niedziela, 26 sierpnia 2018

Shame Yourself- Driving Force (Metal Scrap Records 2018)

Mega pozytywne zaskoczenie! Tym EP biłgorajski Shame Yourself zaskarbił sobie moją uwagę i zainteresowanie oraz chęć sprawdzenia sobie ich debiutanckiego krążka, który pojawił się w 2012 roku, a z którym do tej pory się nie zetknąłem. To co zaprezentowali na tegorocznym EP "Driving Force" to bardzo mocarna i esencjonalna mieszanka, na dobrą sprawę, trzech różnych stylów połączonych ze sobą, mianowicie Death, Thrash oraz Groove Metalu. Mimo faktu, że tego ostatniego alergicznie nie znoszę, to tutaj został tak wkomponowany, iż nie odbieram go w tak negatywny sposób. Myślę, że nawet dodaje temu graniu pewnej chwytliwości.Od strony Death Metalowej mamy tu przede wszystkim lekko melodyjną, acz mocarną Szwecję. Chyba najbardziej słychać tu królów w temacie, czyli Entombed. No i tym zabiegiem Shame Yourself  uderzyli w mój czuły punkt, bo ilekroć słyszę w jakimś graniu te wyraźne wpływy szwedzkiej szkoły DM, to zamieniam się w słuch hehe. Thrash metalowa cząstka to przede wszystkim część należąca do riffów, fajnie to wszystko szarżuje do przodu i buja, aż z marszu ma się ochotę pomachać banią. I co ważne, jest w tym wszystkim energia i pasja, to nie jest granie dla samego faktu grania. W tych dźwiękach słychać, że chłopaki czują to co robią i jak wiele pracy w to wkładają. Efektów możecie posłuchać właśnie na "Driving Force", w mojej ocenie materiał jest bardzo udany. Na samym początku, przyznam się, do sięgnięcia po ten EP zniechęcała mnie trochę okładka wydawnictwa, co miało też wpływ na to kiedy zabrałem się za przesłuchiwanie płyty. Sami wiecie jak to jest, czasem oprawa wizualna wpływa na człowieka i jego chęć sięgnięcia po dany materiał, tym bardziej jak do tej pory nie znało się danego zespołu. Jakoś totalnie nie pasowała mi do tego co o nagraniach słyszałem od znajomego. Łapię rzecz jasna pomysł i temat, ale forma do mnie nie przemawia. Ale to jak ze wszystkim, kwestia subiektywna, innym rzecz jasna może pasować. W każdym bądź razie najważniejsze jest to, że zawartość EP miażdży! Gorąco zachęcam do sięgnięcia po to wydawnictwo!
P.S. Poniżej wersja promo płyty. Regularne wydanie do dostania na Metal Scrap Records i prawdopodobnie od samego zespołu- trzeba się dowiadywać.




sobota, 25 sierpnia 2018

Fester- Winter of Sin (No Fashion Records 1992)

