czwartek, 27 kwietnia 2017

Ulver- Kveldssanger (Head Not Found 1996)

Dla mnie jedna z najwspanialszych płyt jakie kiedykolwiek zostały nagrane, a na pewno z tych przepełnionych emocjami i klimatem. Co prawda nie mamy tu do czynienia z metalem, bo Ulver zaserwował album czysto folkowy, akustyczny, ale jakże piękny i esencjonalny w swej wymowie. Osobiście uważam, że jest w nim o wiele więcej skandynawskiej atmosfery i ducha niż na nie jednym black metalowym albumie z tamtych stron.
"Pieśni Zmierzchu", bo tak tłumaczy się tytuł niniejszej płyty, to podróż w bezkres skandynawskich ostępów, wyprawa poprzez lasy, góry i jeziora, to muzyczne doświadczenie zaklętych w nich legend, historii i tamtejszej spuścizny kulturowej. Wystarczy zamknąć oczy, a obrazy będą malować się same. Dzieło niesie ze sobą niezliczone pokłady emocji, autentycznie można się w tej sztuce zatracić i przenieść myślami do kompletnie innej rzeczywistości. Dane jest nam poczuć zapach lasu, szum wiatru, zew odległych krain północy. To muzyczny, 13- utworowy poemat, który potrafi oczarować już od pierwszych dźwięków, i nigdy nie zdjąć ze słuchacza rzuconego raz zaklęcia.
Na "Kveldssanger" składają się przede wszystkim akustyczne gitary i mocny czysty wokal Garma (śpiewającego w języku staro- duńskim), które wspomagane są przez okazjonalny flet, wiolonczelę oraz perkusję (ostatni utwór i dosłownie szczątkowo). Dźwięki bardzo subtelne, nostalgiczne, aczkolwiek bardzo wyraziste, o konkretnym przesłaniu, budujące tą unikatową atmosferę płyty. Przebija przez to wszystko kunszt twórców, zarówno ten wykonawczy jak i kompozytorski. Jest to bezapelacyjnie dzieło w którym każda nuta, każda jej cząstka, jest niezbędna i żyje własnym życiem, nie ma tu nic zbędnego, ani nic dodania.
Śmiem twierdzić, że to najwybitniejsze, obok debiutanckiego "Bergtatt", dzieło Ulver. Nagrali płytę, jak na tamte czasy, niezwykłą, oryginalną i wręcz magiczną, idąc pod prąd realizując własne pomysły. Z pewnością nikt wtedy nie spodziewał się po nich takiego, czysto folkowego materiału. Jak dla mnie "Kveldssanger" nie wymaga rekomendacji, bo ten album zasiada na swym własnym tronie, z którego rządzi niepodzielnie! Mnie pochłonął i nadal pochłania, i to bez reszty!



poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Eternal Deformity- The Beauty of Chaos (Code666 Records 2012)

Już drugi raz gości na blogu żorski Eternal Deformity, ale nie bez przyczyny. Uważam ich za grupę, która jest u nas niesamowicie niedoceniona, która zasługuje na o wiele więcej uwagi i sukces na miarę takich zespołów jak Vader czy Behemoth. Parają się muzyką tak bogatą i oryginalną, że wręcz niemożliwą do zaszufladkowania. Znajdziecie tu ogrom symfoniki, sporo elementów black metalu, progresji, czy awangardy. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że to taki nasz polski Arcturus.
"The Bauty of Chaos" to piąty, pełny album Eternal Defomity. Tak jak sugeruje tytuł przedstawionej płyty, mamy tu piękno zaklęte w muzycznym chaosie. Wszystkie części składowe sztuki zespołu składają się tu w jedną całość tworząc istny pejzaż brzmień i emocji, album jest swoistą kontynuacją swojego poprzednika "Frozen Circus", eksplorując jeszcze mocniej i dokładniej odkryte wcześniej terytoria. Bynajmniej nie ma tu miejsca na jakieś eksperymenty czy nieład. Grupa misternie łączy wszystko co charakteryzuje ich unikatowy styl. Można powiedzieć, że na "The Beauty of Chaos" spotykają się dwa kompletnie odmienne oblicza metalu. Z jednej strony mamy sporo melodii, wszechobecną symfonikę, łagodne, liryczne linie wokalne, a z drugiej potężne, jadowite riffy, konkretną sekcję rytmiczną i, pojawiające się na przemian z uprzednio wspomnianymi, prawie black metalowe wokale. Jednym słowem jest zarówno konkretne, rasowe przyłożenie, jak i spora subtelność. Dzieje się i nie sposób się przy tej sztuce nudzić. Kompozycje są bogate aranżacyjnie, rozbudowane (średnio po siedem minut każdy) pełno tu zwolnień, przyspieszeń, odrobiny połamanych dźwięków oraz pewnego mrocznego, astralnego klimatu. Płytę z każdym odsłuchem dosłownie chłonę, a takie numery jak "Thy Kingdom Gone" oraz "Caught Out Lying" to moje absolutne faworyty z tego krążka, esencjonalne, odzwierciedlające wszystko to co w Eternal Deformity najlepsze.
"The Beauty of Chaos" to dzieło przemyślane, spójne i... Tak, na światowym poziomie! Szlag mnie trafia jak zespół takiego pokroju, o takich umiejętnościach, oryginalności i potencjale jest na naszym metalowym podwórku tak niedoceniany i tak mało znany (a to już tyle lat na scenie). Po stokroć zachęcam do sięgnięcia po ich twórczość, do dania szansy ich sztuce, bo ma w cholerę do zaoferowania!



