sobota, 31 grudnia 2016

North- Thorns on the Black Rose (Astral Wings 1995)

Na koniec roku przygotowałem parę słów na temat jednej z najważniejszych dla mnie płyt w zakresie black metalowej sztuki. Chodzi mianowicie o "Thorns on the Black Rose" toruńskiego North. Co prawda pisałem już o tym albumie zaraz po powstaniu bazy na fb, ale wtedy nie było jeszcze niniejszej strony. Zatem poniekąd powtórzę to co napisałem wtedy, ale także nieco rozwinę temat.
Rok 1995 to w naszym kraju wciąż czas powstawania black metalowy
ch arcydzieł naszej rodzimej sceny, Behemoth wywoływał Burzę nad Bałtykiem, a Graveland wykuwał Tysiąc Mieczy. Po dziś dzień płyty które wtedy powstawały noszą znamiona tamtych niezwykłych czasów, czasów mroku, rebelii i cienia rzuconego przez Norweską scenę na całe muzyczne podziemie. Przekazują nam klimat tamtych dni oraz szczere poświęcenie sztuce na nich nagranej. Nagrany w listopadzie 1994 roku w słynnym, gdyńskim studiu Warrior "Thorns on the Black Rose" jest bez wątpienia jedną z tych niesamowitych płyt, przynajmniej w moim mniemaniu. Nie chodziło wtedy o to by zabłysnąć muzycznym kunsztem, żeby dopracowywać nagrania (nawet specjalnie nie było jak, workami złota nikt nie dysponował, a i sprzęt nie był nie wiadomo jaki), to była sprawa wtórna, chodziło o szczerość, bezkompromisowość, autentyczną pasję i oddanie ideom black metalu. Liczyła się esencja i klimat jaki miała nieść ze sobą muzyka. North to osiągnął. Niewiele jest płyt tego rodzaju które tak na mnie podziałały. Są tu surowe, tnące niczym brzytwa riffy, które jednak niosą ze sobą garść melodyki sprawiającej że zapadają w pamięć, zaklęta jest w nich jakaś nienazwana moc i cień. Całość okraszona jest pogańskim pierwiastkiem wokół którego oscylowała już większość naszych black metalowych hord z tamtego okresu. Takich pieśni nocy jak "Purity of the Tyrants", "December Thoughts" czy zamykający płytę "In the Circle of the Kings" nie da się doświadczyć na pierwszej lepszej płycie. Jest w tym wszystkim jakaś tęsknota, czas zaklęty w dźwiękach, świadectwo ognia, który rzucał niegdyś łunę na nieboskłon.
Płyty takie jak ta wchodzą w pewien nostalgiczny wymiar, to już nie tylko muzyka, ale i historia, dla wielu zapewne masa wspomnień, które pozostaną na zawsze. Coś co jest nie do przecenienia.




piątek, 30 grudnia 2016

Iron Maiden- The Book of Souls (Parlophone 2015)

Zespół legenda, 41 lat na scenie i mimo tak znacznego stażu nie zwalniają. Wciąż raczą nas płytami, nieustannie koncertują, trudno o drugi zespół, który byłby w takiej znakomitej formie jak oni i wciąż trzymał tak wysoki poziom.
"The Book of Souls" jest już 16 albumem studyjnym w dorobku Iron Maiden i śmiem twierdzić, że obok "Brave New World" najlepszym jaki nagrali w ciągu ostatnich 24 lat. To już tyle czasu, tyle znakomitych wydawnictw, można pomyśleć, że przy takim układzie nie ma już szans na dzieło wybitne, a oni nagrywają coś takiego, dla mnie to niesamowite, i wręcz nieprawdopodobne. Nieustannie przenoszą swoją muzykę w kolejne dziesięciolecia stale zachowując świeżość i serwując tą samą energię, którą zarażali fanów w latach 80-tych. Na płycie znajdują się przede wszystkim długie, rozbudowane i ambitne kompozycje, ale jest też miejsce dla bardziej klasycznych struktur. Już sam fakt, że zespół zafundował nam dwupłytowy album trwający ponad półtorej godziny jest zwiastunem czegoś wyjątkowego.