Norweski Fester powinien być moim zdaniem wymieniany jednym tchem obok takich  klasyków Black/ Death Metalu jak chociażby Dissection czy Necrophobic. Może nie byli tak melodyjni, poruszali się po bardziej posępnych, momentami nieco wolniejszych, obszarach okraszonych Doom Metalowym pierwiastkiem, ale tak samo jak ekipa Jona czy Parlanda, w swoim zespole Bjorn "Tiger" Mathisen połączył ze sobą Black i Death Metal dodając do tej muzyki naleciałości z innych gatunków metalu oraz zaszczepiając w nią własny, oryginalny charakter. Na "Winter of Sin" możemy usłyszeć bardzo wyraźne inspiracje, nie tylko pierwszymi nagraniami jeszcze świeżego wtedy Black i Death Metalu (tutaj przede wszystkim tego szwedzkiego z czasów klasycznych demówek), ale również Hellhammer/ wczesnym Celtic Frost oraz, jeżeli chodzi o pewną obecną między wierszami epickość oraz po części brzmienie gitar/ strukturę riffów, starym Candlemass z czasów pierwszych trzech krążków. Debiut Fester jest płytą jednocześnie surową, a z drugiej strony brzmiącą bardzo majestatycznie, przestrzennie. Może na pierwszy odsłuch nie jest to tak oczywiste, ale z każdym kolejnym odkrywa się te wszystkie jej wspaniałe cechy. "Winter of Sin" powinien był osiągnąć ten sam sukces i cieszyć się takim samym uznaniem jak chociażby "The Somberlain" wspomnianego już Dissection, mimo, rzecz jasna, znacznych różnic między tymi nagraniami. Osoby siedzące w temacie, i dobrze materiał znające zdają sobie sprawę z wartości tej płyty i jestem pewien, że zgodzą się z tym co tu napisałem. Album niestety wyprzedził trochę swój czas i objawił się scenie w czasie kiedy jeszcze tego typu hybryda nie była powszechna, a uwagę słuchaczy, zwłaszcza w Norwegii, przykuwały pierwsze nagrania Burzum, Darkthrone czy Emperor. Nie ma więc specjalnie zdziwienia, że album nie przeszedł z należnym mu echem, niezbyt pasował to tworzącej się wtedy sceny. Przez to wszystko "Winter of Sin" zyskał należne mu miejsce i uznanie dopiero po czasie. Oczywiście jak najbardziej zasłużone. Obok Cadaver "In Pains" oraz "Blod- Draum" Molested (o "Soulside Journey" Darkthrone to już nawet nie wspominam) to, moim zdaniem, najlepsze z poza stricte Black Metalowych dzieł jakie zrodziła Norwegia w latach 90-tych o którym należy pamiętać, które koniecznie trzeba poznać i które należy docenić. Ja ten krążek uwielbiam.


środa, 22 sierpnia 2018

Gorgoroth- Under the Sign of Hell (Malicious Records 1997/ Soulseller Records 2017)

Jak stworzyć płytę niesamowicie surową, pełną furii i wszechobecnego diabelstwa, a jednocześnie potężnie brzmiącą? W 1997 Gorgoroth odpowiedział na to pytanie nagrywając "Under the Sign of Hell". Nie znajduję żadnej lepszej Black Metalowej płyty, która spełniałaby powyższe kryteria w sposób tak zadowalający jak ta. Jak wspomniał sam Pest w książce "Black Metal: Evolution of the Cult", trzecia w dorobku płyta Gorgoroth była dla zespołu tym samym co dla Metalliki "Master of Puppets", a dla Slayer "Reign in Blood". Totalnie się z tym stwierdzeniem zgadzam. Mimo tego, że zespół nagrał jeszcze parę autentycznie świetnych płyt, to właśnie "Under the Sign of Hell" pozostaje tym, tak zwanym, opus magnum. Ale do rzeczy. Album został złożony do kupy na początku 1996 w studiu Grieghallen pod czujnym okiem zaprawionego już w Black Metalowych bojach Pyttena. W nagraniach brali udział Infernus (gitary i bas), Pest oraz nieżyjący już Grim (znany min. z bębnienia w Immortal, Arvas czy Borknagar). W "Revelation of Doom" ścieżkę basu położył natomiast Ares (Aeternus) grający z Gorgoroth na żywo. Powstał materiał o niesamowicie złowieszczym i surowym charakterze, wręcz ociekający bluźnierstwem i furią. Do tego wszystkiego posiada, mimo swojej surowości, bardzo mocarne brzmienie. Słuchając płyty na dobrze podkręconych głośnikach te kawałki najpierw wgniatają w glebę, a potem zdmuchują słuchacza niczym drzewko podczas huraganu.
No i te riffy Infernusa... Takich hymnów jak wspomniany już, wściekły "Revelation of Doom", "Funeral Procession", potężny "Profetens Apenbaring" czy wreszcie odrobinę Black/Thrashowy "The Rite of Infernal Invocation" (solówka w tym kawałku to totalny odjazd proszę was, jedyneczka Bathory kłania się z marszu) nie da się zapomnieć. Raz usłyszysz i pamiętasz oraz nucisz pod nosem do końca swych dni. Płytę wydało w październiku 1997 Malicious Records, które wypuściło w swych barwach dwa poprzednie krążki Gorogoroth. Aż dziw bierze, że dopiero niemal po dwóch latach od jej nagrania. Materiał zaowocował również pierwszą trasą grupy w roli headlinera, wspomagani byli przez Aura Noir oraz Mystic Circle.
W kwestii końcowej, takich płyt jak "Under the Sign of Hell" ta nie wolno ruszać żadnym remasteringiem itd. (piję tu do wydanej w 2016, również przez Soulseller, wersji z drobnymi retuszami tej surowości)! To dzieło absolutnie skończone, które tylko w dokładnie takiej formie jak zostało nagrane sieje spustoszenie jak, za przeproszeniem, Szatan przykazał. Kto płytki nie zna, a siedzi w BM, to niech w te pędy nadrabia temat, a Ci którzy znają... Cóż, chyba dobrze wiecie o czym mówię i w pełni zgadzacie się z tym wszystkim co tu napisałem. Aż nie boję się użyć tego słowa- Kult! I to jak cholera!