sobota, 22 kwietnia 2017

Esqarial & Kupczyk- Klassika (Empire Records 2004)

Metalowe interpretacje muzyki klasycznej to już dosyć dobrze znany temat. Od wielu lat różni twórcy próbują swoich sił w tym temacie, często niestety efekty nie są specjalnie powalające. Swojego czasu owego wyzwania podjął się Esqarial zapraszając do tego przedsięwzięcia Grzegorza Kupczyka. Byłem tej płyty mocno ciekaw, jednak nie obiecywałem sobie niczego specjalnego. Przyznam się szczerze, że efekt totalnie mnie zaskoczył, rzecz jasna pozytywnie.
Płyta wpadła mi w ręce dzięki jednemu z numerów Thrash'em All do którego swojego czasu była dodana. Już pierwsza rzecz, która mi się spodobała podczas odsłuchu to fakt, że zespół nie silił się na bezpośrednie przekładanie klasyki na metal, czy tworzenia wariacji na jej temat, a zawarł jej fragmenty we własnych, autorskich utworach skomponowanych pod taki właśnie układ. Stała się dzięki temu inspiracją, fajnym dodatkiem, bijącym sercem płyty, a nie celem samym w sobie. Mamy tu motywy z twórczości Mozarta, Beethovena, Paganiniego czy Vivaldiego podane na heavy metalowej tacy w towarzystwie znakomitego wokalu Grzegorza Kupczyka, który miejscami zabrzmiał iście maidenowsko. Co się tyczy samego zespołu Esqarial to pokazali jak swobodnie potrafią poruszać się po różnych stylistykach, przecież ich chlebem powszednim jest techniczno- progresywny death metal, a nie heavy metalowa jazda jaką nas tutaj uraczyli. Za to szacun. Jestem także pełen uznania dla gitarowego talentu Marka Pająka, który dał nie tylko popis umiejętności technicznych, ale także kompozytorskich. Zarówno on, jaki i drugi gitarzysta, Bartosz Nowak, pokazali tutaj klasę. Takimi swoistymi, jak dla mnie, wizytówkami owej płyty są "Requiem" oraz "Timequake". Melodia we wstępie do tego drugiego to czysta poezja, ilekroć ją słyszę w połączeniu z tą mocarną sekcją rytmiczną to dostaję ciar. Piękno zaklęte w sile!
Podsumowując, dostaliśmy płytę energetyczną, świeżą, świetnie brzmiącą. Album pokazuje właśnie to jak ciekawie i owocnie można łączyć brzmienia muzyki klasycznej z metalem i jednocześnie wyjść z tego obronną ręką, bo nie zawsze takie zabiegi się udają. Grzegorzowi i Esqarial wyszło to moim zdaniem znakomicie. Jeżeli jest ktoś zainteresowany tego typu eksperymentami to szczerze "Klassikę" polecam. Kawał naprawdę bardzo dobrego grania!


piątek, 21 kwietnia 2017

Christ Agony- Moonlight: Act III (Cacophonous Records 1996/ Xul Production 2014/ Old Temple 2017)

Przyszedł wreszcie czas na refleksje odnośnie trzeciego krążka Christ Agony. Nie będę ukrywał, że "Moonlight: Act III" to moja druga po "Daemoonseth..." ulubiona płyta w dorobku tej grupy. Już odrobinkę inna od swoich poprzedniczek, nagrana w innym składzie, ale równie dobra i przesiąknięta tym niesamowitym klimatem z jakiego słynie zespół Cezara.
Nagrany w styczniu 1996 roku "Moonlight..." wyróżnia się na tle poprzednich płyt znacznie większą ilością szybszego, bardziej intensywnego grania (zyskując na dynamice) oraz sporą dawką akustycznych wstawek, które budują klimat owego muzycznego misterium. Już otwierający album "Asmoondei" to świetny tego przykład. Po raz kolejny Christ Agony stawia nacisk przede wszystkim na atmosferę swojej sztuki. Faktycznie mamy tu do czynienia z istną arią nocy, którą rozjaśnia tylko blady blask księżyca. Bardzo cenię ten zespół za pokłady emocji jakimi emanują ich dzieła, jest to jedna z niewielu grup, która pod tym kątem tak do mnie trafia. Wracając do aspektów czysto muzycznych, bardzo podobają mi się nostalgiczne gitarowe melodie, które od czasu do czasu przewijają się przez płytę. Na wcześniejszych wydawnictwach nie było to tak zauważalne jak tutaj. Można powiedzieć, że mamy tu kolejny krok naprzód w zapoczątkowanym już na "Epitaph of Christ" stylu. Wciąż jest monumentalnie, mrocznie, kompozycje jak zwykle rozbudowane, i świetnie zbalansowane, ale każda z tych części jest tu podniesiona o szczebel wyżej w porównaniu do pozostałych dwóch części "trylogii". Ciężko tu wybierać swoje faworyty, bo płyty słucha się wybornie od początku do końca, ale z pewnością najbardziej zapadły mi w pamięć następujące kolejno po sobie "Paganhorns", Mephistospell" oraz tytułowy "Moonlight". Prawdziwe perły w koronie czarnej sztuki!
Z wydaniem "Moonlight..." wiążą się dwa istotne wydarzenia w historii zespołu. Mianowicie, jest to pierwsza płyta bez klasycznego składu z Ashem i Żurkiem na pokładzie. Na ich miejsce weszli wtedy Mauser oraz Gilan, którzy rzecz jasna odwalili tu kawał dobrej roboty. Kolejna sprawa to wydanie albumu pod szyldem brytyjskiej Cacophonous Records. Kontrakt zaowocował nie tylko wydaniem kolejnego albumu poza granicami kraju, ale także trasą koncertową po zachodnich klubach.
Poniżej przedstawiam winylową i kompaktową reedycję wspomnianego dzieła. Pierwsza została wydana przez sam zespół w 2014, w barwach ich własnego Xul Production. Dostajemy tu solidnie wykonany, laminowany gatefold, wewnątrz którego mamy płytę na tradycyjnym czarnym winylu, garść grafik oraz teksty to każdej z kompozycji. Druga to wypuszczona w tym roku reedycja na cd, która ukazała się dzięki wytwórni Old Temple. Wzorowana jest na powyżej wspomnianej wersji winylowej, z tą różnicą, że wzbogacona o dodatkowe fotografie. Dostajemy też do rąk złoty cd, co wyróżnia wydania Old Temple na tle innych. Wykonanie zaiste solidne, jak i atrakcyjne. Jeżeli ktoś nie posiada pierwszego wydania, to jak najbardziej polecam owe wznowienia. Kawał dobrej roboty! A sama płyta, no cóż, dobrze wiecie, że nie wymaga specjalnej rekomendacji, trzeba znać i koniec. Jedno z najlepszych dzieł naszej rodzimej sceny!




