czwartek, 30 czerwca 2016

Iron Maiden- Fear of the Dark (EMI 1992)

Jako, że niebawem Maideni zagoszczą na naszej ziemi wypada coś apropo tego napisać. Chyba wszyscy wiedzą czym jest Iron Maiden dla heavy metalu. Nawet babcia wie, czasem zapomina, ale wie! Zespół który inspirował dziesiątki innych grup, który wniósł do metalowej muzyki nową jakość, wyznaczył nowe ścieżki i zapisał się w historii. Kolejne pokolenia młodych adeptów ciężkich brzmień zasłuchują się w ich dokonaniach z tą samą pasją co ich rówieśnicy kiedy zespół był u szczytu kariery. Nie ma się co dziwić bo Iron Maiden to coś więcej niż sama muzyka.
W 1992 roku nastąpił dla zespołu przełom, wydając album "Fear of the Dark" zakończyła się pewna epoka w ich działalności. Był to ostatni album, którego producentem był Martin Birtch. Pracował z zespołem od 1982 roku, po "Fear of the Dark" przeszedł na zasłużoną emeryturę. Kolejną zmianą była warstwa graficzna. Po raz pierwszy okładki nie wykonał Derek Riggs. Tym razem zadanie to przypadło Melvyn'owi Grant'owi. Album był też ostatnim, na jakiś czas, z Bruce'm Dickinson'em na wokalu. który postanowił opuścić zespół aby poświęcić się solowej karierze.


Muzycznie, przed "Fear of the Dark" stało spore wyzwanie. Musiał nieco naprawić sytuację po raczej przeciętnym "No Prayer for the Dying". Praca został odrobiona w 110%. Album jest wyśmienity i zawiera masę naprawdę znakomitych, zróżnicowanych kompozycji. Singlowe "Be Quick or Be Dead" oraz "From Here to Eternity" otwierające płytę to istne petardy, które na stałe zagościły w setlistach zespołu, majestatyczny "Afraid to Shoot Strangers" z genialnym przyspieszeniem w środku, ballada autorstwa Gers'a i Dickinson'a "Wasting Love" i wreszcie epicki i uwielbiany przez fanów, tytułowy "Fear of the Dark". Są to oczywiście tylko najważniejsze, najjaśniejsze punkty płyty i nie znaczy to, że pozostałe są słabe, cała płyta jest naprawdę bardzo dobra (taki "Childchood's End", cóż za melodia wiodąca!"). Pojawiają się opinie, że album zawiera nieco wypełniaczy, nie podzielam tego zdania. Może mogli sobie darować "Chains of Misery" bo niczym specjalnie nie absorbuje, ale to takie szukanie dziury w całym niż konkretny zarzut.
Jak na zakończenie pewnego etapu w działalności Maidenów płyta wypadła genialnie i nadrobiła poprzednią z nawiązką. Po wydaniu "Fear of the Dark" zespół wystartował z trasą "Real Live Tour" z której powstały dwie płytki live wydane już po odejściu Bruce'a, "Real Live One" oraz "Real Dead One", notabene bardzo udane.
Poniżej moja reedycja albumu z 1998 roku. Drobny sentymencik stoi za tą konkretną kopią. Była to jedna z moich pierwszych płyt Maidenów zakupiona dla mnie przez tatę w jakieś budzie muzycznej w Zakopanem ok. 11 lat temu. Pamiętam z jaką dezaprobatą wypowiadał się o okładce haha ("zespół ok, ale co to za szkaradztwo na okładce, szatany jakieś!").


wtorek, 28 czerwca 2016

Morbid Angel- Illud Divinum Insanus (Season of Mist 2011)

Jedna z najbardziej zjechanych przez fanów płyt ostatnich lat. Płyta zmieszana z błotem na którą wylała się cała masa niepotrzebnego hejtu. I to dlaczego? Dlatego że jest inna, że komuś nie wlazła w gust? Come on... Morbid Angel to jakby nie było ikona death metalu. Uważam, że naprawdę pokazali klasę mając odwagę nagrać album kompletnie inny niż ich dotychczasowy dorobek, tym bardziej znając reakcje na odbieganie od utartych, "kultowych" schematów. Chcieli nagrać coś innego, spróbować pójść inną drogą. Ich wola i trzeba podejść do tego z szacunkiem i wyważeniem. Jednym mogło się to spodobać, innym nie, koniec tematu.
"Illud Divinum Insanus" został nagrany po 8 letniej przerwie od ostatniej płyty i w nowym składzie, wrócił min. David Vincent. Za garami miał pojawić się Sandoval ale ostatecznie zastąpił go Tim Yeung. Oczekiwania fanów w stosunku do zespołu były spore, każdy czekał na kolejną dawkę klasycznego death metalu w stylu jakim zespół raczył nas przez wszystkie lata. Na nieszczęście większości zespół postanowił realizować swoje własne pomysły nie patrząc na innych. Moim zdaniem to jak najbardziej zdrowe podejście. Wielu słuchając tej płyty powiedziałoby, że to komercha, że zespół zdradził swoje korzenie. Jest dokładnie odwrotnie. Płyta nagrana na przekór wymaganiom innych świadczy o tym, że Morbid Angel nie interesuje to czego chcą inni, robią to czego sami chcą. Sztuka nie ma szukać jak największej liczby odbiorców, to odbiorcy mają szukać sztuki, która trafi w ich gust. Dobra, dosyć tych wywodów. Wracajmy do samej płyty. No nie da się ukryć, że mamy tu dosyć wybuchową mieszankę. Utwory takie jak "Too Extreme", "I Am Morbid", "Destructos vs The Earth/ Attack" czy kończący płytę "Profundis- Mea Culpa"noszą znamiona elektroniki, może techno/ trance, może trochę industriala, zmieszaną z death metalowymi naleciałościami. Ten właśnie odjazd od "normy" większości się nie spodobał, ale to i tak łagodne stwierdzenie. Mnie osobiście te utwory tak nie rażą, można tego słuchać i może się to podobać, ja nie miałem z nimi większego problemu, ale mogłyby być odrobinę krótsze. Jeżeli w utworze dominuje pewien określony beat to po 6-7 minutach można przejść w fazę lekkiej irytacji. Żeby nie było, na płycie są też kąski nie odbiegające od standardów gatunku jak chociażby "Blades for Baal"czy "Nevermore". W "Beauty Meets Beast" mamy bardzo udaną solówkę Azagtoth'a. Reasumując album jest takim pół na pół, część to eksperymenty i inne wynalazki, a druga połowa to death metalowe łojenie bez ingerencji tworów trzecich.
Zdaję sobie sprawę, że dla wielu osób album ten może być wysoce niestrawny, może być zawodem, ale trzeba do ocen podejść na poziomie, a nie wylewać na zespół hektolitry popłuczyn. Mnie osobiście płyta zaskoczyła i była wyzwaniem jeżeli chodzi o odsłuch, bez wątpienia jest nietuzinkowa. Czy mi się podobała? Skoro co jakiś czas do niej wracam to chyba tak, ale bez specjalnego szału. Sporo elementów mi podchodzi, ale są i takie które mi nie leżą. Jeżeli miałbym oceniać w skali 1-5 to dałbym solidne 4, w głównej mierze za odważną inwencję.
Obecnie w zespole jest już tylko Azagtoth i Steve Tucker który ponownie zasilił grupę po odejściu Vincenta. Prace nad nową płytą są w toku i myślę, że obecny skład nie będzie miał specjalnej ochoty na eksperymentowanie jakie miało miejsce na "Illud Divinum Insanus".