niedziela, 19 sierpnia 2018

Cardiac Arrest- A Parallel Dimension of Despair (Memento Mori 2018)

Coś z obiecanych nowości. Znalazłem chwilę czasu, także nie ma sensu go marnować, a przedstawić wam kolejny ciekawy materiał do posłuchania i zgarnięcia. Na pewno są wśród was osoby, które bacznie śledzą to co się dzieje na Death Metalowej scenie, zatem nazwa Cardiac Arrest komuś musiała się obić o uszy. W tym roku panowie wypuścili kolejny, już szósty, album i po rozeznaniu tematu śmiem twierdzić, że najlepszy w swoim dorobku. Cardiac Arrest łoją jak natchnieni i w pełni mogą mierzyć się tym materiałem z klasykami stylu w którym się obracają. Mam tu na myśli takie grupy jak Autopsy, Abscess, Repulsion, Impetigo, Cannibal Corpse czy Mortician. Niemniej jednak jest w ich graniu coś niesamowicie nośnego, chwytliwego, nie tracąc przy tym ni grama ze swojego ciężaru. Momentami pewne elementy mogą tworzyć odnośnik do ostatnich dokonań Asphyx, czy tego co na swojej, jak na razie, jedynej płycie zaprezentował Grand Supreme Blood Court. Nawet i jakieś niewielkie elementy szwedzkiego Death Metalu spod znaku Dismember czy Grave da się tu znaleźć. Może właśnie dlatego sięgnąłem po ten krążek i tak mi się spodobał. Uważam osobiście, że jest to materiał bez skazy. Przemyślany, ze świetnym brzmieniem, nie przeładowany, nie jednostajny. Śmiało można go przytaczać jako przykład perfekcyjnej, death metalowej maszyny napędzanej wpływami najlepszych materiałów gatunku z lat 90-tych. Dla każdego fana Metalu Śmierci to powinien być mus na liście tegorocznych nowości jakie powinny zagościć w odtwarzaczu, a potem dumnie zająć miejsce w kolekcji. Jeżeli kogoś zaciekawiłem tym wydawnictwem niech nie zwleka i zamawia ten krążek. Satysfakcja gwarantowana! Tak się powinno grać Death Metal!



sobota, 18 sierpnia 2018

Darkthrone- Hate Them (Moonfog 2003/ Peaceville 2012)