czwartek, 20 kwietnia 2017

Darkthrone- Under A Funeral Moon (Peaceville 1993/ 2013)

Ach, co to jest za album proszę Państwa! Black Metalowa potęga i niedościgniony wzorzec w temacie. Mamy tu wszystko co najlepsze, surowe, obskurne, ociekające mrokiem brzmienie, brzęczące niczym stado os, zakorzenione w latach 80-tych riffy, perkusyjne zniszczenie i charakterystyczne, upiorne wokalne Nocturno Culto. Powstało w swej materii dzieło wybitne i chyba wszyscy się zgodzą, że ponadczasowe.
Zespół zaczął nagrywać "Under A Funeral Moon" nie tak długo po ukazaniu się "A Blaze in the Northern Sky". Latem 92' Zephyrous, Fenriz oraz Nocturno Culto ponownie przekroczyli próg Crative Studios w Kolbotn aby dokonać rejestracji 8 kompozycji, które złożyły się na płytę (wydaną dopiero w 1993). Próby materiału odbywały się w tamtym czasie w mieszkaniu Fenriza. Podobno w pokoju w którym grali poustawiane były czarne, płonące świece, także wyobraźcie sobie ten swoisty klimacik. Kult musiał być! W przeciwieństwie do poprzedniego krążka, tym razem partiami gitar w całości zajął się Zephyrous (niby miał grać na świeżo zakupionym wtedy basie, ale jakoś się w tym nie odnajdywał), a Nocturno Culto przesiadł się na bas. Z tego co wspomina odnośnie płyty Fenriz, album wyszedł im dokładnie tak jak tego chcieli i do tej pory są z niego bardzo zadowoleni. Jak twierdzi to najbardziej black metalowa, w pełnym tego słowa znaczeniu, płyta w ich dorobku.
"Under A Funeral Moon" wypełniony jest korzeniami black metalowej sztuki, aż roi się tu od wpływów starego Bathory i Hellhammer/ Celtic Frost, a w takich utworach jak chociażby "Summer of the Diabolical Holocaust" czy "Crossing the Triangle of Flames" mamy echa nagrań Mayhem jeszcze z Deadem w składzie. Nie brakuje tu też gdzie nie gdzie pewnego motorheadowego feelingu. Warto też wspomnieć, że w tytułowym "Under A Funeral Moon" grupa dała upust swojemu niegdysiejszemu zafascynowaniu taśmą "Necrolust" Vader. W "refrenowym" riffie wyraźnie słychać inspirację jedną z zagrywek otwierających kawałek "The Final Massacre".
Po nagraniu niniejszego albumu drogi członków zespołu na moment się rozeszły. Na stałe grupę opuścił Zephyrous, a Nocturno Culto wyniósł się z Oslo na odległą prowincję. Także do 1994, kiedy to nagrany został "Transylvanian Hunger", grupa była w zawieszeniu.
Nie da się ukryć, że Darkthrone spłodzili dzieło, które jest jedną z tych najbardziej okazałych i wiodących płyt jakie powołała do życia black metalowa scena, i biorę tu pod uwagę nie tylko Norwegię. Styl i brzmienie tego krążka kopiowały potem rzesze zespołów, a sam album stał się wzorcem czarnej sztuki. "Under A Funeral Moon" to klasyk, kawał genialnego, miażdżącego grania, które nigdy się nie zestarzeje, i które się po prostu wielbi, po wsze czasy!
Poniżej jubileuszowe, wypuszczone w 2013 roku przez Peaceville, wydanie owego albumu. Mamy tu 2 płytowy digibook, zawierający wewnątrz książeczkę z tekstami utworów oraz wspomnieniami Fenriza i Nocturno Culto. Wydanko bardzo solidne, także śmiało mogę polecić.