niedziela, 26 czerwca 2016

At the Gates- Slaughter of the Soul (Earache Records 1996/2002)

At the Gates, zespół niesamowicie ważny zarówno dla szwedzkiej, jak i światowej sceny death metalowej. To za ich sprawą powstało coś takiego takiego jak gothenborskie brzmienie (swoje trzy grosze dorzuciło też In Flames oraz Dark Tranquillity), a nagrana i wydana w 1995 roku przez Earache płyta "Slaughter of the Soul" tchnęła do życia twór zwany melodic death metalem. W późniejszych latach całe rzesze zespołów poszły drogą wyznaczoną przez At the Gates, ale żaden z nich nie zbliżył się do muzycznego geniuszu braci Bjorler. Muzyka zawarta na "Slaughter of the Soul" to synteza thrashowych riffów obdarzonych, niskim, ciężkim, wciąż death metalowym brzmieniem okraszona znakomitymi wokalami Lindeberga. Zachowany jest świetny balans między chwytliwymi melodiami, a siłą i agresją. Słucha się tej płyty wyśmienicie i jest jednym z moich ulubionych krążków zrodzonych na szwedzkiej ziemi. Na płycie gościnnie wystąpił sam Andy LaRocque nagrywając solówkę do utworu "Cold".
Okładka zdobiąca płytę wykonana jest z pomysłem i jest dosyć charakterystyczna/ rozpoznawalna. Przypomina coś na wzór prawosławnej ikony. Boska postać w centrum otoczona różnymi narzędziami przemocy, pistoletami, nabojami, łańcuchami. Całość skąpana jest w ognistej poświacie. Tytuł płyty, "Rzeź Duszy" bardzo dobrze współgra z tym obrazem.
Po wydaniu tak znakomicie przyjętej płyty zespół zakończył działalność z przyczyn osobistych. W tym czasie bracia Bjorler powołali do życia znakomity, retro- thrashowy The Haunted, kontynuując w nim pomysły, które wcześniej pojawiły się w At the Gates. Jednak, na nasze szczęście, w 2007 grupa się reaktywowała, a w 2010 na stałe powrócili do nagrywania i koncertowania.
Poniżej moja kopia "Slaughter of the Soul". Jest to reedycja z 2002 roku zawierająca bonusy w postaci dem oraz covery min. Slayer "Captor of Sin".


sobota, 25 czerwca 2016

Therion- Theli (Nuclear Blast 1996)

Rok 1996 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. Zaraz, zaraz. Jakie klęski? Wręcz przeciwnie, urodzaj! Urodzaj odważnych działań i zmian stylizacji. Swoim albumem "Passage" zaczęli przemierzać nowe ścieżki min. szwajcarzy z Samael , Amorphis poszedł o kolejny krok dalej w stosunku do poprzedniej płyty wydając "Elegy", natomiast Therion wypuścił przełomowy "Theli". O tym albumie będzie dziś mowa.
Therion zaczynał, jak pozostałe szwedzkie metalowe grupy tamtego okresu, od wyśmienicie podanego, charakterystycznego death metalu rodem ze Skandynawii. Po dwóch płytach ("Of Darkness", "Beyond Sanctorum") zaczęło się coś dziać. Kolejne dwa krążki, "Symphony Massess: Ho Drakon Ho Megas" oraz "Lepaca Kliffoth" (uwielbiam!), stopniowo zaczęły wprowadzać eksperymentalne elementy, namiastki symfoniki, więcej melodyjności, a coraz mniej death metalu. Tak miało być, i w sumie nie ma tego złego co by przynajmniej na odrobinę dobrego nie wyszło. Christoffer Johnsson, kompozycyjny mózg zespołu, miał co do Therion pewną wizję i sukcesywnie dążył do jej realizacji. Tak powstała płyta "Theli". Płyta wizjonerska, nagrana z wielkim rozmachem, z masą symfoniki, szerokim zastosowaniem chórów, pierwsza taka na metalowej scenie. Pokuszę się o stwierdzenie, że to coś na wzór metalowej opery. Mimo to krążek ten zachował echa gitarowego ciężaru poprzednich płyt Therion i raczy nas ciekawymi riffami, które dzielą pole z pozostałymi składnikami utworów. Najjaśniejsze momenty tego albumu to słynny "To Mega Therion" (do którego nagrano teledysk), następujący po nim "Cults of the Shadows" oraz lekko orientalizujący "In the Desert of Set". Warto napomknąć, że była to trzecia płyta Therion z Piotrem Wawrzeniukiem za garkami, a w tym przypadku udzielał się także wokalnie.
Podsumowując, "Theli" nie koniecznie trzeba lubić, bo faktem jest, że swoją specyfiką może nie trafiać w każdy gust, ale trzeba znać. Koniec i kropka.


czwartek, 23 czerwca 2016

Roadhog- Dreamstealer (Thrashing Madness 2015)

Dobrze się dzieje na naszym rodzimym, heavy metalowym podwórku. Powstaje sporo nowych zespołów prezentujących bardzo dobry poziom. Sporo z tych grup czerpie z gatunku to co najlepsze prezentując stare kultowe granie w nowej świeżej odsłonie.
Jednym z takich zespołów jest nasz krakowski Roadhog. W ich muzyce słychać starych klasyków niemieckiej sceny, sporo NWOBHM, czy power metalowego kopa. Oczywiście nie ma tu mowy o jakieś bezczelnej zrzynce, bo co innego jest kopiować, a co innego czerpać inspiracje. Jest to niesamowicie nośne, chwytliwe i luzackie granie. I o to chodzi, to tradycyjny, rozpędzony heavy metal, i tak to właśnie ma wyglądać. Jak na tego typu granie brzmienie jest dosyć dopracowane, w sumie dobrze, że nie poszło to tutaj w stronę większej surowizny dzięki temu lepiej to wszystko wchodzi podczas słuchania. Nie będę tu wyszczególniał specjalnie jakiś konkretnych kompozycji z tej płyty bo każdy z utworów napakowany jest fajnymi riffami i gdybym to zrobił to byłoby to krzywdzące dla tych których bym tu nie wymienił. Moim zdaniem brak tu słabego ogniwa, płyta jest spójna i dobrze się jej słucha od początku do końca. Oczywiście muzyka Roadhog nie jest czymś odkrywczym, nie ma tu kombinowania, jakieś nowych patentów itd. Jest to sprawdzony przepis podany w nowej, świeżej formie. W tym przypadku, i w moim odbiorze nie należy tego traktować jako minus. Szczerze zachęcam do zapoznania się z tym materiałem. Wszystkim fanom klasyki spod znaku takich grup jak Grave Digger czy Judas Priest powinno przypasować, podobnie  entuzjastom całego nurtu NWOBHM.
Opisywany debiut Roadhog wydany został oryginalnie przez Stromspell Records, a dopiero później u nas przez dobrze znaną Thrashing Madness Productions (to wydanko przedstawione jest na zdjęciu poniżej, jak widać wydane z dbałością o wszelkie detale, aby cieszyło także oko). Zespół ma jeszcze na koncie epkę, która była dodana tylko i wyłącznie do jednego z wydań magazynu Oldschool Metal Maniac. Niebawem natomiast ma ukazać się kolejna dawka heavy metalowej jazdy w wydaniu Roadhog pt. "The Opprossors". Czekamy!


