poniedziałek, 29 października 2018

Borknagar- Borknagar (Malicious Records 1996/ Hammerheart Records 2012)

Zespół, który obok Enslaved oraz Ulver należy do ścisłej czołówki norweskich grup które za pomocą Black Metalu poruszyły tematykę mitów, legend i kultury swojego kraju, poniekąd jedni z prekursorów tego konkretnego typu grania. Oystein G. Brun będący już zmęczony Death Metalem jaki tworzył w ramach Molested stworzył "supergrupę" zapraszając do swojego nowego projektu Grima (Immortal, Gorgoroth, Arvas), Infernusa (Gorgoroth), Ivara Bjornsona (Enslaved) oraz Garma (Ulver, Arcturus). To właśnie ten skład nagrał debiutancki krążek Borknagar. Swoją drogą nazwa projektu nie jest żadną egzystującą w przekazach lub literaturze. To przekształcone Lochnagar. Nazwa góry z jednej ze szkockich baśni. Na tyle spodobała się Oysteinowi, że postanowił ją odrobinę przerobić i zaadoptować.
Niniejszy krążek powstawał na przełomie 95' oraz 96' roku, nagrany w słynnym Grieghallen Studio z Pyttenem za konsoletą. "Borknagar" to kolejny z niezapomnianych, acz moim zdaniem wciąż niedostatecznie docenionych, klasyków norweskiej sceny, który wiedziony najpewniej inspiracjami sięgającymi takich płyt Bathory jak "Blood Fire Death" oraz "Hammerheart" oraz dokonaniami kolegów z Enslaved i Ulver postanowił nakarmić kolejnym dziełem nurt tzw. Viking Black Metalu/ Folk Black Metalu (ciężko ich zaszufladkować, jak zwał tak zwał, ale jakąś formę nazewnictwa wypada tu przyjąć). Co jest w tym albumie piękne to fakt nie tylko połączenia klimatu, nostalgii i agresji wczesnych materiałów obu wspomnianych na początku grup, ale również dodania do nich części brzmienia oraz struktur riffów obecnych u... Immortal! Tak miejscami docierają do słuchacza echa takich płytek jak "Pure Holocaust" czy "Battles in the North". Także jednym słowem Oystein wziął z wielu źródeł co zacniejsze elementy i zespolił je w nowe dzieło, nową jakość, kolejny krok naprzód w rozwijającym się wtedy nurcie w Black Metalowej sztuce. Debiut Borknagar zawdzięcza swoją wyjątkowość również temu, że kolejna płyta nie zawierała już takiej surowości i tnącego brzmienia, była bardziej melodyjna, z elementami czystego wokalu, bardziej w kierunku Ulver (w końcu Garm nadal był na pokładzie) no i już bez Infernusa."Borknagar" jest jedyny w swoim rodzaju, zakorzeniony jeszcze w pierwszej połowie lat 90-tych jeżeli chodzi o norweski BM. Klasyk! W sumie dobrze się stało, że Brun jednak zrezygnował z Molested. Stworzył coś jeszcze lepszego!


sobota, 27 października 2018

Abigial- The Lord of Satan (Nuclear War Now! 2011)

Część dalsza sceny japońskiej i ponownie gości na blogu Abigail, ale nie bez przyczyny. Uważam ich wczesne nagrania, i wspomniany już jakiś czas temu debiutancki album, za jedne z najlepszych rzeczy jakie przytrafiły się na łamach niczym nie zmąconego, oldschoolowego Black Metalu inspirowanego Pierwszą Falą.
"The Lord of Satan" jest kompilacją dem oraz pierwszych trzech Epek zespołu. Kolejno: materiał ze splitu z Funeral Winds (1995), "Descending From a Blackened Sky" (1993), "Confound Eternal (1996), "Demo 1" (1992, tylko w wersji na winylu) oraz demo "Blasphemy Night" (1993, również tylko w wydaniu winylowym). Mamy tu jednym słowem przekrój wszystkiego co zespół spłodził aż po czasy swojej pierwszej, pełnej płyty. Co zawsze totalnie urzeka mnie w tych nagraniach to ich organiczność, naturalna i niewymuszona. Abigail stworzył tu niemal swój własny Black Metal zakorzeniony inspiracjami w latach 80-tych, a też nieco (i "nieco" jest tu najtrafniejszym określeniem) zmieszany z tym co na początku lat 90-tych zaproponowała Norwegia, słychać to przede wszystkim w tych szybkich partiach kompozycji. Oczywiście Yasuyuki, nie ograniczał się tu tylko do szybkich, wściekłych struktur, ale potrafił również zawrzeć w tej muzyce nawet Doom/ Dark Metalowe naleciałości w stylu wczesnego Samael. Są tu także instrumentalne, budujące odpowiedni nastój, oparte na klawiszach fragmenty. Kolejna sprawa to klimat. Nad rzeczonymi nagraniami Abigail unosi się ta złowieszcza aura, mrok, pewien demoniczny pierwiastek, najprawdziwszy w swej wymowie. Zespół nie szedł wtedy głównym nurtem Black Metalu pozostając wiernym przede wszystkim starej szkole, a stworzył materiały, które w swym wydźwięku i przekazie kładą na łopatki nie jednego "klasyka" tamtego okresu. Obok starych materiałów Sabbat oraz Sigh to najczystsza historia tego jak kształtowała się japońska podziemna scena ekstremalna, a Abigail to jeden z jej niewątpliwych filarów.
Co się tyczy przedstawionych poniżej wydań niniejszej kompilacji to nazwa ich wydawcy to niemal dostateczna rekomendacja- Nuclear War Now!! Może wersja cd nie należy do tych najbardziej wypasionych, ale za to winyl definitywnie. Poza dwoma, pięknymi, splatterami dostajemy solidny gatefold, plakat, drukowaną wkładkę, naszywkę oraz naklejkę. No bogato jak na tą wytwórnię przystało.