Coś w temacie nowości pojawi się w nadchodzącym tygodniu, a dziś cofamy się poniekąd do, można powiedzieć, klasycznego dla niektórych materiału w dorobku Darkthrone- "Hate Them". Tak naprawdę to już od tej płyty zespół zaczął znacząco przeobrażać swoje granie w to czego możemy doświadczyć na kilku ostatnich albumach. Cofanie się do korzeni metalu, do spuścizny zespołów, które królowały w tym ostrzejszym, mroczniejszym graniu w latach 80-tych. Do materiałów, które tak naprawdę stworzyły tę grupę, dały bodziec i inspirację do własnej twórczośći. Zawsze byłem pod wrażeniem tego jak Darkthrone misternie potrafił przemycać na swoich płytach odnośniki do zespołów pod których wpływem byli i nadal są, jak wplatać to wszystko w swój, jakby nie patrzeć, charakterystyczny styl. Na "Hate Them" dali się już porwać nie tylko nieco innemu stylowi pisania tekstów, nieco innej ich zawartości, ale także czerpaniu pełnymi garściami już nie tylko z Celtic Frost, ale i Bathory (kłania się tu zwłaszcza debiutancka płyta, porównajcie sobie "Rust" z "Raise the Dead"), Motorhead czy Death z czasów "Scream Bloody Gore"(!). Płyta jest bezpośrednia, prostolinijna, można powiedzieć dość minimalistyczna w swej konstrukcji, czasem wręcz nachalna w odniesieniach do wspomnianych klasyków oldschoolu, ale wszystko to układa się w twór od którego na dobrą sprawę nie idzie się uwolnić. To najnormalniej w świecie wciąga. Fenriz i Nocturno Culto robią to z takim wyczuciem i autentycznym zaangażowaniem, pasją do grania, że nie można tego nie kupić i nie chwalić. Już na tym albumie bili po mordzie wszelkiej maści trendziaży (sam tytuł to już swoisty manifest), pokazując o co w tym wszystkim chodzi. Od jakiegoś czasu traktuję ten album jako swoistą odskocznię po wszelkiej maści stresie, złości, generalnie rzecz ujmując przeciwnościach dnia codziennego. Te dźwięki skutecznie zbierają wspomniane emocje i wypluwają je wraz z każdym kawałkiem z płyty jakby to była Twoja własna złość przekuta w materiał z albumu.
Co tu więcej mówić w kwestii tej płyty, to najnormalniej w świecie czczenie metalowych staroci, wyładowanie wszelkich emocjonalnych brudów oraz uwielbienie grania. Tak jak w latach 90-tych na podium dyskografii Darkthrone stawia się najczęściej dobrze znaną "trylogię", tak "Hate Them" to bez wątpienia numer jeden tego późniejszego okresu.


poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Cradle of Filth- Cryptoriana: The Seductiveness of Decay (Nuclear Blast 2017)

Zwlekałem z napisaniem czegokolwiek o tej płycie głównie z tego powodu, że jest multum naprawdę ciekawszych albumów o których warto napisać, a i dla tego, że chyba zmęczyło mnie już to ich granie. Najnormalniej nie chce mi się już tego słuchać. Mimo takich odruchów czułem się w obowiązku napisać wreszcie o "Cryptoriana: The Seductiveness of Decay" jako, że "Hammer of the Witches" był jakimś tam pozytywnym zaskoczeniem i rodził nadzieje (dlatego też w ciemno kupiłem najnowszy album). Tak, "Cryptoriana..." to obiektywnie rzecz biorąc dobry album, w porównaniu z tymi po "Cruelty...", a przed "Hammer..." to nawet bardzo dobry. Kontynuuje dokładnie to co zaczęła poprzedniczka, kropka w kropkę, czyli powrót do staroci, tutaj może z nieco większą symfoniką i naciskiem na chóry, ale z drugiej strony wciąż wyłażą tu na wierzch patenty znane z trzech pierwszych płyt tych Brytyjczyków. Zespół pokazał konsekwencję i formę w rewitalizacji swojego grania i powrotu do tych najlepszych rozwiązań, niemniej jednak dał też odczuć, że to raczej wszystko na co ich jeszcze stać. Kolejnych odkryć, czy ewentualnych niespodzianek nie ma co się spodziewać. Odnoszę nieodparte wrażenie, że Cradle of Filth napisał już początek i koniec swojej historii. Co z tego, że kompozycyjnie i instrumentalnie jest świetnie, jeżeli czuć w tym brak tamtej energii i pasji. Im bardziej się w to granie zagłębić to odnosi się wrażenie, że czegoś tu brakuje, taka emocjonalna płycizna. Ktoś może powiedzieć, że niby klimacik jest, no ale nie łapmy się już za wszystko co można na siłę. Mam wrażenie, że Cradle of Filth mają podobny problem co Paradise Lost. Cofnęli się w przeszłości żeby odbudować podupadającą pozycję, cofnąć się do lat świetności, i ok, na bank do kogoś to trafiło i się podoba, coś w tym widzi co ja przestałem dostrzegać, bo na poprzedniej płycie było dosyć przekonująco. Niestety "Cryptoriana..." ocuciła mnie z letargu, a CoF ostatecznie odkładam na półkę i zapisuję już do przeszłości. Radykalnie, ale serio, już nie mam na to ani czasu, ani ochoty. Wydaje mi się, że to album przede wszystkim dla oddanych fanów Daniego i spółki. Reszta spokojnie przeżyje bez niego. Tyle ode mnie.