środa, 22 czerwca 2016

Monument metalowej ekstremy

Mayhem, zespół o niezwykłej historii otoczony kultem i uwielbieniem, muzycznie i wizerunkowo inspiracja dla całej rzeszy black metalowych wyznawców, ich wpływ na scenę muzyki ekstremalnej jest nie do podważenia. Co tu dużo mówić- ikona i tyle!
Zdaję sobie sprawę, że dla wielu fanów to "De Mysteriis Dom Sathans" jest tą najważniejszą płytą w dorobku zespołu, dla mnie jednak jest to debiutancki mini album "Deathcrush". Powstał w czasie kiedy Mayhem dopiero kształtowało się jako zespół, żyli bardziej na reputacji i rozgłosie jakie zapewnił grupie Euronymous, niż na muzycznym dorobku. W Norwegii byli pierwszą grupą grającą tak ciężko i ekstremalnie. Jak słucha się tego krążka to czuć w nim autentyczną pasję, furię i chęć przekraczania barier. Jest to proste, surowe, bezkompromisowe, to nie ma się podobać, a ma niszczyć. Z drugiej strony zaprezentowali tu też pewną dawkę awangardy ("Silvester Anfang", "(Weird) Manheim") co wiązało się z zainteresowaniami Euronymousa na polu muzyki eksperymentalnej i elektronicznej. Płyta ma wszystkie te cechy i emocje którymi kierowała się scena black metalowa (wtedy jeszcze zespół określał swoją muzykę jako brutal metal) w swoich pierwszych dniach. Za wszystkim stała idea, nie chodziło tu o samą muzykę, ani tym bardziej o fakt szerszego zaistnienia.
"Deathcrush" trwa niespełna 18 minut, ale jest to czas wypełniony na maksa, każdy kawałek zapada w pamięć. Otwierający płytkę "Silvester Anfang" to kompozycja autorstwa Conrada Schnitzlera, niegdyś członka słynnego Tangerine Dream, którą przesłał zespołowi w celu użycia jej na płycie (został o to poproszony). Wiadomym jest, że Euronymous był wielkim fanem starej muzyki elektronicznej i użycie sprezentowanego przez Schnitzlera intra jest tego dowodem. Potem mamy tytułowy "Deathcrush", "Chainsaw Gutsfuck", zagrany jeszcze szybciej niż oryginał cover Venom "Witching Hour" (wokale tutaj w wykonaniu Bill'iego Messiah'a), następnie "Necrolust", niepokojący, klawiszowy, można rzec eksperymentalny "(Weird) Manheim" i zamykający wszystko, sztandarowy "Pure Fucking Armageddon". Pamiętam czas kiedy uczyłem się większości tych kawałków na gitarze, są bardzo proste, a za razem niesamowicie efektowne. Co się tyczy warstwy wokalnej otwarcie się przyznam, że wolę wokale Maniac'a niż Attilli. Nie jest to niczym specjalnym podyktowane, po prostu Maniac bardziej mnie przekonuje, i lepiej trafia w gust. Jest to też jeden z powodów dla których stawiam "Deathcrush" w swojej statystyce wyżej niż "De Mysteriis Dom Sathanas".
Okładka płyty jest swoistym manifestem zawartości. Mamy genialne, charakterystyczne logo z odwróconymi krzyżami stworzone przez Nell'ę, kumpla zespołu. Zdjęcie znajdujące się pod nim to obcięte ręce skazańca cyknięte przez bliżej nieznaną osobę podczas jakieś marokańskiej egzekucji. Czy zespół mógł bardziej dobitnie podkreślić materiał nagrany na płycie?
Płytkę wydało świeżono założone w tamtym czasie przez Euronymousa wydawnictwo Posercorpse Music, które później przekształciło się w dobrze wszystkim znane Deathlike Silence.
Określiłem ten mini album monumentem metalowej ekstremy. Dla mnie właśnie tym jest. Wiem, że są płyty które mogłyby spokojnie powalczyć o te miano, chociażby "Scum" Napalm Death, debiut Deicide czy piekielna groza autorstwa Abruptum, no ale wybieram właśnie "Deathcrush". Nie tylko za samą muzykę, ale też za postawę oraz całą tą otoczkę towarzyszącą zespołowi.
"Deathcrush" powinien być znany każdemu lubującemu się w tej bardziej ekstremalnej odsłonie metalu. To jest autentyczna ikona, coś więcej niż tylko płyta. Mamy tu Mayhem jeszcze bez Dead'a, jeszcze przed szumnymi wydarzeniami w Norwegii. Tak właśnie rodziła się legenda.
Fotografie Mayhem, które tu zawarłem pochodzą z przeogromnej, i chyba największej na globie, kolekcji związanej z zespołem, której posiadaczem jest mój znajomy Finn. Tutaj macie link do jego strony The True Mayhem Collection. Natomiast poniżej widnieje moja znękana czasem i wielokrotnym odsłuchiwaniem kopia kompaktowej wersji tej płyty. Jest to repress z początku ubiegłej dekady. Pragnę napomknąć, że jest to jedna z płyt metalowych, która doczekała się bardzo wielu wydań na każdym nośniku, jest ich przynajmniej ponad 20 nie licząc bootlegów.


wtorek, 21 czerwca 2016

Frontside- Teoria Konspiracji (2008)