Nie chcę rozwodzić się nad każdym utworem, a uwierzcie, że każdy ma coś do zaoferowania i zasługuje na uwagę, także jak to zwykłem robić, wyszczególnię te, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Na pierwszy ogień idą najbardziej zwięzłe i nośne kompozycje czyli singlowy "Speed of Light" (uwielbiam to echo w refrenie!) nawiązujący mocno do klasycznych maidenowskich brzmień i struktur, oraz melodyjny, także nadający się na singiel "When the River Runs Deep". Kolejne perły tego wydawnictwa to już konkretne, długie i bogate utwory. Moim absolutnym faworytem jest tu "The Red and the Black". Sekcja rytmiczna jest tu istną poezją, chciałbym kiedyś doświadczyć tego kawałka na żywo. Słuchając go momentami przypomina się nieśmiertelny "The Clansmen" z płyty "Virtual XI". Kolejny wybór padł na zwieńczający ten materiał, prawie 20- minutowy "Empire of the Clouds". No to już jest wyższa szkoła jazdy i autentyczny kunszt! Utwór otwiera ujmująca, zagrana na fortepianie melodia, która przewija się przez jakiś czas przez cały utwór. Jest tu mnóstwo zmian tempa, ciekawych wstawek, nawet instrumenty smyczkowe znalazły dla siebie miejsce. Jednym słowem szacun! Warto jeszcze wspomnieć o "Tears of a Clown", dedykowanym pamięci Robina Williamsa, oraz "Shadows of the Valley" w którym zespół puszcza oko do fanów otwierając utwór zagrywką łudząco przypominającą tą z "Wasted Years". Rzecz jasna utwory o których tu nie wspomniałem wcale nie ustępują reszcie, to także kawał znakomitego grania, po prostu nie zachwyciły mnie w tak znaczącym stopniu jak wymienione powyżej.
Bardzo podoba mi się szata graficzna którą przygotował na tą płytę Mark Wilkinson. Okładka może jest odrobinę minimalistyczna, ale za to w środku już na bogato. Booklet posiada dodatkowe, kolorowe grafiki Eddiego, którym tym razem wcielił się w coś na kształt majańskiego wojownika. Całość wkładki stylizowana jest na starą księgę. Na każdej stronie, w tle tekstów, widnieją klimatyczne grafiki związane z motywem przewodnim tej płyty. Jednym słowem jest na czym zawiesić oko.
Nagraniem takiego krążka jakim jest "The Book of Souls" Iron Maiden dali do zrozumienia, że nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Są żywym przykładem na to, że chcieć znaczy móc, i że upływ czasu nie ma tu nic do gadania. Mistrzostwo!



czwartek, 29 grudnia 2016

Watain- Casus Luciferi (Drakkar 2003)