środa, 24 października 2018

Sabbat- Karisma (Iron Pegasus Records 1999)

Eksplorując japońską scenę podziemną nie wolno pominąć Sabbat, którzy są i byli jej najprawdopodobniej najważniejszą podporą (zaczynali już 1981 jako Evil). Zespół można nie tylko ochrzcić mianem japońskiego Venom, którzy to byli największą inspiracją dla Gezola i spółki, ale także rekordzistami w ilości wydawnictw jakie wypuścili w swojej karierze. Do tej pory nie udało mi się zliczyć ile było tych wszystkich wersji danej płyty, nie wspominając już o tonach splitów, kompilacji, materiałów live i to na wszystkich trzech nośnikach.
Do przybliżenia twórczości tego zespołu wybrałem, moim zdaniem, ich czołowe wydawnictwo "Karisma" z 1999, które jest swoistym pomostem między Sabbat zakorzenionym w brzmieniu Pierwszej Fali, a jego bardziej Thrashowym, ale wciąż mrocznym i diabelskim obliczem. Materiał świetnie łączy obskurne riffy towarzyszące zespołowi już od czasów Epek i dem, poprzez takie albumy jak "Envenom" czy "Disembody" z kompleksowymi kompozycjami okraszonymi świetnymi gitarowymi solówkami. Tutaj pełną paletę swoich umiejętności prezentuje Tamis Osmond, wygrywając w każdym utworze zawiłe, acz kunsztowne pasaże.
Album, jak to na Sabbat przystało, jest bluźnierczy, mroczny i niepokojący. Płytę otwiera budujące atmosferę folkowe intro utworu "Samurai Zombies", mojej ulubionej obok "Charisma" kompozycji z całej twórczości grupy. Lepszego początku być nie może. Kawałek zwiastuje, że zespół zaprasza nas w pełne grozy otchłanie nippońskiego piekła pełnego demonów, diabłów, czarnej magii i umęczonych dusz. Kolejnymi killerami są tu "Orochie", "Okiku Doll of the Devil" oraz zamykający płytę "Japanese Revelation". Warto wspomnieć też o pracy jaką odwala tu sekcja rytmiczna Gezol- Zorugelion. Masjstersztyk! Zawsze w Sabbat położony był mocny nacisk na słyszalność basu i jego osobne, złożone linie, ale od kiedy w zespole została tylko jedna gitara, bas stał się równoważnym instrumentem i jego linie wyraźnie pomrukują przez całą płytę wspomagane świetnie brzmiącą kanonadą perkusji. Zaskakuje tez fakt, że każdy kawałek trwa tu średnio 7-8 minut, także trio Sabbat przyjęło tu nieco bardziej ambitną strukturę swoich utworów (co już nie raz im się zdarzało, przypomnijmy chociażby płytę "The Dwelling"- to jeden godzinny utwór) wyczerpując ich formułę oraz robiąc stosowne miejsce na gitarowe popisy Tamisa. Wychodzi z tego arcyciekawy album o atmosferze tak charakterystycznej dla japońskiej sceny, której to zespoły ekstremalnego podziemia potrafią zaszczepić w swoje dzieła ten piekielny pierwiastek wywodzący się z ich własnej mitologii i demonologii. Płytka mus dla każdego zainteresowanego japońskim, metalowym grańskiem!


wtorek, 23 października 2018

Tyakrah- Wintergedanken (Satanath Records/ Slaughterhouse Records 2017)

Tyakrah to młody, Black Metalowy projekt z Niemiec. Wystartowali w 2016 i do tej pory mają na swoim koncie tylko debiutancki album. Zespół ten w pierwszej kolejności zaciekawił mnie dosyć oryginalnym podejściem do kwestii gitarowych pasaży w obranej stylistyce. Położony jest spory nacisk na solówki. Melodyjne, klarowne, wspaniale wybrzmiewające, z charakterystycznym echem, miejscami wręcz wirtuozerskie. Ma się wrażenie jakby ich nagrania miały miejsce w jakimś plenerze. Sama muzyka i struktury kompozycji Tyakrah to mieszanka tego co serwują nam takie grupy jak Satanic Warmaster (tu trochę naciągam), Summoning, Abigor, Nargaroth. Do tego wszystkiego dodana jest pewna domieszka mrocznej odsłony ambientu (sporo mają tu do gadania klawisze). Kolejną cechą charakterystyczną "Wintergedanken" jest pewien patos, epickość oraz przestrzenność brzmieniowa. Nagrania te mają stosunkowo niepowtarzalny klimat, który właśnie w sporym stopniu kojarzy mi się z twórczością Summoning, czy młodszych adeptów podobnych klimatów jak chociażby Hermodr, Caladan Brood, czy Druadan Forest. Różnica jest taka, że w tej Black Metalowej warstwie dominującej Tyakrah jest od tych grup nieco mniej wygładzony brzmieniowo, ale o wiele częściej flirtuje z łagodniejszymi typami riffów, które mogłyby korespondować z Gotykiem lub tym co niegdyś proponowała Katatonia. Niemniej jednak stawia, tak jak wspomniane przed chwilą zespoły, na budowanie atmosfery i majestatyczny wydźwięk swoich kompozycji. Brzmi to wszystko bardzo świeżo i w sumie w pewnym stopniu oryginalnie. Jeżeli założeniem duetu Tyakrah było sprawić aby podczas słuchania odpłynąć w jakieś mroczne lasy, czy posępne, ośnieżone góry (które notabene przedstawia grafika do albumu- obrazy twórczości amerykańskiego malarza Thomasa Morana) to osiągnęli ten cel. Warto też wspomnieć, że więcej tu samego grania niż wokali, co nie zdarza się często. Na koniec mogę powiedzieć, że gdybym poznał ten album rok wcześniej to z chęcią zaliczyłbym go do grona najciekawszych materiałów z zakresu Black Metalu za rok 2017. Szczerze polecam!