Zapewne ten post wzbudzi wiele kontrowersji jako że nie traktuje o klasycznych odmianach metalu, które zwykłem tu prezentować i którymi na ogół się raczę. Mam przeczucie, że hejt może być czysty i rzęsisty, ale tak na prawdę guzik mnie to obchodzi. Chociaż to co prezentują swoją muzyką to tzw. metalcore (jak zwał tak zwał, nie lubię szufladkowania, ale czasem pomaga), z którym raczej nie jest mi po drodze, to szanuję i lubię Frontside. Dlaczego więc mam nie napisać kilku słów o jakieś ich płycie?
Z tym zespołem wiążą się pewne wspomnienia, sentyment. Swojego czasu organizowany był w mojej rodzimej Ostrołęce taki jednodniowy mini festiwalik metalowy Ostfest. Doczekał się 3 odsłon, 4 niestety odwołano z powodu niskiego zainteresowania. Gwiazdami głównymi były Days of Loss, Pandemonium i właśnie Frontside, który zagościł na pierwszym i jedynym Ostfeście na który się wybrałem (2009). To było pierwsze moje zetknięcie z ich muzyką. Wtedy jakoś specjalnie mnie nie oczarowało, ale słuchało się tego dobrze. Po koncercie postanowiłem posłuchać jakiś ich płyt.
No i zaskoczyło. Chociaż nie był to metal, którego słucham na co dzień, a raczej ten którego unikam, to sprawiłem sobie dwa ich albumy. Jednym z nich jest "Teoria Konspiracji" (na wspomnianym koncercie promowali materiał właśnie z tego albumu). Jest to chyba najdojrzalszy album z ich dyskografii (przynajmniej tak to odczuwam), bardzo dobrze zbalansowany, nie ma tutaj takiego rozjazdu między ostrymi bijącymi w ryj partiami, a nazwijmy to lekkim słodzeniem tematu i kontrastującą melodyjnością. Jest na tej płycie sporo inspiracji thrashowych w stylu chociażby Slayer oraz death metalowych charakteryzujących melodyjną stronę tego gatunku, a nawet coś z klasycznego heavy metalu da się usłyszeć tu i ówdzie. Jednym słowem jest porządny wykop i ogień. Brzmieniowo też jest nieco inaczej niż na poprzednich krążkach, bardzo potężnie i przejrzyście. Gitary wiodą tu prym, są wysunięte naprzód i mają bardzo soczyste, pełne brzmienie. Sporo jest też ciekawych, melodyjnych solówek. Na płytce udzielił się tez Nergal (Behemoth), który użyczył swojego ryku na "Spłoniesz w Piekle" oraz Pachu (Huge CCM, Vedonist) w utworach "Stąd do Przeszłości" oraz "Moja Deklaracja Płonie".
Jak to w stylu Frontside, okładka do albumu musiała być wymowna, co z resztą widać. Przypomina nieco tą ze "Zmierzchu Bogów", płyty notabene bardzo dobrej. Jako bonus do tego wydania płyty (Mystic Production) dorzucone jest dvd z różnymi materiałami "od kuchni". Zawsze lubiłem tego typu bonusy. Bardzo udany miała płyta Gamma Ray "To the Metal" w limitowanej, digipakowej wersji. Próby, nagrania, jak powstawała płyta i tym podobne bajery.
Nie będę specjalnie polecał czy jakoś zachwalał bo każdy ma swoje widzi mi się i swoje własne podejście do tematu. Staram się nie ograniczać do konkretnych rzeczy i być otwartym na różne odcienie metalu, czy po prostu muzyki generalnie. Mi to granie podeszło i od czasu do czasu lubię sobie Frontside posłuchać, a "Teoria Konspiracji" jest moim ulubionym dokonaniem z ich dyskografii.


poniedziałek, 20 czerwca 2016

Thokkian Vortex- Into the Nagual (2016 Unexploded Records)

Dziś wraz z pocztą pojawiła się przesyłka od Lorda Kaiaphasa (ex Ancient) zawierająca debiutancki krążek jego nowego zespołu Thokkian Vortex. Muszę powiedzieć, że byłem mocno tej płyty ciekaw. Miałem obawy, że będzie maiła sporo wspólnego z Ancient, ale muszę powiedzieć, że się myliłem. Są co prawda pewne wspólne mianowniki, ale płyta ma swój własny specyficzny charakter. Jest to oczywiście album u podstaw black metalowy, ale zawiera całą masę wpływów innych odgałęzień metalu i nie tylko. Są wpływy death/ doom, heavy/ thrash (piękny przykład to takie utwory jak "Choronzon Cojured", "Evil Sluts of Satan" czy "Samtsheh Misthebat"), mamy miejscami lekko industrializujący "This Jesus Must Die" (ma bardzo chwytliwy marszowy riff) oraz wszechobecne echa ambient/elektro, które obecne były też w Ancient. Brzmienie perkusji mogłoby być nieco mniej płaskie, ale jako, że nie zwykłem specjalnie narzekać to odpuszczę sobie tą kwestię.
Jest to płyta bez wątpienia bogata kompozycyjnie. Podziwiam, że zespół miał odwagę, w ramach black metalu, nagrać swoją drogą odważne dzieło. Totalna zlewka na krytykę i trendy, odejście od utartych schematów. To się chwali. Całość okrasza dosyć ciekawa szata graficzna, przypomina mi w stylu przede wszystkim te związane z obecną sceną stoner/ doom i albumami wychodzącymi spod skrzydeł Rise Above.
Jeżeli kogoś zainteresowała ta płytka to szczerze polecam zapoznanie się z tym materiałem. W razie chęci zakupu to wiem, że u nas dystrybucją zajął się Mystic. Można też nabyć album bezpośrednio od zespołu kontaktując się z nimi przez profil Thokkian Vortex na facebooku.



Thirst- Blacklight (Alles Stenar 2008)

Przasnyski Thirst działa na naszej scenie black metalowej już od pierwszej połowy lat 90-tych, ale pomimo takiego stażu mają na koncie tylko 3 pełne płyty, każda wydana w stosunkowo sporym odstępie czasowym. Ale czy ilość ma znaczenie? Ani trochę. Liczy się jakość. I tak jest w tym przypadku. Thirst jest taką naszą odpowiedzią na Emperor czy Limbonic Art. Też serwują nam kompleksowe kompozycje o dużej dawce atmosfery, klawiszowego zaplecza, gitarowej melodii czy nawet, a może przede wszystkim, podniosłej symfoniki w stylu "Anthems to the Welkin at Dusk" czy "Moon in the Scorpio". Oczywiście wszystko to nie pozbawia tych nagrań odpowiedniej dawki black metalowej furii, która przeplata się z melodyjnymi, symfonicznymi pasażami. Mózgiem grupy jest Occulta, który odpowiedzialny jest za gro materiału. Trochę szkoda, że o Thirst tak mało się mówi czy pisze bo jest to zespół z ogromnym potencjałem i talentem, to jest black metalowa sztuka na światowym poziomie. Ale skoro grupa postanowiła pozostać w okowach podziemia to nie należy z tym polemizować. Co jakiś czas raczą nas niezwykle mocarnymi materiałami i oby trwało to jak najdłużej. Thirst słucham z ogromną przyjemnością, ich muzyka już po pierwszym odsłuchu zapada w pamięć bo stosunkowo niewiele mamy u nas zespołów tak grających. Nie wiem czy w 1993 roku nie byli pierwszym zespołem na naszej scenie, który poszedł cesarską ścieżką Black Metalu. Zasłynęli na scenie szczególnie swoim pierwszym albumem "The Might of the Pagan Belief" wydanym rok później. Szczerze zachęcam do zapoznania się z "Blacklight", która jest obecnie ostatnią płytą wydaną przez Thirst i którą poniżej przedstawiłem, oraz pozostałymi wydawnictwami tej grupy bo naprawdę warto. Można powiedzieć, że jest koncept albumem, który oscyluje wokół tematyki ciemności w różnych jej aspektach. Jest to moim zdaniem najlepszy jak do tej pory materiał tej grupy, który pokazuje w pełni cały jej potencjał i styl, który powyżej opisałem. To ich swoiste opus magnum, i to nie tylko kompozycyjnie, ale i brzmieniowo.
"Blacklight" został wydany przez Alles Stenar w 2007 roku. Można powiedzieć, że jest to koncept album, który oscyluje wokół tematyki ciemności. Wydawnictwo stylizowane jest na starą, średniowieczną księgę pełną charakterystycznych dla tamtych czasów grafik związanych ze śmiercią, piekłem i upadłymi aniołami. Wygląda to bardzo klimatycznie i świetnie komponuje się z zawartością płyty.


sobota, 18 czerwca 2016

Death- Human (Relapse 2011)

Kto nie zna Death... Jeden z najwybitniejszych zespołów parających się death metalową sztuką, obok Possessed ojcowie chrzestni gatunku, inspiracja dla niezliczonej ilości zespołów.
Z ich twórczością zetknąłem się już wiele lat temu i była to płyta "Symbolic". W tamtym czasie nie była to jeszcze moja parafia także nie specjalnie wdrażałem się w temat. Niemniej jednak zapadła mi w pamięć, głównie za sprawą riffu otwierającego tytułowy kawałek, i gdy nadeszła pora powróciłem do niej, zapoznałem się też wtedy z pozostałymi dziełami zespołu nieodżałowanego Chucka Schuldinera.