sobota, 11 sierpnia 2018

Enthroned- Carnage in the Worlds Beyond (Napalm Records 2004)

Zespół i płyta, której już od jakiegoś czasu chciałem poświęcić przynajmniej odrobinę miejsca na blogu. Grupa, która swoim graniem dosłownie rozpirza wszystko wokół niczym jakaś nawałnica, a jest tak niedoceniana. Delikatnie mówiąc wkurza mnie ten fakt. Jakoś prasa w temacie nigdy zbyt wiele uwagi im nie poświęcała, a totalnie na to zasługiwali. Tutaj ukłon ode mnie w stronę Michała Kraszewskiego z niegdysiejszego Vox Mortiis/ Novum Vox Mortiis, który pamiętam ofiarował im nieco czasu i miejsca w swoim piśmie. Enthroned grali ( i nadal grają) Black Metal niczym natchnieni. Właściwi ludzie na właściwym miejscu. Było to prawdziwe, pełne furii, bezpośredniości, niewyczerpanych pokładów energii i ekspresji. Z każdą płytą był bardzo wysoki poziom i forma. Po odejściu Sabathana trochę jakby spuścili z tonu, gdzieś uszła część tej pierwotnej mocy, ale to wciąż świetny zespół, a Nornagest wcale nie najgorzej daje sobie radę w roli jego głównego kompozytora, wokalisty i lidera. Przedstawiona w tym poście płyta "Carnage in the Worlds Beyond" to w moim mniemaniu ich szczytowe osiągnięcie, można powiedzieć swoista wizytówka tego zespołu, tego co sobą reprezentuje. To opętańczy, najczystszy Black Metal z drobnym ukłonem w kierunku starej szkoły. Pełno tu autentycznie porywających, iście piekielnych  riffów oraz naprawdę dobrych solówek (tutaj zawsze szacun ode mnie, bo to nie jest w tym graniu tak często spotykane). Osobna kwestia to wokal Sabathana, niczym wampirzy skowyt. Ileż to energii i jadu tkwi w tym głosie, wydaje się być nie do zdarcia, a z pewnością nie do zastąpienia. Z całym szacunkiem do Nornagesta, ale Sabathan był tutaj jedyny w swoim rodzaju. Tak charakterystyczne wokale to rzadkość. Nie bez przyczyny można spotkać się z opinią Enthroned=Sabathan. Reasumując, jest czego słuchać, jest do czego wracać. No i to swoiste pierdolnięcie... Niemal każdy kawałek to powalający cios. Dali tutaj z siebie 200% i przelali w niniejszy album jedno z obliczy esencji wspomnianej sztuki. Dla przykładu wystarczy sobie puścić "Jehova Desecration", niepozorny, wyciszony początek, słychać, że coś tam się powoli rozkręca, a tu zaraz jak nie przywalą! Istny ogień i szaleństwo! Ta płyta to dla mnie jeden z majstersztyków w swojej dziedzinie i pierwsza dziesiątka Black Metalowych albumów wszech czasów jeżeli chodzi intensywność połączoną z klimatem (wciąż). Nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego praktycznie nie wspomina się o Enthroned w żadnych zestawieniach, zawsze skutecznie przysłania ich cień zespołów z Norwegii czy Szwecji. Wypada czasem przełamać ten kult i zauważyć, że są i inne grupy niczym ogólnie znanym klasykom nieustępujące, którym należy się szacunek, uwaga i miejsce w tym zaszczytnym gronie. Bądź co bądź Enthroned obok Ancient Rites to duma belgijskiej sceny.


piątek, 10 sierpnia 2018

Necrowretch- Putrid Death Sorcery (Century Media 2013)