środa, 19 kwietnia 2017

Graveland- Thousand Swords (Isengard Distribution 1995/ No Colours Records 2010)

"Thousand Swords" jest w dorobku Graveland klasykiem. Bardzo wielu fanów uznaje go za swój ulubiony album w dorobku grupy, a na pewno darzy go szczególnym szacunkiem i zalicza do wyjątkowych. Jest to ostatni czysto black metalowy twór w dyskografii Graveland, ale kończy ten etap z odpowiednim hukiem. Produkcja jest tu surowa podobnie jak przy wcześniejszej płycie i demach, ale na tym dowcip polega, na tym opiera się cały jej klimat. Mamy tu do czynienia z typowymi kompozycjami black metalowymi pierwszej połowy lat 90-tych kiedy ten gatunek królował na scenie i emanował niesamowitą atmosferą i mocą. Zauważymy tu wpływy starego Bathory jak i np. wczesnego Emperor, czyli jednym słowem klasa! Album jest bardzo spójny i nie ma tu znaczących zmian stylistyki czy tempa, całość jest równa, zwarta co sprawia, że ma się wrażenie słuchania jednolitej całości, a nie poszczególnych utworów po kolei. Płyta płynie.
Warto wspomnieć że na "Thousand Swords" zaczyna się w muzyce Graveland inspiracja folkiem i muzyką dawną co jest słyszalne w konstrukcji gitarowych riffów na całej płycie. Takie zabiegi staną się w przyszłości jedną z charakterystycznych cech kompozycji zespołu. Ta naleciałość w połączeniu z bardzo surowym brzmieniem daje ciekawy efekt. Ma się wrażenie zarówno obecności czystego, black metalowego łojenia z czymś bardzo świeżym, co w rezultacie jest kolejnym kompozytorskim krokiem do przodu ale i sporym ukłonem w stronę starej szkoły.
Album obraca się wokół tematyki przebudzenia, żeby nakłonić słuchacza do pewnych przemyśleń, żeby otworzyć oczy na zgubny wpływ sił które pociągają za sznurki na których wisi nasz świat. Szata graficzna albumu też zahacza o tzw. kult. Czarno biała grafika, las, członkowie zespołu w typowym bm-owym rynsztunku i corpse-paint'cie, jest moc..., ale i pewna nostalgia. Jest to swoisty dokument rebelii i bezkompromisowych postaw ówczesnej sceny BM na naszych ziemiach.
Płyta jest też, jak wszystkie starsze wydawnictwa Graveland, częścią mrocznej i pięknej historii polskiego black metalu. Na pewno jest jednym z dumnych pomników tamtych lat i przekazuje to co wtedy działo się w życiu i umysłach twórców. Warto napomknąć, iż album był jednym z niewielu wydawnictw spod szyldu Isengard Production założonej w tamtych latach przez Darkena. Na cd w 1995 wydało go Lethal Records, ale podobno była to fuszerka i chybiony układ.
Podsumowując jest to dzieło o wyjątkowej atmosferze i przesłaniu, jest też idealnym przykładem starego, black metalowego brzmienia i jednym z kamieni milowych w dorobku Graveland. Takie płyty nie tylko warto, ale i trzeba mieć w kolekcji!
Poniżej winylowa reedycja tego dzieła wydana w 2010 roku przez nikogo innego jak niemiecką No Colours Records. Jak widać wzorcem było stare oryginalne wydanie. W sumie nie wyobrażam sobie innej opcji przy tego typu materiale. Wykonanie pierwsza klasa!



poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Vader- Before the Age of Chaos: Live 2015 (Witching Hour 2015)

Niniejszy materiał to zapis specjalnego koncertu Vader, który odbył się w Białymstoku 4 Marca 2015. Zespół zagrał wtedy same stare, klasyczne utwory z dem oraz pierwszych płyt. Czy przebili swoje nagrane do tej pory materiały live? Raczej nie, wciąż "Live in Japan" króluje w tej materii, niemniej jednak ów koncert, zarówno gdy słucha się go w wersji audio czy ogląda (dostajemy zarówno płytkę audio jak i dvd), emanuje niezwykłą aurą. Jakiś specjalnych fajerwerków się tu nie znajdzie, brzmienie też nie powala, ale ma coś w sobie. Vader obudził ducha dawnych dni, przypomniał utwory, które mimo tylu lat, zabrzmiały świeżo i porywająco. Słychać co prawda, że Peter ma już nieco zdarte gardło, no ale z takim stażem na scenie i z tyloma koncertami za sobą to kto by nie miał, lecz mimo wszystko daje radę i świetnie prowadzi to piekielne, death metalowe misterium, nie dając publice wytchnąć ani na moment. Może mało tu dialogu z narodem zgromadzonym pod sceną, ale czy jest to tak mocno potrzebne w nie wiadomo jakiej ilości? Najważniejszy jest generalny kontakt, który jest, i sama sztuka, a tej tutaj pod dostatkiem. Vader ze Spiderem (stale jestem pod wrażeniem solówek Marka, mistrzostwo świata!), Halem i Jamesem w składzie to odrodzona bestia, która łoi aż miło na najwyższych obrotach. Zespół przez niespełna godzinę częstował publikę swą energią, pasją i oddaniem najbrutalniejszym dźwiękom poczynając od otwierającego koncert, niemiłosiernego "The Wrath", przez takie klasyki jak "Final Massacre", "Vicious Circle" czy "Dark Age", kończąc wręcz hymnowym "Necropolis". Brawa należą się także za klimatyczną, grobową scenografię (kto nie widział to ma teraz pretekst aby obejrzeć koncert), która była dopełnieniem tego co działo się na deskach sceny w białostockiej "Zmianie Klimatu".
Niniejsza sztuka może i nie przebiła dotychczasowych osiągnięć Vader jeżeli chodzi o wydawnictwa koncertowe, ale z pewnością zasługiwała na rejestrację i wydanie, przede wszystkim za niecodzienną atmosferę i tak genialne odegranie starych, kultowych utworów, zwłaszcza tych jeszcze z lat 80-tych (Giń Psie!). Jak widać na poniższym zdjęciu Witching Hour dołożyło wszelkich starań aby i wizualna oprawa tego materiału była wyjątkowa, wybór Chrisa Moyena na autora okładki był strzałem w dziesiątkę. Wyszło totalnie!!! Wydawnictwo zaiste godne polecenia, i to nie tylko fanom Vader!