"Human" (1991) to płyta, która przeniosła Death w kolejny wymiar ich twórczości. Brutalność zaklęta w ich muzyce połączyła się z technicznym kunsztem i progresywnymi naleciałościami. To co odstawiają gitary na tym albumie to czysta magia (ach te pasaże, kanonady, szarże, wystarczy posłuchać "Secret Face"), partie perkusyjne także nie zostają w tyle, Sean Reinert rządzi! Na tej płycie jest wszystko, w kompozycjach zawarte są zarówno partie wymagające, złożone, jak i te bardziej prostolinijne, które uderzają z furią prosto w twarz. Mamy też atmosferyczne, balladowe intra jak ma to miejsce w "Lack of Comprehention". Na koniec zespół serwuje nam cover Kiss "God of Thunder". Na oryginalnej wersji nie ma tego utworu, Dodany jest na prezentowanej tutaj reedycji. Śmiem twierdzić, że opatrzone brzmieniem Death prezentuje się to lepiej od oryginału. Z samej płyty wyszczególniłbym utwory "Suicide Machine" i "Together as One", to moje absolutne faworyty. 
Przyznam się bez bicia, że death metalu nie słucham tak dużo jak heavy, czy black, ale już jak mi coś podpasuje to ląduje na stałe w kolekcji i odtwarzaczu. "Human" jest tego doskonałym przykładem. Obok "Symbolic" to chyba moja ulubiona płyta Death.
Niniejsza reedycja wypuszczona przez Relapse w 2011 to przykład najwyższego wtajemniczenia w wydawaniu wznowień. Mamy dodatkowy dysk z bonusami (instrumentalną wersję albumu plus dema), dopieszczoną poligrafię (wydawnictwo ma jeszcze dodatkowy slipcase nakładany na pudełko, którego na zdjęciu nie zawarłem) i opasły booklet z masą zdjęć, tekstami utworów i sporą ilością czytadełka. No nic tylko polecać!



piątek, 17 czerwca 2016

Kat- Metal and Hell (Ambush Records 1986/ Metal Mind 2016)

No i przyszła kolej na "Metal and Hell". Album jest dla polskiej sceny metalowej lat 80-tych bardzo istotny, taki zapalnik dla przyszłych jeszcze cięższych brzmień. Przed Katem królowało TSA, i rosnące w siłę Turbo. Po "Metal and Hell/ 666" poprzeczka została podniesiona. Scena przeszła w kolejne stadium rozwoju.
"Metal and Hell" czyli anglojęzyczna wersja "666" została wydana w tym samym roku co jej polska odpowiedniczka, w 1986. Wersję po angielsku wypuściło belgijskie Ambush Records (producentem był nie kto inny jak Jos Kloek odpowiedzialny min. za zachodnie wydanie "Heavy Metal World" TSA), a po polsku, w limitowanym nakładzie (sprzedawane prosto z naczepy) Klub Płytowy Razem. "Metal and Hell" odwiedził polskie sklepy dopiero rok później nakładem Pronit.
Album ma bardzo surowe, tnące brzmienie (jest to jeszcze wybuchowa mieszanka speed, black i heavy metalu tak charakterystyczna dla chociażby Venom czy Mercyful Fate), produkcyjnie nie ma tu achów i ochów, ale to akurat dobrze, bez tego nie miałby takiego wydźwięku i siły rażenia. Słyszalne, dosyć specyficzne brzmienie gitar płyta zawdzięcza stosunkowo przypadkowemu zabiegowi- rezonansowi pudła fortepianu, który stał w studiu krakowskiego Teatru STU podczas nagrywania płyty. Teksty polskie przetłumaczył na potrzeby "Metal and Hell" Tomasz Dziubiński. Roman Kostrzewski nie znając angielskiego uczył się ich z zapisu fonetycznego, co z resztą słychać. Płytka w swojej estetyce była pierwszą na polskiej scenie. Co prawda Turbo na swojej "Kawalerii Szatana" poruszało tematy biblijnej apokalipsy, ale nie weszło w tematykę okultyzmu, satanizmu czy innych piekielnych mocy co zrobił Kat na swoim debiucie. Ich koncerty to też był wtedy fenomen. Sporo pirotechniki, dymy, rytualny charakter. "Metal and Hell/ 666" był to także pierwszy i ostatni materiał z Wojciechem Mrowcem w składzie, opuścił on zespół niebawem po nagraniu albumu. Tak oto przez parę kolejnych lat Kat działał jako kwartet.
Tegoroczna reedycja "Metal and Hell" jest mocno wzorowana na wydaniu kompaktowym, które Metal Mind wypuścił w 1993 (poniżej zdjęcie obecnego wznowienia, oraz reedycji z ramienia Mystic Production sprzed paru ładnych lat). Różni się nieco innym designem bookletu i brakiem dodanych w tamtym czasie bonusów w postaci "Ostatniego Taboru" i "Nocy Szatana". Wydanko jest proste (booklet ogranicza się do liryków i trzech 3 fotografii grup, z czego dwie służą jako tło pod teksty utworów), ale jak dla mnie zadowalające. Drobny minus za błąd w pisowni utworu na tylnej wkładce.
Tak na marginesie, warto wspomnieć, że na anglojęzycznym "Metal and Hell" ciąży pewne brzmię. Jako, że płyta w tej wersji skierowana jest przede wszystkim do zagranicznych fanów, na naszym podwórku spychana jest na ubocze przez jej polskojęzyczną bliźniaczkę "666". Co się dziwić, w rodzimym języku album ma zupełnie inny wydźwięk. Może gdyby "Metal and Hell" różnił się nie tylko wokalem, a np. odrobinę brzmieniem czy aranżacją to miałby nieco łatwiej, a tak w kwestii sprzedaży ma dosyć ciężki żywot.