https://www.facebook.com/tyakrah/
http://slaughterhouserex.storenvy.com
http://satanath.com/


niedziela, 21 października 2018

Behemoth- I Loved You At Your Darkest (New Aeon Musick 2018)

Tak oto dostajemy jedenasty już, studyjny album Behemoth i trzeba z marszu zaznaczyć, że przełomowy. Dlaczego? Zespół wchodzi na tym albumie w rejony których do tej pory nie odwiedzał, to nie jest już ta sama bestia, którą pamiętamy z "Demigod", czy "Evangelion". Już na poprzedniku ILYAYD, "The Satanist", dało się słyszeć zapowiedź zmian, świeże patenty, nowy album już tego nie skrywa. Otwiera wrota do nowych rozwiązań i inspiracji, elementów, których nie znalazłoby się na jakiejkolwiek ich wcześniejszej płycie. Mamy tu nie tylko wykorzystanie dziecięcych chórków (zabieg niezbyt do mnie przemawiający, ale niewątpliwie oryginalny), ale także sporo jasnych i klarownych elementów zaczerpniętych z Rockowej estetyki. Agresywne kawałki przeplatają się tu ze stonowanymi, powiedziałbym nawet, miejscami melodyjnymi kompozycjami. Pod tym względem płyta jest bardzo przemyślana i perfekcyjnie zbalansowana. Nie da się ukryć, że wraz z tym albumem Behemoth wypływa na jeszcze szersze wody oferując materiał, który ma ogromne szanse dotrzeć swoją zawartością do kolejnego grona odbiorców, dla których to wcześniejsze dokonania grupy mogły być zbyt ekstremalne. I w sumie tak chyba się właśnie dzieje. 
Płytę wałkowałem grubo ponad tydzień, słuchając jej dzień w dzień, zanim ostatecznie mogłem wyrobić sobie o niej jakąś wstępną opinię.  Na początku nie wiedziałem co  o niej myśleć. Podczas zetknięcia z tym materiałem targały mną skrajne emocje. Z jednej strony ILYAYD jawił się jako płyta bardzo przystępna, moim zdaniem najłatwiejsza w odbiorze ze wszystkich albumów Behemoth, a z drugiej bardzo tajemnicza, skrywająca jakieś drugie, bardziej złożone dno, pewną niepozorną kompleksowość. Zasmucił mnie trochę fakt, że już coraz mniej słychać w tej muzyce elementy, które kiedyś sprawiły, że sięgnąłem po sztukę Behemoth towarzyszącą mi nieprzerwanie od wielu lat. Tak, elementy jakie wiodły prym na płytach zespołu w minionym dziesięcioleciu nie są już obecnie priorytetem, znaczy nie są już na pierwszym miejscu, na pierwszym planie. Przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie. I trudno to obiektywnie rozpatrywać w kategorii wady czy zalety. Grupa zdaje się ruszać w kierunku odkrywania nowych źródeł muzycznej ekspresji przełamując pewne schematy. Obiektywnie jest to absolutnie dobry przejaw, zespół nie stoi w miejscu. Kwestia tego czy spotyka się z gustami poszczególnych fanów jest już czysto subiektywna. 
W moim mniemaniu album tak naprawdę w pełni obrazują i charakteryzują cztery utwory: "Wolves of Siberia", "God=Dog", "Ecclesia Diabolica Catholica" oraz "Bartzabel". Te kompozycje stoją poniekąd w kontraście do siebie, malują dwa oblicza tego albumu, jego część sacrum i profanum (może nie są to najlepiej dobrane określenia, ale właśnie te dwa słowa przyszły mi na myśl w momencie pisania). Pierwsze dwa to oblicze mroczne, wciąż agresywne, bluźniercze, bliższe dawnym dokonaniom, pozostałe reprezentują oblicze bardziej podniosłe, bardziej melodyjne, nawet epickie, aspirując nawet  do miana hitów. Cała płyta utrzymana jest właśnie w takim przeplatającym się stylu, który sprawia, że materiał tworzy spójną, acz zróżnicowaną całość. I co ważne, kompozycje singlowe w kontekście całego albumu nabierają zupełnie nowej jakości, niż jako oddzielne byty. 
"I Loved You At Your Darkest" to obiektywnie bardzo udana, ambitna płyta, którą Behemoth przeciera nowe szlaki w swojej twórczości. Czy album mi się podoba? Ciężko mi jeszcze odpowiedzieć na to pytanie. Mogę powiedzieć, że był dla mnie zaskoczeniem i jednocześnie wyzwaniem, dziełem na które trzeba poświecić znacznie więcej czasu i uwagi. Dla kogoś zadurzonego w takich ich albumach jak, pomijając już te najstarsze, "Zos Kia Cultus", "Demigod" czy "Evangelion" jest to ciężki orzech do zgryzienia i przebicie się prze te nowe oblicze twórczości grupy nie będzie czymś łatwym. Nie ukrywam, że zanim powiem tej płycie" tak" może trochę czasu zlecieć. Niemniej jednak myślę, że jest warta tego aby ją odkrywać, a z pewnością docenić.
Poniżej limitowana wersja płyty w ekskluzywnym digibooku zawierającym wszystkie grafiki oraz teksty towarzyszące albumowi (cd wydany jako złoty dysk). Trochę nie moja bajka te sakralne klimaty, ale okładka albumu podoba mi się bardzo, uważam, że idealnie koresponduje z nieoczywistą zawartością materiału.