To już drugi raz kiedy na łamach mojego bloga gości szwedzki Watain. Cóż, jest to dla mnie obecnie ścisła czołówka black metalu, także nie bądźcie zdziwieni gdy po pewnym czasie znajdziecie tu recenzję każdej z nagranych przez tą grupę płyt. Dobra, do rzeczy, bo szkoda czasu na rozwlekłe wstępy.
Wydany w 2003 roku "Casus Luciferi" bez wątpienia przewyższył debiutancki "Rabid Death's Course" i to na każdym polu, brzmieniowo, kompozycyjnie, a i także w kwestii klimatu. Surowość i chaotyczność obecną na pierwszej płycie zastąpiła dojrzałość, świetna produkcja, bogate utwory i niepowtarzalna atmosfera. Jeżeli muzyką można by było zdefiniować mrok, czy nawet samego rogatego, to "Casus Luciferi" byłby na liście albumów którym się to udało. W pierwszej kolejności chciałbym wyróżnić otwierający to dzieło "Devil's Blood". Już od pierwszych dźwięków trudno nie usłyszeć, że to  swoisty hołd dla Dissection. Nie jest to żadne bezczelne zapożyczenie, Watain ulepił te dźwięki ponownie, tchnął w nie nową jakość i moc, a potem odtworzył z pełnym kunsztem. Klasa! Następnym, wychodzącym przed szereg kawałkiem jest majestatyczny "I Am the Earth". Długi, rozbudowany, budujący niepowtarzalny, mistyczny klimat. Takie utwory do dowód na to, że można zabrzmieć diabelsko bez uciekania się do instrumentalno- wokalnej kanonady. Następujący po nim "The Golden Horns of Darash" też daje radę. Po paru odsłuchach zacząłem dostrzegać w nim echa, motywy znanego wszystkim dobrze "Freezing Moon" z repertuaru Mayhem. Czy to przypadek, czy też może świadoma wycieczka w stronę tego zespołu- legendy? Cóż, może czas przyniesie kiedyś odpowiedź na to pytanie. Warto jeszcze wspomnieć o wieńczącym tą sztukę, tytułowym "Casus Luciferi". Rozpoczynają go odgłosy burzy (!), potem wchodzi wolny, budujący klimat riff, który szybko przekształca się w istną symfonię najczerniejszej nocy, a wokal Erika wiedzie słuchacza w najgłębsze otchłanie tego złowieszczego królestwa. Tak jak to ma miejsce w przypadku pozostałych utworów (nawet tych których tu nie wymieniłem) na tym albumie, jest kompleksowy, bogaty w zmiany tempa, o nudzie nie ma tu mowy.
Podsumowując, "Casus Luciferi" jest bez wątpienia dziełem skończonym, niczego mu nie brakuje, a sami muzycy dowiedli tu swego autentycznego talentu. Takie płyty jak niniejsza pozwalają dostrzec fakt, że black metal wciąż ma się dobrze i że stale powstają dzieła aspirujące do miana ponadczasowych. Moim zdaniem, obok "Sworn to the Dark", to najwybitniejsze dzieło w dotychczasowym dorobku Watain, rzec można opus magnum ich piekielnej sztuki. Brać i słuchać!


środa, 28 grudnia 2016

Moje metalowe podsumowanie 2016 roku

Krotko i zwięźle. Moje metalowe top 2016 roku. Pragnę zaznaczyć, że to wybór bardzo osobisty. Obiektywizmu w moich rozważaniach raczej nie było, nie rozkminiałem tego co faktycznie było uber wybitne, zdałem się wyłącznie na swój gust. Jeżeli jakieś płyty nie miałem ochoty słuchać ponownie, która nie dała mi poczucia, że będę chciał do niej wracać, nie znalazła tu dla siebie miejsca, niestety. Tak oto prezentują się moi faworyci:
1. Testament- Brotherhood of the Sanke
2. Grand Magus- Sword Songs
3. Vader- The Empire
4. (wyróżnienie) Arkona- Lunaris
Generalnie trzeba powiedzieć, że 2016 rok był dosyć płodny w naprawdę dobre płyty. Warto jeszcze wspomnieć o "Legacy" Christ Agony w którym to zespół wraca do swoich lat świetności, bardzo nośny i kipiący energią "Wildfire" Destroyer 666, moim zdaniem niedoceniony "Jomsviking" Amon Amarth, najnowszy Exumer "The Raging Tides", czy wreszcie kolejny, długo wyczekiwany krążek Darkthrone "Arctic Thunder". Te płyty mniej lub bardziej do mnie przemówiły i każdą z osobna mogę szczerze polecić.


poniedziałek, 26 grudnia 2016

Azarath- Infernal Blasting (Pagan Records 2003)