środa, 15 czerwca 2016

Wampiryczne opus magnum

Cradle of Filth to jeden z tych zespołów, które, jak to się mówi, kocha się lub nienawidzi. Opinie na temat ich muzyki są skrajnie odmienne. Jedno jest pewne, oryginalności i muzycznego warsztatu nie można im odmówić. Był to jeden z pierwszych zespołów, który w ramach black metalu poruszył gotycko- wampiryczną tematykę, dodając do tego symfoniczne naleciałości. Na rok 1994 przypadł ich debiut "The Principle of Evil Made Flesh" wydany w barwach Cacophonous Records (wytwórnia która wydawała min. Dimmu Borgir, Gehenna czy Bal Sagoth). Wydanie albumu poprzedziła dosyć słynna trasa po Anglii razem z Emperor (1993). Na tej płycie jeszcze nie w pełni rozpostarli skrzydła swego obecnego brzmienia i estetyki. Na albumie obecne były brzmienia nie tylko black metalowe, ale także death metalowe oraz zaczątki wspomnianej symfoniki. Podane to było w już nieco melodyjnej formie. Cała ta mikstura doprawiona była niesamowitymi, obłąkanymi wokalami Dani'ego Filth'a. Na wyróżnienie zasługują kawałki "The Forests Whispers my Name" (późnej świetnie przearanżowany na epce "Vempire"), "The Black Goddess Rises" oraz "Summer Dying Fast".


Płyta ma niesamowitą atmosferę i od bardzo dawna jest moją ulubioną jeżeli chodzi o Cradle of Filth (zaraz obok równie genialnego "Dusk and Her Embrace", na którym mamy już transylwańską otchłań w pełnej krasie). Nie wiem czy obecnie jest jakieś lepsze granie w tego typu klimatach, nie ma drugiego zespołu który osiągnął by na tej niwie to co Kredki. Można co najwyżej wspomnieć takie grupy jak Siebenburgen, Ancient, wczesny Mystic Circle czy mało znany, włoski Theatres des Vampires. Jeżeli ktoś nie zna to warto się z nimi zapoznać jeżeli lubi się takie klimaty.
Kolejną cechą charakterystyczną zespołu były obecne w warstwie graficznej elementy mrocznej erotyki, które towarzyszyły zespołowi już od debiutanckiego krążka. Taki zabieg zapewnił świetną kompozycję tego co słyszymy z tym co widzimy, jednym słowem spójną całość.
Tak na marginesie, entuzjastów kolejnej po "The Principle of Evil Made Flesh" płyty powinien zainteresować fakt, że 8 lipca ma ukazać się remasterowana, pierwsza wersja płyty (wypuści ją reaktywowane nie tak dawno Cacophonous Records), która z powodu różnych przeszkód wylądowała swego czasu na półce. Dograne zostaną wokale, w dwóch utworach głosów gościnnie udzielą Cronos (Venom) oraz Steve Grimmett (Grim Reaper). Także jest na co czekać.


poniedziałek, 13 czerwca 2016

Raise Hell- Holy Target (Metal Mind, reedycja 2008)

Coś kiedyś wyczytałem na temat tego zespołu, chyba w "Szwedzkim Death Metalu" w encyklopedycznym spisie zespołów zamieszczonym na końcu książki, i odrobinkę się zainteresowałem. Grupa dosyć pomijana, zapomniana. Znalazłem na yt ich demo i muszę powiedzieć, że słuchało mi się całkiem przyjemnie (tyle o ile bo youtubowa jakość pozostawia wiele do życzenia). Potem przyszła kolej na debiut, który moim zdaniem zasługuję na przynajmniej minimum uwagi.
Któregoś razu przyuważyłem na allegro jego limitowane wznowienie z Metal Mind (słynne złote dyski) dosłownie za grosze więc wziąłem. Po przesłuchaniu okazało się, że materiał jest całkiem, całkiem. Pierwsze skrzypce odgrywa tu intensywny thrash metal, który przeplata się z wpływami tego bardziej melodyjnego black i death metalu, są nawet jakieś wspólne mianowniki z Dissection. Album nie jest nudny, jest sporo zmian tempa, brzmienie jest dobre, czasem ma się wrażenie że wręcz sterylne, ale bije od niego chaos i furia, czuć w tym autentyczność. Płyta oryginalnie ukazała się w 1998 roku nakładem Nuclear Blast, ale chyba nie trafiła w dobry dla siebie czas i może dlatego przeszła bez echa. Nie jest to zły album, ale niestety niczym się nie wyróżnia, może (wyjątkiem jest genialna okładka autorstwa Necrolorda i ciekawa fotografia zespołu z której można łatwo wywnioskować oczywistą inspirację sesją zdjęciową Dismember do "Like an Everflowing Stream") gdyby grupa kontynuowała to co mamy okazję słyszeć na debiucie to może mieli by większą szansę wypłynąć na szersze wody. Niestety poszli w odrobinę inną stylistykę, "unowocześnili" brzmienie i moim zdaniem to już nie było to.
Warto zapoznać się z tą płytą w ramach poszerzania muzycznych horyzontów, ot taka ciekawostka do której od czasu do czasu można sobie wrócić.


piątek, 10 czerwca 2016

Ochrzczony w Ogniu i Lodzie

Na 3 czerwca przypadła 12 rocznica dnia w którym Ace Thomas Forsberg (Quorthon) opuścił ziemski padół aby ucztować w Valhalli. Przyznam się bez bicia, że nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem Bathory, owszem bardzo lubię muzykę którą tworzył Quorthon, ale nigdy nie było to moja absolutna czołówka. Cenię Bathory za przeogromny i nieoceniony wkład w historię metalu oraz formowanie się szwedzkiej sceny. Bathory dał podwaliny pod black metal, inspirację z muzyki zespołu czerpały także szwedzkie grupy death metalowe, zapoczątkował zjawisko nazwane viking metalem. Ponadto podziwiam Quorthona za nietuzinkowy talent kompozytorski, w ramach Bathory tworzył rzeczy wielkie. Takie albumy jak"Under the Sign of the Black Mark" czy "Hammerheart" to dzieła przełomowe w swojej stylistyce. W pewnych aspektach niedoścignione. Czy jest inny black metalowy album o takiej unikalnej atmosferze jak "Under the Sign..."? Czy viking metal wspiął się kiedykolwiek wyżej niż podniosły i nostalgiczny "Hammerheart"? Nie sądzę. Podoba mi się w Bathory ta różnorodność muzyczna, unikanie powtarzania i brnięcia w utarte schematy. W latach 80-tych tworzył muzykę mroczną, królowały pierwiastki black i death metalowe. Później na początku lat 90-tych mamy narodziny viking metalu, potem eksperymentowanie z thrashem w postaci "Requiem" i "Octagon", aby u końca kariery zaserwować nam powrót do nordyckich inspiracji w postaci dwu-częściowego "Nordland".


Przez wszystkie lata swojej działalności na metalowej scenie Bathory wyrobił sobie kultowy status, myślę że zasłużenie. Chyba nie ma wśród osób zainteresowanych tematem nikogo kto by o Bathory nie słyszał, nie ma nikogo kto nie znałby "One Road to Asa Bay" z albumu "Hammerheart". Do tego utworu nakręcony został jedyny teledysk w historii zespołu, ale za to jaki wymowny w formie i treści.