sobota, 20 października 2018

Eldiarn- Безудержное счастье (Soundage Productions 2016)

"Nieokiełznane Szczęście", bo tak mniej więcej, brzmi tytuł płyty w polskim tłumaczeniu, to jedyny, a zarazem ostatni album Eldiarn pod tym szyldem. W tym roku zespół zmienił nazwę, na Хрен (Khren), skład, ale bynajmniej nie styl grania (chociaż obecnie ta metalowa część ich kompozycji poszła trochę w sludge-owy kierunek). No, ale mniejsza o to. To co zaproponował tu Eldiarn jest konkretną dawką Folk Metalu, w którym tak naprawdę jedynym wyraźnym, ale za to wiodącym, elementem folku są partie skrzypiec i melodyjne (w wiadomym kierunku), lekko Thrashowe riffy. Kompozycje zespołu są ciężkie, zadziorne z solidnym, nieco growlującym wokalem (coś a la wczesny Finntroll), niosące ze sobą ogromną dawkę energii. Materiał wręcz stworzony do grania na żywo. Album jest bardzo równy, spójny i świetnie brzmiący. Zespół pokusił się też na koniec materiału o kawałek, który nieco przełamał klimat płyty. Dostaliśmy żeńskie wokale i nieco, nazwijmy to, biesiadny charakter, także wspomnienie w tym tekście o Finntroll zyskuje nieco szersze zastosowanie.
Wiadomo, jeżeli chodzi o tego typu granie, to zespołów o których można to powiedzieć znajdzie się wiele, lecz nie tak znowu ogromna ich ilość może poszczycić się brakiem nachalnej wtórności czy posiadaniem "tej" iskry, która podczas obcowania z tą sztuką potrafi w jakiś tam sposób porwać słuchacza. Eldiarn to właśnie miał. Cieszy mnie fakt, że pod tym szyldem ukazał się choć jeden pełen album. Szkoda, że zespół nieco się przeobraził i odrobinę inaczej ukierunkował swoje granie, chętnie widziałbym pod tym szyldem kolejne albumy w tym stylu co właśnie "Безудержное счастье", no ale niestety. Od siebie życzę zespołowi samych sukcesów w nowym nowym wcieleniu, a wam mocno polecam omawiany tu długograj. Jeżeli Folk Metal nie jest wam wrogiem to gwarantuję, że ta płyta się spodoba.

http://eng.soundage.org/
Profil Khren: https://www.facebook.com/khrenmetal/


piątek, 19 października 2018

Indian Nightmare- Taking Back The Land (Iron Shield Records 2017)


Indian Nightmare to już zespół w miarę dobrze znany w podziemiu, a zwłaszcza w kręgach związanych z Metal-Punk-owym graniem. Niemniej jednak ja odkryłem ich dopiero niedawno za sprawą obszernego wywiadu z ich wokalistą na łamach zaprzyjaźnionego Bestial Desecration fanzine (dzięki Johannes!). Grupa zwróciła na siebie moją uwagę nie tylko swoją energiczną, porywającą mieszanką oldschoolowego Metalu i ekstremalnej odsłony Punk-u, ale również swoim wizerunkiem który jest wypadkową tego obecnego w Black/ Thrashu i dodanych do niego indiańskich elementów. Oryginalne i charakterystyczne posunięcie. Ich granie to oddane sprawie i niesamowicie żywiołowe podejście do takich klasyków jak wczesny Bathory, Venom, Destruction, stary, dobry Wasp, Discharge, Gism czy obecnego oblicza Darkthrone. Jak ktoś słucha takich rzeczy jak chociażby Childern of Technology to już mniej więcej będzie wiedział o co tu biega, z tym, że Indian Nightmare odchylone jest bardziej w stronę Metalowego grania niż Punk-u jak to ma miejsce u wspomnianej uprzednio grupy (rozłożenie jest w moim odczuciu tak 60/40). Każdy utwór na płycie to istna petarda i każdy okraszony jest świetnymi, przestrzennymi solówkami. Absolutnymi killerami są tu "Fire Meets Steel" z wstępem zaczerpniętym z "Conana Barbarzyńcy" oraz wieńczący płytę "Betrayers". Albumu wciąga momentalnie i po jego zakończeniu ma się ochotę na powtórkę z rozrywki. Warto też na moment zatrzymać się przy samej szacie graficznej materiału. Przypomina mi mocno to co zrobił na swoim debiucie Meliah Rage. Tu też mamy łudząco podobnego kościotrupa w pióropuszu wymachującego ostentacyjnie tomahawkiem. Natomiast jakiś specjalnych muzycznych podobieństw do amerykanów już tu niestety nie znajdziecie.
W kwestii podsumowania, jest to ten typ materiałów o których piszę z niezaprzeczalną przyjemnością i chęcią. Indian Nightmare należy do zespołów do których metal i jego granie jest pasją, są niesamowicie zaangażowani w to co robią. W takich ekipach tkwi duch tej muzyki, takie zespoły należy promować. Dla fanów Metalu starej szkoły i mocniejszej odmiany Punk-u mus absolutny!