niedziela, 16 kwietnia 2017

Samael- Medieval Prophecy (Necrosound 1988/ 2008)

To wydawnictwo to pełne, dźwiękowe udokumentowanie początków Samael. Mamy tu nie tylko zremasterowane EP "Medieval Prophecy" z 1988, ale także takie materiały demo z prób jak "Into the Infernal Storm of Evil" oraz "Macabre Operatta". Znajduje się tu też zawartość taśmy promo "From Dark to Black" (1989). Jednym słowem zaserwowano nam wszystko to co powstało przed wydaniem kultowego "Worship Him". Mamy tutaj totalną brzmieniową surowiznę, dźwięki proste, ale jakże bogate w unikatową atmosferę wszechobecnego mroku i zła. Ponowny mastering wspomaga trochę odsłuch i wyłapywanie pewnych smaczków, ale w ogóle nie niszczy niezwykłego klimatu tych nagrań. Słychać tu jeszcze wyraźne wpływy Hellhammer/ Celtic Frost, nie tylko w strukturze riffów, ale też wokali Vorphalacka (chociaż jest bardziej upiorny niż ten którym dysponował Tom Warrior). Nie mniej jednak Samael popchnęli tą sztukę jeszcze dalej, w rejony jeszcze bardziej złowieszcze i przesycone mistycyzmem, okalając ją płaszczem czerni, piętnem nocy, przechodząc czasem w coś o charakterze wręcz rytualnym. Z głośników sączy się powoli niczym smoła, najczystszy, piekielny kult. Tutaj dopiero kształtował się ich charakterystyczny styl, który w pełni rozwinął się wraz z debiutancką płytą. Można usłyszeć wszystko to czym inspirowały się powstające na początku lat 90-tych black metalowe hordy. To jeden z korzeni chaosu, który rozpętał się niedługo potem. Jednym słowem kawał historii Black Metalowej sztuki i początki jednego z najznamienitszych jej prekursorów.
Przedstawione poniżej wydawnictwo wydał sam zespół z okazji 20- lecia "Medieval Prophecy". Tak jak stało się to pierwotnie, płyta limitowana jest do 1200 egzemplarzy (nakład epki liczył sobie 1000 sztuk, oraz 200 dotłoczonych później z inną okładką). Całość podaną mamy w 3- panelowym digipaku z dodatkową książeczką zawierającą materiały z tamtego okresu, dodatkowe grafiki oraz garść wspomnień dotyczących powstawania zawartych tu nagrań, oraz wczesnej historii zespołu. Wydanko jak najbardziej godne polecenia, i ze względu na zawartość, jak i formę (wciąż dostępne na stronie zespołu)!



piątek, 14 kwietnia 2017

Taranis- Faust (Baron Records 1994)

Debiutancki, pełny album wadowickiej hordy Taranis zatytułowany "Faust" jest swoistą, Black Metalową adaptacją tej sztuki. Ale, ale, jak się okazuje nie chodzi tu o "Fausta" autorstwa Goethego, a Marlowa ("Doctor Faustus"). To co tu znajdziecie to już nie jest tylko i wyłącznie muzyka, to niesamowite pokłady emocji, atmosfery, wszechobecnego mroku oraz dramatyzmu, zaklętego we wspomnianym dziele, jak i samych spowitych czernią dźwiękach składających się na niniejszą płytę. Dostajemy tu dwa cztero- utworowe akty zatytułowane kolejno "Waltz Mephistoph" oraz "Balneum Diaboli". Taranis raczą nas kompozycjami będącymi hybrydą Black Metalu w stylu chociażby wczesnego Samael oraz Doom Metalowych naleciałości. Królują tu wolniejsze, czasem wręcz transowe tempa, które od czasu do czasu przyspieszają oddając dramatyzm oraz charakter opisywanych sytuacji i nadając dziełu cech ścieżki dźwiękowej. Mamy tu sporo akustyków, wyciszeń, w których słychać niepokojące krzyki i zawodzenia. Atmosfera jest momentami iście upiorna i niepokojąca. Istotnie słuchając widzi się oczyma wyobraźni całą sytuację w której rozgrywa się dialog Fausta z Diabłem. W drugim akcie zespół pokusił się o fragment w ojczystym języku, inkantację, która w tej formie niesamowicie oddziałuje na słuchacza. Muzycznie na początku jest spokojnie, ale z sekundy na sekundę napięcie rośnie i robi się podniośle, a jednocześnie złowrogo- "Niech wyją wiatry!". Co się tyczy samej szaty graficznej płyty to jeszcze przed jej odtworzeniem daje do zrozumienia, że czeka nas pełne tajemniczości misterium, i tak właśnie jest. Zatem i tu należą się słowa uznania.
"Faust" jest bez wątpienia dziełem oryginalnym i jedynym w swoim rodzaju jeżeli chodzi o naszą metalową scenę. Taranis przełamali tą płytą utarte schematy i zdobyli się na odważny krok tworząc dzieło zaiste ambitne i pełne unikalnego klimatu. Każde kolejne przesłuchanie tej płyty pozwala jeszcze bardziej dostrzec i odczuć jej mroczne piękno. Zespół nie tylko znakomicie oddał charakter i atmosferę tego co napisał w swoim dramacie Marlow, ale także zostawił po sobie trwałe muzyczne dziedzictwo, które wciąż może inspirować i zachwycać. To właśnie tu grupa w pełni rozwinęła skrzydła swej Black Metalowej sztuki i szkoda, że w takim właśnie momencie zginęła w mrokach dziejów. Każdemu kto jeszcze nie miał z owym albumem styczności, zalecam aby te zaległości nadrobił, daję słowo, że nie będzie zawiedziony!