Jakiś czas temu pisałem już o debiucie tej piekielnej hordy. Ich druga płyta, "Infernal Blasting" jest nie tylko godną następczynią swojej poprzedniczki, ale podnosi też poprzeczkę na kolejny pułap. Azarath funduje tutaj swoim fanom jeszcze większą kanonadę i chaos niż miało to miejsce na, rzecz jasna, znakomitym "Demon Seed". To co wyrabia na tej płytce Inferno przechodzi ludzkie pojęcie. Serwuje słuchaczowi totalną perkusyjną masakrę, dźwięki tną powietrze niczym serie z karabinów o przeróżnym kalibrze, absolutna rozwałka i chłosta dla zmysłów! Gitary także nie pozostają w tyle robiąc swoje z niezwykłą precyzją i zaciekłością. Wokal natomiast potęguje tą nieokiełznaną symfonię i stawia tzw. kropkę nad "i". "Infernal Blasting" nie bierze jeńców. To osadzony w najgłębszych czeluściach piekła death metal, bezkompromisowy do bólu i podany w swej najbardziej pierwotnej i brutalnej formie. Tu nie ma i nigdy nie było miejsca na kombinowanie, tak ma to brzmieć! Prostota, a jednocześnie niesamowita siła.
Grafika do płyty jest dosyć skromna, ale za to bardzo wymowna. Okładki płyt Azarath zawsze zdobią jakieś demony otoczone wszechobecną czernią, co świetnie oddaje charakter każdego ich materiału. Wewnątrz poniższego, pierwszego wydania "Infernal Blasting" (tutaj wersja digipak) znajdziemy jeszcze dawne dzieła przedstawiające diabły i upadłe anioły. Nieodparcie kojarzą mi się z bardzo starym, niemym filmem "Faust", którego fragmenty niegdyś widziałem. Zestawienie jak najbardziej na miejscu.
Azarath to bezdyskusyjnie pierwsza liga naszego krajowego death metalu, a dla mnie osobiście najwyższe miejsce na podium. Za konsekwencję, za niesamowite umiejętności, za autentyczność i, po prostu, za świetną muzykę, której już po pierwszym odsłuchu długo się nie zapomni. Miazga!



sobota, 24 grudnia 2016

"Nicke zaproponował nazwę Dismemberized i tak to się zaczęło"- wywiad z Fredem Estby (Dismember)

I tak oto pojawia się na blogu pierwszy wywiad. Planuję, aby z czasem pojawiało się ich, w miarę możliwości, coraz więcej. Pierwszy wybór padł na  Dismember. Obok Merciless to moi faworyci jeżeli chodzi o Szwedzki Death Metal, także w tym przypadku sprawa była oczywista. Postanowiłem więc skontaktować się z Fredem Estby, aby podzielił się z nami tym i owym. Miłej lektury!

1. Witaj Fred! Za pamięci, dzięki ogromne, że zgodziłeś się na ten wywiad i chciałeś poświęcić trochę czasu żeby odpowiedzieć na moje pytania. Dobra, do rzeczy. Opowiedz nam coś o samych początkach Dismember. W jakich okolicznościach założyliście zespół i co było wtedy dla was inspiracją?

To był 1987 rok, chodziłem wtedy do szkoły średniej na przedmieściach Sztokholmu. Do założenia death metalowego zespołu natchnął mnie poniekąd mój bardzo dobry przyjaciel Nicke Andersson, jego Nihilist świetnie dawało sobie wtedy radę. W szkole poznałem Erika Gustafssona, który w tamtym czasie przeniósł się do Szwecji z Austin w stanie Texas. Mieliśmy bardzo podobny gust muzyczny, wiesz, Slayer, Suicidal Tendencies, Anthrax, DRI, Death itd. Poza tym grał na basie. Często spędzaliśmy razem wolny czas, aż postanowiliśmy wystartować z własnym zespołem, to było jakoś późną wiosną 1988. Erik sporo jeździł na desce i w lokalnym skateparku usłyszał o kolesiu imieniem David, spytaliśmy czy by do nas nie dołączył. Okazało się, że był o wiele lepszym gitarzystą ode mnie przez co przesiadłem się za perkusję. To była chyba jedna z najlepszych decyzji jakie w życiu podjąłem. David miał przyjaciela Roberta, który, jak i my, był metalowcem i był w stanie odnaleźć się w roli wokalisty w takim zespole jak nasz. Szybko zaczęliśmy pisać własny materiał, a Nicke zaproponował nazwę „Dismemberized” (przemianowaną później na Dismember) i tak to się zaczęło.