https://www.facebook.com/Indian-Nightmare-1564014753877177/
https://indiannightmare.bandcamp.com/


środa, 17 października 2018

Bestialord- Law of the Burning (Satanath Records/ Symbol of Damnation/ Cimmerian Shade Recordings 2018)

Kawał smacznego, metalowego mięsiwa od Amerykanów z Bestialord. To co Panowie wykombinowali na swoim debiutanckim "Law of the Burning" to dosyć nietuzinkowa mieszanka. Połączyli tu ze sobą wpływy Death, Doom oraz Heavy Metalu. Dla zobrazowania, wrzućcie do jednego kotła Candlemass, Pentagram, Morbid Angel, Obituary, Mercyful Fate oraz Satan, a wyjdzie wam właśnie nie co innego jak Bestialord. Album jest gęsty, ciężki, walcowaty, królują średnie tempa, ale nie pozbawiony jest odrobiny melodyjności oraz świetnych, zdobiących każdą kompozycję solówek. Płyta toczy się na uszy słuchacza niczym czołg nawiązując przy tym do wielu klasyków. Powiedziałbym, że na tym mocarnie brzmiącym materiale, można usłyszeć nawet jakieś drobne elementy epickości charakterystyczne dla takich zespołów jak Manilla Road czy Brocas Helm. Wszystko zostało połączone ze sobą w taki sposób, że muzyki Bestialord nie da się określić jednym słowem, zbyt wiele się tu dzieje na z pozoru prostej płaszczyźnie. Nie ma tu skomplikowanych rozwiązań, formuła nie jest wyszukana, ale nie trzeba się mocno wsłuchiwać, aby dostrzec to z jak wielu źródeł czerpane tu były inspiracje, a żeby to wszystko sensownie poskładać to też trzeba było przysiąść. Płytka jest jak najbardziej godna sprawdzenia. Śmiem nawet twierdzić, że "Law of the Burning" mógłby spodobać się tym którzy niespecjalnie mają po drodze z Death Metalem. Reasumując, ciekawe, niecodzienne dzieło do obczajenia dla każdego lubującego się w metalowych hybrydach.

https://www.facebook.com/Bestialord-1353079071382901/
https://cimmerianshaderecordings.com/
http://satanath.com/


czwartek, 11 października 2018

Varmia- W Ciele Nie (Pagan Records 2018)

Dla mnie osobiście drugi krążek olsztyńskiej Varmii, jak i sam zespół, jest swoistym objawieniem naszej sceny, świeżym spojrzeniem na hybrydę Pagan i Black Metalu. Już na "Z Mar Twych" się działo. Grupa zaproponowała kapitalną mieszankę ostrych, mocnych brzmień okraszonych akustycznymi elementami, folkowym sznytem i sporą dawką klimatu. "W Ciele Nie" to kolejny krok w głąb tej estetyki, ale jest jeszcze intensywniej, soczyściej, elementy charakterystyczne zespołu zostały tu jeszcze mocniej podkreślone. Z jednej strony mamy tą Black Metalową nawałnicę ze świetnymi gęstymi riffami (jest w tym nawet odrobina melodyjności), a z drugiej folkowe, pogańskie echa (rogi, bębny) i te kapitalne, wyśpiewywane na przemian czystym i wykrzyczanym wokalem chórki. Ileż majestatu nadaje ten zabieg, jeszcze nigdy nie spotkałem się na żadnej płycie z takim tego efektem jak właśnie u Varmii. Każdy kawałek brzmi potężnie. Materiał urozmaicony jest dodatkowo okazjonalnymi zmianami tempa, przejściami z odrobinę wolniejszych motywów do wspomnianych intensywnych pełnych furii galopad jak chociażby w "Stygma Ziemi". Mamy też "Czeremchę", którą pozwolę sobie nazwać balladą. Utwór utrzymany jest w stylu tego co Ulver zrobił niegdyś na całym albumie "Kveldssanger". Jest to w pełni akustyczna, folkowa kompozycja o bardzo nostalgicznym, lekko posępnym klimacie. Piękny przerywnik między kolejną dawką intensywnych brzmień. Moimi osobistymi faworytami na płycie są otwierający wydawnictwo "Tawe" oraz "Ni Ya", dla mnie są kwintesencją tego co słyszymy na tym albumie. Łączą w sobie wszystkie jego wyróżniające cechy i są swoistą wizytówką stylu Varmii. Co ciekawe płyta, a konkretnie partie gitar, basu i perkusji, nagrana został na setkę, i to nie w żadnym studiu, a w stodole. Natomiast wokale i instrumenty folkowe, również na żywca, w leśnej scenerii. Trzeba przyznać, że zabieg nietuzinkowy, ale da się odczuć jego efekt. Mam wrażenie, że dzięki takiemu zagraniu album zyskał jeszcze więcej na swoim ładunki energii i emocji.
Podsumowując, "W Ciele Nie" jasno mówi, że mamy już do czynienia z zespołem dojrzałym, świadomym, pewnym swej drogi, a co najważniejsze oryginalnym. Nic tylko słuchać, polecać i czekać na kolejny materiał! I jeszcze jedno, płyta na 100% znajdzie się w mojej pierwszej trójce płyt roku, absolutnie na to zasługuje.