Jedna z nadziei Death Metalowej sceny. Necrowretch to stosunkowo młoda grupa (no w sumie działają już od 10 lat, ale omawiany tu debiutancki album pojawił się dopiero w 2013 roku, zatem nie tak dawno) adeptów Metalu Śmierci pochodząca z Francji. Dlaczego nadzieja sceny? Bo właśnie dzięki taki zespołom jak właśnie Necrowretch można być spokojnym o przyszłość Death Metalu, jak i sceny generalnie. Należą do tej grupy która potrafi czerpać z klasyki to co najlepsze i tworzyć coś nowej jakości, a ze starym feelingiem, zamiast iść tylko za przepisem i odtwarzać kropka w kropkę to co już było. Regresu też tu nie ma, a dobrze wiemy, że znajdą się grupy niepotrzebnie się uwsteczniające chcąc oddawać hołd weteranom i nie zawsze wychodzi to najlepiej. No, ale do rzeczy. To co Necrowretch prezentuje na swoim pierwszym pełnym albumie to synteza najlepszych cech trzech grup: Death, Asphyx oraz Necrophobic. Od Chucka i spółki wzięli te szaleńcze, tnące riffy z pierwszych lat działalności, od Asphyx swoisty ciężar i mocne brzmienie, a od Necrophobic mroczny klimat i diabelskie liryki. W sumie można powiedzieć, że haczy to już miejscami o Black/ Death Metal. Wszystko to opatrzyli swoistym nieokiełznaniem, pasją i energią (aż mi się debiut Merciless przypomina, to jest niemal dokładnie to samo). Już same obłąkane, wyrzucane w eter niczym grad pocisków wokale Vlada nadają temu materiałowi odpowiedniego ładunku furii jaka w takim graniu sprawdza się idealnie. Mówiąc szczerze kupowałem tę płytę niemal w ciemno, opierając się tylko na poleceniu przez znajomego, który jakiś czas temu przy jakieś rozmowie zwrócił mi na nich uwagę niespecjalnie zdradzając szczegóły. No i zawodu nie ma i być nie może, tyczy się to również ich kolejnych dwóch albumów. Często będę sobie do tej płyty wracał, bo ma w sobie ten ponadczasowy potencjał (ciężko to zjawisko wytłumaczyć, po prostu czuje się to słuchając), ma szansę za kilka lat stać się klasykiem, i to nie tylko na swoim podwórku, obok takich tuzów jak chociażby Massacra, ale ogólnie w ramach Death Metalu ze starego kontynentu. Uważam, że z nowszych rzeczy Necrowretch jest tym co po prostu trzeba znać i kojarzyć, zasługują na to. Century Media miało nosa!

https://www.facebook.com/Necrowretch/
http://necrowretch.net/


wtorek, 7 sierpnia 2018

Aegrus- Devotion for the Devil (Drakkar Productions 2015)

Ostatnio jakoś mniej eksploruję sobie podziemne wydawnictwa/ zespoły, bo i czuję odrobinę zmęczenie wtórnością i w kółko serwowaniem słuchaczowi tego samego grania tylko w innej otoczce, czy po prostu tylko pod nowym szyldem, a i czasu niestety jak na lekarstwo (stąd rzadziej pojawiające się wpisy). Często brakuje w tym graniu polotu, talentu, czy po prostu jakieś dozy świeżości. Są jednak wyjątki od tego powielactwa, które albo zaskakują faktycznie ciekawym przepisem na pozornie utarte brzmienia lub mocno zyskują wyrazistą formą i pomysłem na siebie. Obydwie te cechy posiada fiński Aegrus. Zespół na tyle pozytywnie mnie zaskoczył, że zaliczyłem ich niemal z marszu do swojej prywatnej grupy "nadziei Black Metalowej sceny". Wpadłem na ich materiał przypadkiem przeglądając ofertę dystrybucyjną Fallen Temple. Mój wzrok przykuła okładka płyty łudząco przypominająca estetykę starego Emperor/ Thou Shalt Suffer, także stwierdziłem, że sobie sprawdzę, a nóż widelec będzie to coś godnego uwagi, a nie kolejne PPZ (Posłuchać, Pomarudzić, Zapomnieć). No i było warto, oj było. To co Aegrus sobą reprezentuję to sztuka przesiąknięta na wskroś diabłem, mistycyzmem i bluźnierstwem. Czuć to w każdym jej aspekcie i przede wszystkim odczuwa się szczerość w tym co robią, autentyzm. Grają trochę pod to co Emperor zrobił na "Wrath of the Tyrant" oraz epce "Emperor" (tyle, że bez klawiszy), tylko ze swoim własnym, wyselekcjonowanym pod kątem tego grania brzmieniem. Słyszalne są również elementy Watain, Funeral Winds i starego Dark Funeral. Jest pieruńsko dobrze jednym słowem. Klasycznie, z wyczuciem i odpowiednią atmosferą. Nieczęsto w tak krótkim czasie od nabycia, i z taką częstotliwością wracam do podziemnych materiałów, a tę płytę magluję już od paru dni i jakoś nie mam jej dość. A i zanim krążek do mnie dotarł to trochę się to na yt/ soundcloud pomaglowało. Siada niesamowicie. Zespół ma już na koncie kolejny pełny album, także niebawem i ten krążek będę musiał obadać, bo debiut jest naprawdę na wysokim poziomie i co ważne ma w sobie silny pierwiastek pozamuzyczny, co nadaje płycie dodatkowego, wyjątkowego klimatu. Kapitalny materiał, który bardzo, ale to bardzo mocno polecam!