Na koniec wypadałoby wyszczególnić jakąś płytę. Jedną z płyt Bathory, którą darzę znacznym sentymentem jest "Nordland I". Dlaczego? Dostrzegam w niej niesamowity kunszt kompozytorski, a także oddziaływanie jakie niesie ze sobą ten album. Są tu kompozycje nie tylko czysto metalowe, ale także z wyraźną folkową nutą, patosem, epickim sznytem. Gdy słucha się tej płyty to autentycznie przenosi się człowiek do krainy wikingów. Widzi oczami wyobraźni skute lodem fiordy i leśne ostępy spowite mgłą, widzi skalne wybrzeża o które rozbijają się spienione fale. Magia! Talent aby tworzyć tak bogatą w emocje muzykę jest dany nielicznym, a Quorthon był bez wątpienia jednym z ludzi których takowym obdarzono.


czwartek, 9 czerwca 2016

Kat- Oddech Wymarłych Światów (Pronit 1988/ Metal Mind 2016)

"Oddech Wymarłych Światów" to płyta monument, wizytówka zespołu Kat. Płytę nagrywała już grupa świadoma swojej drogi, okrzepnięta, mająca już za sobą debiutancką płytę oraz koncertowe sukcesy. Ten album to ogromny krok w stosunku do "666"/"Metal & Hell". Na debiucie zespół był jeszcze w fazie poszukiwań swojego muzycznego ja, zarówno brzmieniowo jak i stylistycznie. Była to jeszcze szaleńcza mikstura wczesnego black metalu spod znaku Venom oraz popularnego w tamtym czasie heavy/speed metalu. Album "Oddech Wymarłych Światów" przedstawił fanom już nieco innego Kata. Mocno słychać inspiracje starą Metallicą, której supportowanie w 1987 na deskach katowickiego Spodka odcisnęło na zespole wyraźne piętno. To płyta na której króluje już solidny thrash metal najwyższej próby. Album jest niesamowicie spójny, ma solidne mocne brzmienie, chyba w tamtym czasie żadna polska płyta z zakresu metalowej sztuki nie mogła konkurować z tym krążkiem. Można się pokusić o stwierdzenie, że "Oddech..." był nagrany na wręcz światowym poziomie. Na dodatek emanuje tym niepowtarzalnym Kat-owskim stylem i klimatem, no bajka.
Były plany wydania tej płyty w wersji anglojęzycznej i wypuszczenie na zachodzie, ale niestety nic z tego nie wyszło. Aż zżera mnie ciekawość jakby ta płyta sobie poradziła, miałaby naprawdę spore szanse zawojować serca tamtejszych entuzjastów metalu. W naszym kraju już od wielu lat króluje we wszelakich zestawieniach najwybitniejszych dzieł polskiej sceny metalowej, i zawsze, ale to zawsze znajduje się na szczytach list, często zajmując nawet pierwsze miejsce.
Pretekstu do napisania kilku słów o tej płycie dostarczyła mi najnowsza jej reedycja popełniona właśnie przez Metal Mind Productions. Po 8 latach od jej pierwszej kompaktowej reedycji wreszcie dostępna jest ponownie. Wydana jest skromnie, na wzór poprzedniego wznowienia, ale za to solidnie i w ulubionej przez fanów formie, czyli jako standardowy jewelcase. We wkładce znajdziemy trochę archiwalnych fotografii oraz teksty do wszystkich utworów. Jednym słowem wydawniczo jest jak najbardziej na plus.
"Oddech Wymarłych Światów" to album nie wymagający polecania, to jest jedna z tych płyt, które nie potrzebują zachwalania, to po prostu trzeba znać i koniec. Mistrzostwo i duma polskiego metalu!


wtorek, 7 czerwca 2016

O metalowych zakamarkach Nipponu, czyli nie tylko wiśnią Japonia kwitnie

Na dziś przygotowałem dla was krótką wycieczkę do Japońskiego metalowego piekiełka. Powiem wam szczerze, że do Japonii mam szczególny sentyment, jej historią, kulturą oraz etosem samurajskim interesuję się już od dzieciaka. Gdy będąc starszym zacząłem wsiąkać w muzykę metalową naturalną koleją rzeczy była eksploracja tamtejszej sceny. No i nie powiem, znalazłem sporo fajnych zespołów i niektóre na stałe zagościły w mojej kolekcji. Żeby nie robić z tego posta klucha zawalonego tekstem i zdjęciami postanowiłem wybrać dla was 4 grupy, które jak do tej pory cenię najwyżej wraz z przykładowymi płytami. Zatem do dzieła, banzai!

Riverge... Hmm... Jak dobrze pamiętam pierwszy raz zetknąłem się z nimi rok, czy dwa temu. Dostałem wtedy jakąś ich płytę od zaprzyjaźnionego sklepu z Osaki- Rock Stakk Records. Aby najlepiej opisać ich granie trzeba posłużyć się schematem przepisu kulinarnego. Weźcie garść Destruction oraz Kreator'a, wymieszajcie z łyżką stołową Salyer'a i na koniec posypcie starą Metallicą do smaku. Po tym zabiegu wyjdzie wam bardzo smaczny Riverge. Grupa istnieje już od lat 80-tych, kiedy to wydała swoje pierwsze demka i debiutancką epkę. Później przez aż 20 lat nie wydali nic (działalność zespołu była bodajże w zawieszeniu), aż do 2009 kiedy to ukazał się pierwszy długograj "Rebirth of Skull". Jest to ogólnie rzecz biorąc bardzo fajne thrashowe granie, które z powodzeniem przypadnie do gustu fanom tego gatunku. Mi słucha się tego wybornie. Dobra rzecz na rano kiedy nie można się wybudzić.


Czas na Satanica. Z zespołem zetknąłem się dzięki korespondencji z ich liderem oraz perkusistą Ritti Danger'em. Wymienialiśmy się płytami, pomagał mi zdobyć trochę pamiątek z Japonii i przy tej też okazji podesłał mi nagrania swojego zespołu i podpisane fotki. Chłopaki grają raczej klasyczny heavy metal o mrocznym zabarwieniu. Image też mają interesujący, widać wyraźne inspirację Kiss, Mercyful Fate czy nawet estetyką sceny black metalowej. Nie ma w ich grze niczego odkrywczego, poruszają się raczej po utartych już szlakach, ale mają swój własny styl i brzmienie. Od czasu do czasu lubię ich posłuchać. Warto sobie ich sprawdzić, aby poszerzyć swoje muzyczne horyzonty.


No i czas na dwa ostatnie zespoły, które są dla siebie niczym brat i siostra. Mowa o Sabbat i Metalucifer. Łączy je od zawsze osoba Gezola, który jest liderem i wokalistą obu grup (w Sabbat dodatkowo pełni też rolę basisty), a od jakiegoś czasu także innych muzyków, którzy udzielają się w zarówno w jednym jak i drugim zespole. Sabbat ma długą historię jako, że jego korzenie sięgają lat 80-tych kiedy to zespół powstał (mają jedną z największych dyskografii z jakimi się zetknąłem, tony splitów, płyt live, singli, masakra po prostu). Zarówno muzycznie jak i wizerunkowo wzorcem i inspiracją był dla nich Venom, to z resztą widać i słychać. Mamy tu przykład klasycznego black/thrashu w starym stylu ze specyficzną japońską polewą, której przykład można usłyszeć w takich utworach jak "Samurai Zombies" czy "Charisma".
Metalucifer powstał już nieco później jako projekt poboczny. Tutaj mamy przykład totalnego hołdu dla starej szkoły heavy metalu. Luzackie, szczere granie dla fanu i chwały gatunku, proste i chwytliwe, niosące masę pozytywnej energii. Na okładce każdej z płyt Metalucifer widnieje wielki fan metalu i kolekcjoner płyt, przyjaciel zespołu, Neal Tanaka. Warto wspomnieć, że większość kawałków zespołu ma w tytule frazę "Heavy Metal", ciekawy i lekko humorystyczny pomysł, który jednak daje coś na miarę znaku rozpoznawczego razem z bohaterem okładek. Szczerze uwielbiam tą grupę i jak ktoś nie zna to gorąco polecam posłuchać, albo od razu kupić płytę. Po co się rozdrabniać nie?