https://www.facebook.com/varmiaband/
https://varmiaband.bandcamp.com/


wtorek, 9 października 2018

Archgoat- The Luciferian Crown (Debemur Morti Productions 2018)

Archgoat to już weterani sceny, mający na swoim koncie kilka potężnych wydawnictw, ale żadne z nich nie brzmiało tak dobrze, tak klarownie i nie było tak zróżnicowane jak "Luciferian Crown". Nawet sam tytuł niechcący może sugerować, że będzie to ukoronowanej diabelskiej sztuki tej fińskiej hordy. Ale tak faktycznie jest. Na płycie mamy do czynienia nie tylko z tradycyjną, piekielną, surową i duszną kanonadą do jakiej Archgoat przyzwyczajał nas przez lata, ale również ze sporą dawką urozmaiceń w postaci wolniejszych, czy średnich temp nadających odrobiny Doomowego sznytu. Przeplatają się One przez całą płytę w przerwach pomiędzy salwami gitar i perkusji. A taki "Sorcery and Doom" jest od początku do końca zbudowany właśnie w takim, wolnym, jakby rytualnym, posępnym stylu. Żeby tego było mało, okazyjnie dodane są elementy klawiszowe nadające muzyce dodatkowego, niepokojącego, złowieszczego klimatu, np. w "Star of Darkness and Abyss". Przypominają mi odrobinę te z "Into the Infinity of Thoughts" Emperor. Archgoat nagrał tu też jeden kawałek nieco w innej, acz bardzo bliskiej, stylistyce, który wyszedł poniekąd jako tribute dla Bathory (tak to właśnie brzmi). Mowa tu o "Darkness Has Returned". Tytuł też jakby nie przypadkowy nieprawdaż? Zespół nawiązuje w nim do grania dobrze znanego z dwóch pierwszych płyt Quorthona i wcale nie trzeba się wsłuchiwać aby to dostrzec.
Archgoat stworzył płytę, która dowodzi, że jeżeli się chce i czuje temat, to wciąż można nagrywać świeże i porywające albumy będąc jednocześnie niezmiennie oddanym tradycji i starej szkole grania Black Metalu. Ci Finowie wciąż mają w tej kwestii sporo do powiedzenia i dają świadectwo, że w dobie nowatorstwa i czerpania z wielu źródeł wciąż można sięgnąć po laury będąc wiernym tradycyjnemu, bezkompromisowemu graniu.

https://www.facebook.com/archgoat.official/
https://archgoat666.bandcamp.com/


poniedziałek, 8 października 2018

Thunderwar- Wolfpack (Lifeforce Records 2018)

Ładnie sobie poczyna ten nasz Thunderwar. Nie dość, że chłopaki zasłużenie załapali się do katalogu zachodniego wydawcy to jeszcze po niezwykle udanym "Black Storm" serwują nam materiał poruszający jeszcze szerszą, muzyczną tematykę. Tak jak debiutancki długograj oscylował wokół przede wszystkim klasyki Death Metalowych brzmień, zwłaszcza tych skandynawskich, tak EP "Wolfpack" to już nie tylko Metal Śmierci, ale również elementy Thrashu i Punku (chociażby tytułowy "Wolfpack"), no i tzw. wikingowych elementów Bathory (znakomity "Circle of Runes") i... Choroba nie wiem dlaczego ciśnie mi się na myśl również Enslaved, oczywiście ten starszy. Podobieństw mało, ale gdzieś te echa rozbrzmiewają. Tak na marginesie, ten kawałek równie dobrze mógłby znaleźć się na "The Birth of Thunder", bo tematyka i estetyka jest tu bardzo podobna. Z jednej strony mamy na tym krążku epickość i ten przemykający, pogański pierwiastek, a z drugiej kawałki zionące energią, agresją i punkową chwytliwością. Zespół popełnił również bardzo udany cover "The Winds They Called the Dungeon Shaker" Darkthrone, który zagrali totalnie po swojemu nadając mu nowej, przede wszystkim brzmieniowej jakości. Jednym słowem na niniejszej Epce trochę się dzieje, a Thunderwar nie da się już tak łatwo zaszufladkować. Panowie uciekają nieco utartym schematom serwując nam materiał dosyć zróżnicowany i momentami odrobinę kontrastujący, ale jakże wciągający! Zastanawiać może fakt, czy "Wolfpack" jest tylko takim chwilowym, luźnym przerywnikiem od ścieżki zapoczątkowanej na poprzednim wydawnictwie, czy może zapowiedzią drobnych zmian, które nadejdą wraz z kolejnym, pełnym albumem. Cóż, mam nadzieję, że niebawem się o tym przekonamy. Zespół jest w świetnej formie, materiał kipi od pomysłów i jestem bardzo ciekaw dokąd to zaprowadzi. Kto jeszcze po "Wolfpack" nie sięgnął niech nadrabia zaległości!