https://soundcloud.com/aegrus-official
https://www.facebook.com/Aegrusofficial/


czwartek, 2 sierpnia 2018

Dark Funeral- Where Shadows Forever Reign (Century Media 2016)

Chociaż nie słyszałem płyty w dniu premiery, a dopiero kawał czasu potem, a i również własny egzemplarz wpadł dopiero ostatnio, to i tak byłem pod wrażeniem roboty jaką zespół tu wykonał już od dłuższego czasu. Niesamowite wrażenie zrobił na mnie "Unchain My Soul", wystarczył abym jeszcze na długo przed zakupem płyty był niemal pewien, że to nie będzie wyrzucona kasa. Przypomniał mi zarówno w dźwięku jak i obrazie stary, dobry "The Secrets of the Black Arts". Po przesłuchaniu całości moje przypuszczenia tylko się potwierdziły. Od razu na początku i bez ogródek powiem, że to jeden z najlepszych albumów Black Metalowych jakie zostały nagrane w ciągu ostatnich 10 lat! Tak, moim zdaniem jak najbardziej. Ahriman i spółka mogą być z niego dumni. Z czasem to będzie klasyk w ich dorobku, nie mam co do tego wątpliwości. Malkontenci mogą rzec, że Dark Funeral odgrzał starego kotleta, jak to podobnie oskarżano ostatnio Immortal, bo niby nie stać ich na nic nowego. Takie opinie się niestety pojawiały. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Zespół, tak jak ich norwescy koledzy po fachu, cofnął się do swojej starej twórczości, ubierając ją w nową jakość i nowe, porywające, mroczne i potężne riffy, jak to z resztą u nich na ogół bywało. To wszystko nabrało jeszcze większej mocy, a ich słynna ściana dźwięku rzuca na kolana i przyprawia o ciarki. U mnie były od samego początku. Spotkało się stare z nowym i powstało coś świeżego, równie dobrego, a i nie wiem czy nie lepszego chociażby pod względem technicznym. Od czasów "Diabolis Interium" Dark Funeral nie spłodził takiego ciosu. Powrócił też dawny klimat ich płyt z lat 90-tych, nie trzeba długo się wsłuchiwać, aby było to jasne. Najlepszą próbką wszystkiego o czym tu mówię jest wspomniany "Unchain My Soul", "The Eternal Eclipse" oraz tytułowy "Where Shadows Forever Reign". To esencja płyty. Na koniec kwestia brzemienia. Jak ktoś by się tu przyczepił, to można by go posądzić o powszechny ostatnio, tzw. ból dupy, bo byłoby to szukanie dziury w całym. Daniel Bergstrand po raz kolejny pokazuje tu swój kunszt produkcyjny. Koleś ma niesamowite wyczucie tematu, co już z resztą pokazywał pracując nad albumami Behemoth i Dimmu Borgir. Ale tutaj? To już mistrzostwo w lidze w której gra! Żeby odpowiedniej aurze płyty stało się zadość Dark Funeral nie mogli nie poprosić o okładkę Necrolorda. On zwieńczył dzieło, które dobitnie manifestuje: stare czasy wróciły, a Dark Funeral jest silniejszy niż kiedykolwiek!