środa, 12 kwietnia 2017

Graveland- Carpathian Wolves (Eternal Devils 1994/ No Colours 2015)

Jest noc. Księżyc swym pełnym majestatu blaskiem oświetla wierzchołki gór zatopione w leśnych ostępach. Wszechobecną ciszę, którą nieśmiało burzy tylko powiew wiatru przecina mrożący krew skowyt wilków. Ów zew krwi niesie się po najdalszych zakątkach Karpat zwiastując nienazwaną groźbę, a w oddali połyskiwać zaczyna ognista łuna. To były mroczne czasy....
"Carpathian Wolves" jest swoistym podsumowaniem wczesnych lat Graveland obfitujących w nagrania demo. Zawiera wszystko co najlepsze z tych taśm i jest najbardziej zaawansowany produkcyjnie i brzmieniowo. Tym co najbardziej wyszczególnia się podczas słuchania tej płyty jest jej niesamowita atmosfera grozy i mroku. Najlepiej słucha się jej nocą podczas pełni (wiem co mówię), wtedy na prawdę można poczuć klimat tego albumu i ładunek emocji który ze sobą niesie. Moimi absolutnymi faworytami z tej płyty są "Barbarism Returns" oraz "Impaler of Wallachia", dwa black metalowe majstersztyki okraszone tu i ówdzie klawiszowym tłem które jest wręcz wizytówką Graveland. Darken nagrał na tym albumie chyba najmroczniejsze intra w swojej twórczości. Gitary w stosunku do dem nabrały wyrazistości i odpowiedniego brzemienia- wciąż surowego ale jakby pewniejszego, tak samo partie perkusji, bm-owa kuźnia na pełnych obrotach. Słuchając tego albumu czuje się oddech tamtych lat na plecach, to co wtedy motywowało ludzi ze sceny, co nieśli wraz ze swoją muzyką i co chcieli przez nią wyrazić, a jest to bezcenne i zaklęte min. w tym albumie, cień ognia który płoną wtedy mocno i jasno.
Co się tyczy oprawy graficznej albumu to moim zdaniem jest piękna w swojej prostocie- rysunek przedstawiający wojownika z bm-owymi barwami wojennymi na twarzy, trzymającego w dłoni pochodnię i klęczącego obok wilka. Obie postacie patrzą w niebo, otoczone lasem i górami. Spotkałem się z opiniami szydzącymi zarówno z owej grafiki jak i z samej płyty, że niby rysuneczek jak z przedszkola, a płycie brak oryginalności. Totalnie się z tym nie zgadzam! Może grafika jest prosta i nie na miarę profesjonalnych poligrafii, ale za to bardzo wymowna i szczera jak sama muzyka, która płynęła z serc i z potrzeby tworzenia, a nie pokazania się z jak najlepszej strony czy świadomej chęci zaistnienia. Moim jedynym zarzutem jaki można wysnuć pod adresem "Carpathian Wolves" jest fakt, że płyta jest nieco krótka i szybko się kończy, co nie pozwala się w pełni nią nacieszyć.
Podsumowując, jest to dzieło zasługujące na wejście do kanonu klasyki polskiego black metalu oraz, i przede wszystkim, wizytówki świetności lat sceny jak też tego czym był dla tych ludzi black metal. Wydawnictwo bez wątpienia o wymiarze ponadczasowym! Rekomendacja zbyteczna!




niedziela, 9 kwietnia 2017

Immolation- Atonement (Nuclear Blast 2017)

