materiał mistyczny, będący swoistym misterium, to w pełni udało im się to osiągnąć. Kompozycje oddają te cechy w stu procentach. Bardzo podoba mi się pomysł dania na albumie pola dla utworów stricte instrumentalnych. Znajdziecie tu dwa trwające po niemal sześć minut każdy. W każdym z nich użyto namiastki tradycyjnych instrumentów indyjskich, nadano charakter jakby sutry/ mantry z ciekawym powtarzającym się muzycznym motywem przewodnim. Ich obecność jeszcze bardziej buduje i podkreśla nacisk na atmosferę, której budowanie jest tu, wydaje mi się, najistotniejszym elementem. Zespołowi udało się stworzyć sztukę oryginalną, ze swoim własnym charakterem i motywem przewodnim. Ostatnimi czasy szukam w Black Metalu właśnie takich rzeczy jakie zaproponował Cult of Fire. Zespolenia dźwięku i aspektów wizualnych (wystarczy zerknąć sobie na to co prezentują podczas koncertów na scenie), nietuzinkowego klimatu, charakteru swoistego misterium. Gdybym miał porównać muzykę Cult of Fire, a zwłaszcza tę konkretną płytę do jakiś innych dzieł, aby nakierować nieco tych którzy nie mieli jeszcze z grupą styczności, to wymieniłbym "Reinkaos" Dissection oraz "Litourgiyę" Batushka. Tą są mniej więcej te klimaty, podkreślam mniej więcej, bo porównywalne są tu tylko, rzecz jasna, pewne elementy. W każdym bądź razie każdemu kto szuka w ekstremalnym graniu czegoś więcej, sztuki pełnej, ambitnej i esencjonalnej w każdym wymiarze, powinien po twórczość Cult of Fire sięgnąć bez wahania. Do mnie przemówiła w pełni i zagościła w odtwarzaczu już na dobre.

https://www.facebook.com/cultoffireofficial/
http://www.cultoffire.cz/news/


wtorek, 6 listopada 2018

Skjult- Progenies Ov Light (Satanath Records/ Black Metal Propaganda Deutschland 2018)

"Progenies Ov Light" to drugi krążek kubańskiej, jednoosobowej, Black Metalowej hordy, a raczej projektu, Skjult. Raczej mało znana rzecz, ale to całkiem solidny kawał przesiąkniętej mrokiem i śmiercią sztuki. Granie jakie tworzy stojący za Skjult Conspirator, oscyluje wokół tego co można utożsamić z Watain, Urgehal oraz późniejszą twórczością Gorgoroth. Podobne brzmienia, struktury utworów i atmosfera. Jest posępnie, czasem wręcz rytualnie. Kompozycje są ciężkie, agresywne, bardzo złowieszcze, z tnącymi gitarami i upiornym wokalem. Może i nie ma tu kompletnie nic nowego, to w moim odczuciu powielanie tego co już jest powszechnie grane i dobrze znane szerokiemu gronu odbiorców, ale z pewnością słychać w tej muzyce spore umiejętności i twórczą świadomość. Raz, że płyta brzmi jakby nagrał ją przynajmniej trzy-osobowy zespół (a jest to przecież dzieło tylko jednego człowieka), dwa, że w swoim stylu jest to naprawdę solidna jakość. Szkoda tylko, że pod koniec album ma prawo już nieco nudzić. Jest bardzo spójny konsekwentny, ale do tego stopnia, że powstał element przewidywalności. Po przesłuchaniu połowy płyty już tak naprawdę wiadomo co będzie dalej i ma się wrażenie słuchania jednego długiego utworu. Bardzo oddanym fanom dobrze znanych przepisów na Black Metalowy album ta płyta się spodoba i znajdą tu coś dla siebie z pewnością, kwestia tego czy zostanie w odtwarzaczu na dłużej. Jest to solidny materiał, technicznie bardzo dobry, reprezentujący konkretny poziom wykonawczy z tym, że nie ma na niej kompletnie niczego co mogłoby zatrzymać słuchacza na dłuższy czas. Taka moja opinia. Warto sobie niniejszą płytkę sprawdzić oczywiście, ale w szeregi must-have na razie zapisać tego nie można. W stosunku do debiutu jest spory progres, ale wciąż nie wychodzi to w żaden sposób przed szereg. Czekam co Skjult zaproponuje wraz z kolejną płytą.

poniedziałek, 5 listopada 2018

Gotsu Totsu Kotsu- The Final Stand (DIW Products/ BTH 2018)