https://www.facebook.com/thunderwarofficial/
https://thunderwarband.bandcamp.com/


sobota, 6 października 2018

Entropia- Vacuum (Arachnophobia Records 2018)

Arcydzieło! Nie wiem jak jeszcze lepiej można określić najnowszy album Entropii. To materiał wizjonerski, emanujący niemal nieskończoną paletą muzycznych barw. Płyta jest hipnotyzująca i iście psychodeliczna. Zespół wychodzi już daleko poza stricte Metalowy gatunek pod jaki można było jeszcze podpinać poprzednika jakim był "Ufonaut" (trochę na siłę, ale wciąż). To już jest kolejne wtajemniczenie, kolejny, ogromny krok naprzód w twórczości tej grupy. "Vacuum" ma oczywiście, i wciąż, u swoich podstaw słyszalne, Metalowe pierwiastki (zwłaszcza, nazwijmy to, Post- Black Metalowe/ Doomowe przewijające się  od czasu do czasu w warstwach gitarowych oraz perkusyjnych), ale to przeogromna gama innych wpływów i inspiracji rządzi tą płytą. Mamy tu chociażby elementy muzyki elektronicznej, IDM, Synth'u, Ambientu, Trance, a nawet Krautrocka malujące przestrzenny, kosmiczny pejzaż "Vacuum". Album ma dodatkowo taki vibe, że słuchając tych kompozycji na żywo można tu nie tylko stać zatapiając się w tej transowej, rytmicznej repetycji, ale także najnormalniej w świecie pobujać się nieco do tych dźwięków. Te sześć, średnio dziesięciominutowych kompozycji przenosi słuchacza w inny wymiar, można powiedzieć ponad myśl i czas. Klimat jaki tworzy niemal zmusza słuchacza do odpłynięcia wraz z dźwiękami tej ponadwymiarowej symfonii. "Poison", "Aastral" czy tytułowy "Vacuum" to najlepsze tego przykłady. Warto jeszcze wspomnieć, że płyta jest w 90% instrumentalna. Krzykliwe wokale pojawiają się co jakiś czas tylko na chwilę. Rozbrzmiewają niczym echo i znikają w odmętach dźwięków.
To co można powiedzieć o Entropii po odsłuchaniu "Vacuum" to to, że uciekają swoim graniem od jakichkolwiek metek, czy szufladkowania. Korzystającą z bardzo szerokiego spectrum muzycznych dokonań tworzą tak naprawdę coś totalnie swojego, charakterystycznego tylko dla nich, na wskroś oryginalnego. Cieszy mnie, że w naszym kraju działają takie grupy, o takim potencjale, talencie , tworzące tak ambitne i łamiące schematy dzieła. Ten album to niezaprzeczalnie światowy poziom. "Vacuum" to manifest muzycznej dojrzałości. Utwory na płycie momentami sprawiają wrażenie jakby były efektem, najprościej mówiąc, luźnego jammowania. Obrazuje to z jaką łatwością tworzą muzycy Entropii i jak bardzo się w tej sztuce odnajdują. Tym wszystkim mogą się poszczycić tylko najlepsi.

https://www.facebook.com/mourningentropia/
https://entropia.bandcamp.com/
http://arachnophobia.pl/


piątek, 5 października 2018

Running Wild- Pieces of Eight (ltd. box, Noise Records 2018)

Tak oto mamy kolejne wydawnictwo, po części wznowienie, od Noise Records dotyczące Running Wild. Po całym zestawie reedycji wszystkich albumów RW z katalogu wytwórni przyszedł czas na propozycję już dla konkretnych zbieraczy materiałów Rolfa i spółki. Oto co składa się na box "Pieces of Eight". Pierwsza rzecz to sześć singli wydanych od czasów debiutu po album "Black Hand Inn". Wszystkie w wersji cd i opakowane w proste, kartonikowe koperty z reprodukcją okładki i spisem utworów z tyłu. Szału nie ma i nie będzie, ale w gruncie rzeczy nie jest też najgorzej. Mamy tu również reedycję kompilacji z ponownie nagranymi wczesnymi kompozycjami grupy wydaną w czasach "Blazon Stone", czyli "The First Years of Piracy" (jej recenzję znajdzie u mnie na blogu w oddzielnym poście). Brzmienie dobre, w książeczce całkiem przyzwoita dawka archiwalnych fotografii, jest ok. Kolejny element ów pudła to pamiątkowa, wydaje mi się oksydowana, moneta z wygrawerowanym Adrianem na obu stronach. Ot, taki przyjemny kolekcjonerski gadżet. Wisienką na torcie jest natomiast podwójny winyl "Ready for Boarding". Pierwszy krążek to wspomniana koncertówka, natomiast drugi to zapis audio dobrze znanego z VHS i bootlega DVD koncertu z Dusseldorfu (1989), jednego z kilku rozgrzewek klubowych przed trasą promującą płytę "Death or Glory". Wewnątrz gatefoldu mamy kolaż ze starych fotografii i grafik oraz komentarze do każdego z utworów na "Ready for Boarding". Jeszcze jedną rzeczą jaką znajdziemy w tym zestawie jest ogromny plakat formatu A1 ze składem z czasów "Death or Glory" na jednej stronie, i okładką box'u na drugiej. W sam raz do ramy i na ścianę.
Podsumowując, jest to solidne wydawnictwo dla kolekcjonerów adekwatne do swojej ceny. Jakość wykonania jest niemal idealna, chociaż w przypadku singli bardzo skromna. Chciałby się aby były w nieco bardziej rozwiniętej formie wydawniczej, ale cóż jest jak jest. Gdyby były to digipaki z bookletami, czy winylowe 7'', to trzeba byłoby liczyć się ze znacznie większą ceną, a tak sprawa została zoptymalizowana. Ja osobiście jestem jak najbardziej zadowolony z zakupu. Nie jest to może jakiś "must have" czy nie wiadomo jaka wydawnicza bomba, ale jest solidnie, nie na odwal i każdemu kolekcjonerowi Running Wild przysporzy nieco radochy i będzie fajnym dodatkiem do kolekcji. Ze swojej strony jak najbardziej polecam!