Immolation należy do tej grupy zespołów, które od lat, nieprzerwanie trzymają poziom i stale serwują swoim fanom dobre i solidne albumy. Wiadomo, czasem jest gorzej, czasem lepiej, bo nie sposób być non stop w szczytowej formie i sypać pomysłami jak z worka, no ale zawsze na konkretnym poziomie i w wypracowanym stylu.
"Atonement" to już dziesiąty z kolei krążek amerykańskich death metalowców i prezentuje zauważalny powrót do świetnej formy sprzed lat, ale zaraz, czy kiedykolwiek Immolation byli w kiepskiej formie? No właśnie! W każdym bądź razie podkręcają śrubę do maksimum i prezentują materiał wręcz miażdżący. Niewiele jest tu rozpędzonej nawałnicy, a więcej ciężkich, transowych kawałków, które wsysają słuchacza niczym najczarniejsza otchłań nie chcąc go wypuścić ze swoich okowów. Nie inaczej, te 11 (w poniższym wydaniu 12) kompozycji wciąga bez reszty, płytę łyka się jednym tchem. Mamy tu pełne pasji, wściekłe gitarowe sola, połamane, mocarne partie perkusji i całe mnóstwo walcowatych, zapętlonych riffów, których słucha się z czystą przyjemnością. Produkcyjnie też nie ma się do czego przyczepić, przynajmniej moim zdaniem. Jest czysto, klarownie, brzmienie jest przejrzyste i dynamiczne. Płyta ma też ciekawy, apokaliptyczny klimat, który buduje jej emocjonalną głębię, także nie jest to tylko i wyłącznie precyzyjne i wypracowane, techniczne łojenie, a coś więcej. Materiał żyje swoim własnym życiem. Może płyta jest mało chwytliwa, nie ma tu zagrywek, które łapałoby się w lot i nuciło pod nosem, ale jest za to niesamowicie spójna, tworzy jedną nierozerwalną całość. Z tego względu nie wyróżnię żadnego utworu jak to zwykłem czynić do tej pory. Chcę gorąco zachęcić do posłuchania jej w całości, od początku do końca. Wybiórczość w tym przypadku może zaburzyć odbiór tego dzieła. Brawa należą się także za niesamowicie udaną szatę graficzną krążka, jest na czym zawiesić oko!
Patrząc na dotychczasową karierę Immolation nie można im zarzucić podążania za modami czy silenia się na jakieś przecieranie nowych szlaków. Zawsze mniej lub bardziej wierni byli swojemu własnemu, okrzepłemu stylowi, nie specjalnie zbaczając z obranej niegdyś drogi. Płytą "Atonement" wciąż pokazują klasę, gdyby tak udanych albumów powstawało więcej to świat byłby lepszy haha. Szczerze polecam zagłębić się w odmęty tej płyty. Każdy entuzjasta klasycznej death metalowej sztuki będzie więcej niż zadowolony!


piątek, 7 kwietnia 2017

Armagedon- Dead Condemnation (Carnage Records 1991/ Witching Hour 2015)

Kwidzyński Armagedon to jedna z pereł naszego rodzimego, metalowego podziemia i jedni z prekursorów ekstremalnego grania w naszym kraju. Z przerwami trwają na posterunku już od drugiej połowy lat 80-tych, co jakiś czas racząc nas kolejnymi porcjami swej niemiłosiernej, death metalowej sztuki.
Dziś postanowiłem przypomnieć ich trzecie demo "Dead Condemnation" wydane oryginalnie w 1991 przez Carnage Records. Co się wyczynia na tej taśmie to mózg staje, a kopara opada! Owe demko to betoniara do której wrzucono wszystko co najlepsze z chociażby Morbid Angel, Immolation czy Vader, porządnie zmieszano, dodając do tego furię, agresję i niespożytą energię jaką ten zespół się charakteryzuje. Nie ma co owijać w bawełnę, jest to śmierć metal najwyższej próby! "Dead Condemnation" serwuje nam sześć surowo brzmiących hymnów chaosu, które trwają niespełna 17 minut. Krótko, ale co z tego, skoro jakość tego co słyszymy mówi sama za siebie! Znakomita praca perkusji, pełne wściekłości wokale, pierwszorzędne, tnące niczym brzytwa solówki to kwintesencja owego dema. Świetne umiejętności techniczne muzyków i niebanalne, pełne mocy kompozycje, aż prosiły się o szerszy odbiór i uznanie nie tylko na naszym własnym metalowym podwórku. Wieńczący demo "Fate" w którym, mamy nie tylko konkretne łojenie, ale także znakomite, nastrojowe akustyki jest dowodem na potencjał jaki ta grupa miała i nadal ma. Czuć w tym autentyczną pasję i oddanie uprawianej sztuce. Uważam, że zasługiwali na to aby odnieść co najmniej taki sukces jakim może pochwalić się Vader. Mimo upływu tylu lat te kompozycje wciąż brzmią świeżo i inspirująco, czas nie odcisnął na nich swojego piętna, a wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej uszlachetnił.
Dwa lata temu Witching Hour wznowiło "Dead Condemantion" na kasecie i winylu. Oba wydawnictwa wyszły przednio i w pełni oddają hołd temu znakomitemu materiałowi. Zadbano o każdy szczegół przez co oba formaty będą nie tylko dawać piekielną radość ze słuchania, ale także cieszyć oko i zdobić każdą metalową kolekcję. To demo trzeba mieć bo to czołówka naszej death metalowej sceny początku lat 90-tych. Kawał historii i jeden z najlepszych materiałów polskiego death metalu!




środa, 5 kwietnia 2017

Blaze of Perdition- Towards the Blaze of Perdition (Putrid Prophet Productions 2010/ Warheart 2013)