Mam nadzieję, że owa krótka wycieczka się wam podobała i Ci którzy wspomnianych zespołów nie znali będą mieli okazję po nie sięgnąć. Oczywiście mógłbym jeszcze trochę popisać w tym temacie, przedstawić wam jeszcze kilka zespołów, ale chyba na razie wystarczy. Może za jakiś czas zrobię kontynuację? Czas pokaże.

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Kat- 38 Minutes of Life (PolJazz 1987/ Metal Mind 2016)

Po paru latach doczekaliśmy się wreszcie reedycji praktycznie całego katalogu Kat. Na czerwiec przypadły wznowienia "Metal & Hell", "38 Minutes of Life", "Oddech Wymarłych Światów" oraz "Mind Cannibals a.d. 2016". Jak widać na załączonym obrazku u mnie jest już pierwsza w karierze Kat koncertówka. Materiał kultowy, który niejako podsumowuje działalność zespołu w latach 80-tych jako, że zawiera utwory zarówno z debiutu jak i z nadchodzącego jeszcze wtedy "Oddechu Wymarłych Światów" (1988). Jest to zbiór wybranych nagrań live z grudnia 1986 oraz dwóch występów które dał Kat otwierając koncerty Metallica w Katowickim Spodku w kwietniu 1987. Produkcja tej płyty pozostawia coś nie coś do życzenia w porównaniu do innych albumów live z tamtych czasów, ale za to niesie ze sobą niesamowitą energię i klimat koncertów metalowych doby PRL-u. Dlatego myślę , iż dobrze się stało, że wydana została właśnie tak, a nie inaczej. Zyskała niepowtarzalną magię. Słychać na niej, że zespół jest w szczytowej formie, emanuje pasją, furią i mrokiem.
Co się tyczy samej reedycji to jest naprawdę solidnie i ja osobiście nie mogę się tutaj do niczego przyczepić. "38 Minutes of Life" wydane jest tak samo jak za pierwszym razem (w 2006 jako digipak, jako jewelcase w 2008) z tą różnicą, że brak jest tzw. liner notes, które były dodane kilka lat temu, ale za to mamy więcej archiwalnych fotografii zespołu. Ku radości zapewne większości fanów płyta wydana jest tym razem tylko i wyłącznie w tradycyjnym pudełku. Podsumowując- prosto i konkretnie, jest naprawdę ok. Poniżej jako drobna retrospekcja pozwoliłem sobie przypomnieć kasetowe wydanie tego materiału popełnione w połowie lat 90-tych przez Silverton (z poprawioną okładką autorstwa Jerzego Kurczaka).



sobota, 4 czerwca 2016

Źródło wiedzy tajemnej, czyli piórem i atramentem o metalowej sztuce

Na dziś przygotowałem słów kilka o książkach traktujących o muzyce metalowej, które posiadam i które z różnych przyczyn cenię, wyróżniam, czy też pragnę polecić. Oczywiście biografie zespołów zostawiamy w tym momencie na boku.

Pierwszą pozycjąo której pragnę napomknąć to mój absolutny faworyt, czyli opasłe dzieło pióra Dayala Pattersona "Black Metal: Evolution of the Cult". Książka napisana w jeżyku angielskim, ale dla kogoś z zaawansowaną znajomością języka nie powinna stanowić problemu. Do rzeczy. Jest to dzieło, które podchodzi do tematu black metalu tak jak powinno. Jest dużo o samej muzyce, muzykach, historii gatunku, zawiera masę osobistych wspomnień osób ze sceny. Biegunowo odległe jest to od "Władców Chaosu", która jest książką czerpiącą z samej sensacji wokół black metalu i w której o muzyce jest tyle co nic. Jednym słowem temat jest wyczerpany i spisany w bardzo fajny sposób, dobrze mi się to czytało. Jeżeli chodzi o black metal to obecnie na próżno szukać lepszego tytułu.



Kolejna to "Szwedzki Death Metal" autorstwa Daniela Ekerotha. Temat najważniejszych lat dla szwedzkiego death metalu wyczerpany. Jest tu o najdalszych korzeniach sceny, jej powstaniu i najlepszych latach. Zespoły kompleksowo omówione, przyjemne pióro, masa zdjęć i wspomnień muzyków. Przeczytałem tą książkę ze 3 razy, a i tak wiem że jeszcze nie raz po nią sięgnę.



Trzecim wybranym tytułem jest "Krew, Ogień, Śmierć: Historia Szwedzkiego Metalu" napisana przez dwoje autorów Ikę Johannesson oraz Jona Jeffersona Klingberga. Pierwszy i jedyny w sumie zarzut jaki mam wobec tej książki to fakt, że nie jest tym o czym mówi nam tytuł. To zaledwie omówienie kilku najważniejszych ogniw w historii szwedzkiej sceny metalowej, a nie jej historia. Brakuje tu chociażby szerszego omówienia nie tylko black i death metalu, ale także takich zespołów jak Candlemass, Marduk, Dark Funeral czy nawet początków Europe. Poruszone tematy to Nifelheim, Dead & Morbid, Jon Nodtveidt i Dissection, Heavy Load, Hammerfall, Abruptum, Entombed, Quorthon & Bathory, trochę też o samych zjawiskach na scenie oraz wytwórniach. Jest ciekawie i można się sporo z niej dowiedzieć, ale mimo wszystko jest niedopracowana i zostawia sporo niedosytu.



środa, 1 czerwca 2016

Stryctnyne- White demo '89/ Metal Warrior '91 (Stormspell 2013)

Wczoraj, w ramach wymiany, dostałem od znajomego płytkę ze zbiorami dem amerykańskiego Stryctnyne. Jak do tej pory to jedyny materiał ten zapomnianej i raczej mało znanej, heavy metalowej grupy, a szkoda. Mamy tu kawał solidnego heavy metalu z soczystym, mocnym brzmieniem. Aż się prosi o headbanging! Dziwiłem się, że to dema. Brzmią tutaj lepiej niż wiele niszowych grup na regularnych albumach. Jest to tylko 6 numerów, ale za to słucha się z przyjemnością od początku do końca i ma się ochotę na powtórkę z rozrywki. Płytkę wydało Stormspell, które obok Skol Records słynie z wydawania starych metalowych perełek oraz młodych zespołów hołdujących starej szkole. Obie wytwórnie dopieszczają swoje wydawnictwa w każdym calu, i tym razem nie ma wyjątku. Jest coś dla ucha i coś dla oka. Maniakom starego, dobrego heavy metalu szczerze polecam! Klasa!