Jest takie powiedzenie, że jeżeli uważasz, że jesteś w czymś dobry, to zawsze jest gdzieś jakiś Azjata który robi to lepiej. I fakt, japońska 3-osobowa ekipa Gotsu Totsu Kotsu nagrała najlepszą moim zdaniem, tegoroczną płytę w ramach Death Metalowego grania. Trochę nowości z 2018 słyszałem, także porównanie jakieś mam. Szkoda tylko, że do stosunkowo niewielu osób ma ona szansę dotrzeć, dostępna jest tylko w Japonii. Próbowałem ten zespół porównać do jakiegoś zachodniego, w miarę dobrze znanego. Przyszły mi na myśl Dying Fetus oraz Meshuggah, może po części Suffocation czy Deicide, ale kwestia jest taka, że na dobrą sprawę ciężko Gotsu Tetsu Kotsu do jakieś innej grupy porównać tak w miarę na styk. Chłopaki grają dosyć charakterystycznie i totalnie po swojemu. To jest rzecz jasna na duży plus. Jest spory nacisk na partie basu, które mają szansę do popisu jak płyta długa i szeroka. Riffy są wyraźne, intensywne, nośne, trochę jakby vaderowskie solówki, a perkusja wgniata w glebę. Wokalnie mamy do czynienia z niskim, mocnym growlem miejscami przebijającym nieco manierą Petera ze wspomnianego Vader, chodzi mi o tą swoistą chrypkę. Mamy tu dużo zmian tempa, różnorodności wyczynianych przez bas i gitarę, sporo technicznego zacięcia i brutalności. I jak na Japonię przystało produkcja jest bez skazy! Tu już nie ma czego się doszukiwać i w czym dłubać, robota kompletna! Brzmi to wprost nieziemsko! Brzmienie jest bardzo gęste, klarowne i mocarne, wręcz walcowate. Czasem słysząc niektóre japońskie produkcje mam wrażenie, że zachód ma jeszcze sporo do nadrobienia. Rzadko słyszy się coś takiego.
Co się tyczy samej oprawy graficznej i tekstowej, to nie trudno zauważyć wokół jakiej tematyki porusza się zespół. Te aspekty inspirowane są historią i mitologią japońską, samurajami, co jak najbardziej pasuje do tej muzyki, tym bardziej jeżeli śpiewa się o krwawych bitwach jakie toczyły się podczas Wojny Gempei, Onin, czy całej, słynnej ery Sengoku.
Co mogę powiedzieć na koniec? Osobiście jestem tym albumem oczarowany, jest wg. mnie przykładem dzieła praktycznie perfekcyjnego. Każdy kto siedzi w ogólnie pojętym Death Metalu i ceni sobie pewną dawkę wirtuozerii, a przede wszystkim nacisk na techniczną, a za razem brutalną odsłonę tego grania, to po prostu musi tę płytę u siebie mieć. Ten krążek, jaki i sam zespół, zasługują na znacznie większą uwagę i dotarcie do szerszego grona fanów. Także bez rozdrabniania się- dla mnie mistrzostwo w temacie!

https://www.facebook.com/GotsuMetal/
http://en.gotsutotsukotsu.com/


sobota, 3 listopada 2018

Visigoth- Conqueror's Oath (Metal Blade 2018)