Blaze of Perdition to obecnie jeden z bardziej rozpoznawalnych, black metalowych aktów na naszej rodzimej scenie BM, który w chwili obecnej ma już na koncie trzy pełne albumy. "Towards the Blaze of Perdition" to ich długogrający debiut wydany oryginalnie przez Putrid Prophet w 2010. Ich sztuka to połączenie tego co serwuje nam szwedzki Watain oraz w pewnym, niewielkim stopniu Behemoth, zarówno muzycznie jak i wizualnie, także nie ma co spodziewać się tu rewolucji czy znaczącej oryginalności. Ale w sumie co z tego, skoro to co robią robią solidnie i na poziomie? Muzyka zaklęta w tym krążku jest pełna mroku, rytualna, bluźniercza, nie pozbawiona dobrych riffów i ciekawych, przepełnionych czernią melodii. Z pewnością dużym plusem jest tu mocne, dopracowane brzmienie oraz fakt, że mamy do czynienia nie z jednym, a z dwoma wokalistami, co nie zdarza się znowu tak często. Z początku nie specjalnie ciągnęło mnie do ich muzyki, nie widziałem w tym nic wartego jakieś szerszej uwagi. Dopiero niedawno postanowiłem dać im kolejną szansę i w końcu materiały Blaze of Perdition zagościły w moich zbiorach. Nie jest to coś czego słuchałbym na okrągło, ale od czasu do czasu będę sięgał po zarówno tą jak i pozostałe ich płyty. Jest w tym spory potencjał, wyraźny, instrumentalny kunszt i podniosły, monumentalny, a za razem diabelski charakter, który tak cenię sobie u Watain. Wystarczy posłuchać chociażby takich kompozycji jak "Alchemy of Flesh", otwierającego album intra "156", czy wieńczącego całość utworu tytułowego (najlepsze melodie z całego albumu!). Ciekawie wypadają także utwory z polskimi wokalami, które reprezentują tu "Misterium Kliffoth" oraz "Królestwo Twoje", dzięki temu nabierają innej jakości i dodatkowej głębi, inaczej się je przeżywa.
Zespoły w których od razu widać i słychać inspirację i wpływy konkretnych, istniejących już grup zdane są najczęściej na niekorzystne opinie i zestawienia, bo powielają istniejące już elementy tylko w innym "opakowaniu". Blaze of Perdition wyróżnia się wśród nich faktycznym talentem i umiejętnościami, przez co, mimo znikomej oryginalności, dorównują zespołom, które zainspirowały ich muzykę, a to już nie każdy potrafi. Także za to z mojej strony ogromny plus!
W niniejszym poście prezentuję wznowienie omawianej płyty, które wydało w 2013 Warheart Records. Jak widać szata graficzna została odświeżona i prezentuje się o piekło lepiej od pierwszego wydania. Wszystko zatopione jest w esencjonalnych odcieniach czerni i złota. Wewnątrz bookletu mamy wszystkie teksty oraz sporo naprawdę świetnych zdjęć. Także wydanie jest zaiste solidne i trudno oczekiwać tu czegoś więcej, tak się powinno to robić. Na dysku, jako bonus, znajduje się także 30-minutowy materiał live "Pomerania Shall Burn" z 2009 roku.
Krótko i zwięźle, tym co nie znają osobiście polecam! Nie każdy musi od razu polubić, ale myślę, że warto się z Blaze of Perdition zapoznać bo mają co nieco do zaoferowania.



poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Nocturnus- The Key (Combat/ Earache 1990)

Ta płyta to istna kopalnia geniuszu kompozytorskiego, oryginalności i zróżnicowania jeżeli chodzi o death metalową sztukę. Zespołowi, a przede wszystkim, Mike'owi Browning'owi udało się stworzyć jeden z pomników tego gatunku, a zwłaszcza jego technicznego oblicza.
Album nadźgany jest wszystkim tym co w death metalu najlepsze poszerzonym o partie klawiszy (jak na tamten czas krok nowatorski) nadające całości futurystycznego zabarwienia oraz mrocznej, astralnej atmosfery. Mamy tu nie tylko konkretną, siarczystą młóckę, ale także sporo zmian tempa, różnych zawijasów (no jest tu trochę progresywnie, nie da się ukryć) oraz ogrom genialnych, gitarowych solówek najwyższej próby (Mike Davis odwalił tu kawał roboty, widać, że sroce spod ogona nie wypadł i zna się na swoim rzemiośle). Już na sam dźwięk takich bestii jak otwierający krążek "Lake of Fire" czy miażdżący i chyba najlepszy na płycie "Neolithic" ciary lecą po skórze, a pot spływa po plecach! Dodatkowym smaczkiem jest tu nietypowy, charczący wokal Mike'a, który wprowadza swoisty, złowieszczy nastrój do klimatu płyty.
Ciekawym posunięciem jest też koncept albumu umieszczony w klimatach okultyzmu oraz science- fiction, opowiadający historię cyborga, który w pewnym momencie cofa się w czasie do roku 0, przyczyniając się do zniszczenia religii chrześcijańskiej w jej zarodku, dając początek nowemu imperium. Jak widać dobrych pomysłów chłopakom nie brakowało, co się chwali, i jak sami widzicie elementów odróżniających tą płytę na tle innych death metalowych albumów jest sporo, zespół jak i płyta jedyna w swoim rodzaju, można powiedzieć niepodrabialna. Nie dziwię się, że ta grupa miała tak znaczący wpływ na Darkthrone w ich wczesnym, death metalowym wcieleniu.
Można pokusić się o stwierdzenie, że Nocturnus nagrywając w 1990 taki album wyprzedzili swój czas, podobnie jak to na niwie black metalu było z Emperor. Moim zdaniem udało im się nagrać materiał, który nie tylko był pionierski i autentycznie wybitny, ale, któremu nijak nie szkodzi upływający czas. "The Key" mimo swoich lat się nie starzeje się ani trochę i nie traci na swojej świeżości. Wciąż wciąga, zachwyca swą złożonością i myślę, iż stale inspiruje do tworzenia sztuki wyjątkowej, nie tylko w ramach death metalu, która łączy kunszt z brutalnością i konkretną, niegasnącą dawką energii i nieustającą siłą rażenia. Rekomendacja zbyteczna, bo ten album po prostu rządzi, koniec, kropka!