czwartek, 4 października 2018

Witch Head Nebula- Krzyki z Próżni (Under the Sign of Garazel/ Putrid Cult 2018)

Chaos proszę Państwa! Ale za to jaki chaos! Mądry i piękny, piękny w swoim smolistym mroku. Zespół prawdziwie i dosadnie odnosi się do swojej astralnej nazwy. Na album składa się siedem Krzyków, krzyków o brudnym zamglonym brzmieniu, którego korzeni należy szukać w takich płytach jak chociażby "Transylvanian Hunger" Darkthrone. Pozornie może się wydawać, że jest w tym wszystkim bałagan, że poszczególne części składowe kompozycji przekrzykują inne, ale właśnie w takim stanie rzeczy jest metoda, myślę, że tak to właśnie miało wyglądać. To miały być krzyki, krzyki w przestrzeni, przestrzeni pełnej ciemności, tajemnicy, posępności i chaosu. I tak to właśnie brzmi. Z jednej strony mamy niesamowitą przestrzenność, a z drugiej surowe, obskurne dźwięki. Kapitalne i świetnie zaplanowane posunięcie, a efekt z pewnością nietuzinkowy.
To specyficzne granie i trzeba mieć do niego odpowiedni nastrój, co może nie dać efektu nader częstych powrotów do tego materiału. Niemniej jednak nie można nie podziwiać konceptu płyty i sposobu jego realizacji. Dla wielu może nie być dziełem zbyt przystępnym, podobnie jak najnowsza płyta Cultes Des Ghoules, ale każdy kto lubi Black Metal, a i odrobinę, nazwijmy to, nowatorskiego podejścia do tematu powinien sobie "Krzyk z Próżni" sprawdzić. Witch Head Nebula nie podeszli do tego materiału w szablonowy sposób, słychać, że nic nie jest tu przypadkowe i że album miał przybrać taką, a nie inną formę- zakurzonej ściany dźwięku w której przemykają różnorakie echa. Ciekawa, ambitna i godna polecenia pozycja na mapie krajowego Black Metalu.

https://www.putridcult.pl/
https://www.utsogp.pl/


wtorek, 2 października 2018

Temnolesie- Legends (GrimmDistribution/ Satanath Records 2017)

Coś dla fanów rosyjskiej Arkony (min. dlatego ten materiał mnie zainteresował), Kalevali, Temnozor, Percival i pochodnych, czyli zastrzyk Pagan/ Folk metalowych brzmień. "Legends" to pierwszy krążek rosyjskiego Temnolesie (czyli Mrocznego Lasu) na ich muzycznej ścieżce i... do Arkony to im daleko niestety. W takim zestawieniu wypadają bardzo blado, żeby nie powiedzieć kiepsko. Niemniej jednak ich muzyka sama w sobie zła nie jest. Gdyby tu nie robić żadnych porównań, to zespół całkiem nie najgorzej się broni. To przyzwoity Pagan/ Folk z elementami Black Metalu (trochę to na wyrost, ale warstwa wokalna nieco do tego predysponuje). Jest trochę dobrych riffów, ciekawych solówek, akcentów w postaci żeńskiego wokalu i sporej dawki klawiszowych elementów, które przydałoby się zbalansować równie konkretną dawką instrumentów folkowych czego właśnie mi tu trochę zabrakło. Widać, że zespół pomysł na siebie ma, ale jeszcze badają grunt, a sam materiał, mimo potencjału, nie jest jeszcze do końca dopracowany. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Przeszkadza mi tu odrobinę suche brzmienie gitar. Zespół bardziej akcentuje folkową stronę swojej twórczości i tutaj słyszałbym bardziej dopracowane wiosła, niż takie którym bliżej do cięższych, bardziej ekstremalnych brzmień. Więcej albumowi "Legends" niczego nie zarzucę. Płyta, jakby nie było, potrafiła zatrzymać moją uwagę na dłuższą chwilę. Ciekawi mnie co zespół zrobi na kolejnej płycie, w którą stronę pójdzie, bo jest w ich grze trochę oryginalnych motywów, czy wykreuje swój własny, charakterystyczny styl. Podstawy ku temu są i liczę niebawem z ich strony, na już konkretnie absorbującą płytę.

https://grimmdistribution.bandcamp.com/
http://satanath.com/
http://temnolesie.ru/