Debiutancki krążek tej amerykańskiej grupy, "Revenant King", zwiastował, że mamy do czynienia, może nie z niebywałym odkryciem, ale z pewnością nietuzinkowym talentem i wyczuciem klasyki Heavy Metalowego rzemiosła. Od pierwszych dzięków dobywają się z muzyki Visigoth echa takich grup jak Diamond Head, Judas Priest, Manilla Road, Ostrogoth, Crossfire, czy Cirith Ungol. Zespół kapitalnie łączy ze sobą cechy tego typowego, pędzącego, naładowanego energią grania z epickimi naleciałościami i tematyką mitologii, pól bitewnych oraz fantastyki rodem z twórczości Moorcocka czy Howarda. "Conqueror's Oath" jest godnym następcą debiutu, a nawet go przerasta. Co prawda album jest krótszy, ale za to bardziej spójny i skondensowany. Mamy tu znacznie większy nacisk na odrobinę szybsze i bardziej energiczne numery niż na jedynce, co sprawia, że płytę chłonie się jednym tchem. Kolejna cecha tego materiału to chwytliwość. Już pierwszy utwór, "Steel and Silver", ma z marszu dający się zapamiętać riff i refren, który po chwili nuci się razem z zespołem, totalnie koncertowa bestia. Podobnie dzieje się w przypadku "Warrior Queen" oraz "Salt City" (Ach ten basik na początku...A Jake Rogers wokalnie dosłownie błyszczy!). Kompozycje na płycie płyną i ma się wrażenie, że to granie przychodzi zespołowi z niebywałą łatwością, nie jest wymuszone, czy zaplanowane. Jest w tym mnóstwo żywiołowości i pasji. Epickim obliczem i nieco dłuższym kompozycyjnie akcentem"Conqueror's Oath" jest trwający siedem minut "Traitor's Gate". Mocarny, podniosły, z szybkimi partiami, a jednocześnie miejscami o niemal balladowym wydźwięku. Czas przy tej płycie mija niesamowicie szybko i ma się ochotę na powtórkę. Jest świetnie zbalansowana i autentycznie ma się wrażenie przeniesienia w czasie to lat świetności tego typu grania, do którego Visigoth, jakby nie było, wnosi sporo nowej jakości. Dla mnie osobiście jest to najlepsza płyta z tradycyjnym Heavy Metalem jaka ukazał się ciągu ostatnich 2-3 lat, a z pewnością w obecnym 2018. Piękny hołd dla klasycznych brzmień i dowód na to, że wciąż można nagrać w tej materii coś wartościowego, inspirującego. Dzięki takim zespołom jak Visigoth płomień tradycyjnego Heavy Metalu wciąż płonie jasno i mocno!

https://www.facebook.com/visigothofficial/
https://visigoth.bandcamp.com/


czwartek, 1 listopada 2018

Into the Cave- Insulters of Jesus Christ (Bitch Recs/ Hell Music/ Cianeto/ Crionics Records 2018)

Tak jak pierwszy album ekipy z Into the Cave "Sex and Lust" przeszedł u mnie bez specjalnego echa, tak dwójeczka w postaci "Insulters of Jesus Christ" po prostu wbiła mnie w glebę. Jedynka była prostą, obskurną brzmieniowo, wypełnioną chaosem i wszelakim brudem mieszanką Black/ Death i Black/ Thrash Metalu jakiego tak naprawdę na scenie jest wiele. Przez to, niestety, niczym zbytnio się nie wyróżniała ginąc w natłoku innych tego typu materiałów. Brakowało jej "tego czegoś".
Najnowsza płyta to kolejny, konkretny krok naprzód, zupełnie inna liga. Możliwe, że jakby nie wspominać, że to ten sam zespół, to sporo osób mogłoby stwierdzić, że to kompletnie inna grupa. Pozostając wciąż w ramach Metalowego oldschoolu i organicznego brzmienia zespół zmienił nieco styl grania przesuwając go w Death/ Thrashową (z większym naciskiem na Death) stylistykę suto zakrapianą wszelakim bluźnierstwem i siarką. I od razu jaka różnica! Album w tej materii po prostu porywa! Nie chodzi już nawet o ogrom energii, wyśmienitych riffów i klimatu płyty, a o autentyczne wyczucie tego grania. Można powiedzieć, że jest to niemal esencja stylu w którym zaczęli się poruszać. Raczej się nie pomylę stwierdzając, iż wraz z "Insulters of Jesus Christ" zespół odnalazł swoją drogę. Album dopiero co się ukazał, a ja już miałbym ochotę słuchać kolejnego haha! Tak, autentycznie! Takie numery jak "Pure Filth from the Grave" czy "To the Devil a Daughter" można katować bez końca, to się za cholerę nie nudzi.No i solówki, każda jedna miazga. Panowie sporo razy łapią się w nich triku/ zagrywki "dive bomb", ale za każdym razem daje to świetny efekt, a jeszcze z tym brzemieniem i dodanym pogłosem...
W dniu w którym dostałem rzeczoną płytę najnormalniej w świecie zrobiła mi dzień i do tej pory nie wyłazi z odtwarzacza. Takie albumy wychodzą tylko spod rąk ludzi dla których to granie to pasja, którzy z niczym i nikim się nie ścigają, a po prostu łoją od serca to co w tej muzie kochają. Od tej pory będę się bacznie przyglądał poczynaniom Into the Cave, bo coś czuje, że rośnie nam kolejny, przyszły klasyk brazylijskiej sceny podziemnej! Polecam, rekomenduję... Nie! To stanowczo za mało! Tę płytę po prostu musicie u siebie mieć!

https://www.facebook.com/intothecave666/
https://intothecave.bandcamp.com/