2. Obiło mi się o uszy, że wasz pierwszy materiał demo nie został wydany przez jego mierną jakość. Czy to był jedyny powód dla którego wylądował w koszu? Historia dowodzi, że z pozoru słabe rzeczy stawały się przełomowe i trafiły w gusta fanów.

Cóż, to demo faktycznie brzmiało beznadziejnie! Nagrywaliśmy je w domu młodzieżowym gdzie mieliśmy próby, a koleś który nas nagrywał kompletnie nie łapał naszej muzyki. Nie mieliśmy wtedy bladego pojęcia o nagrywaniu, ale jestem przekonany, że on także. Powiedział, że wyrośniemy z tego, chętnie bym mu to teraz wypomniał po tych 26 latach. Zostawiając temat produkcji, to zarówno same utwory, jak i teksty pozostawiały wiele do życzenia. Grałem na perkusji dopiero od paru miesięcy, także możesz sobie wyobrazić jak to wyglądało. Potrzeba nam było kolejnych kilku miesięcy prób i pisania teksów aby okrzepnąć i wypracować brzmienie.


3. Jak to wtedy było z nagrywaniem dem porównując do stanu obecnego? Sporo było zachodu? Byliście z Nickiem dobrymi kumplami i z tego co wiem sporo wam pomógł przy nagraniach, zwłaszcza dema „Dismembered”.

Nie było z tym większego problemu. „Dismembered” nagraliśmy w listopadzie 1988, w ciągu 2 dni. Nicke wspomagał nas na basie w trakcie prób jako, że Erik był już w tamtym czasie poza zespołem. Wkrótce potem dołączył do Therion.

4. Po dwóch pierwszych demach grupa na moment się rozpadła, a Ty zasiliłeś szeregi Carnage. Co spowodowało, że w tamtym czasie zrezygnowałeś z Dismember?

Rzuciłem wtedy szkołę i zrezygnowałem ze studiów aby skupić się na graniu, a David i Robert mieli przed sobą jeszcze parę lat. Zaczynałem się z tego powodu niecierpliwić. Poznałem wtedy Mike'a Ammota. Był ode mnie starszy, świetnie grał na gitarze, miał znajomości, także bez wahania dołączyłem do Carnage jako że zwolniło się miejsce perkusisty.

5. Gdzieś kiedyś przeczytałem, że Richard Cabeza otrzymał od Euronymousa część czaszki Dead'a. Czy jako zespół byliście w kontakcie z Mayhem, czy były to tylko prywatne kontakty Richarda?

To prawda. Dostał ją razem z listem, przyznam, że było to dosyć niecodzienne. Spotkałem Dead'a kilka razy, ale jakoś tak się złożyło, że się nie poznaliśmy. Osobiście nigdy nie utrzymywałem kontaktu z Mayhem, ale miałem kilku znajomych ze sztokholmskiej sceny, którzy w tamtym czasie wymieniali się z nimi demówkami.

6. Sporo się działo wokół zespołu po tym jak wydaliście „Like an Everflowing Stream”. Mieliście sprawę w brytyjskim sądzie dotyczącą tekstów zawartych na płycie, zwłaszcza tych do „Skin Her Alive”. Także „krwawa” sesja zdjęciowa do płyty wzbudziła pewne kontrowersje. Czy masz jakieś wspomnienia dotyczące tych sytuacji? Kto wyszedł z pomysłem takich fotek (notabene bardzo udanych)?

Ten cały pomysł ze świńską krwią był mój i Richarda. Było wtedy cholernie zimno, zdjęcia robiliśmy za sztokholmskim ratuszem nad brzegiem zatoki, gdzie po wszystkim, na tyle na ile było to możliwe, musieliśmy to z siebie zmyć. Wracając do domu co chwila skupiałem na sobie dziwne spojrzenia ludzi wokół. Wyglądałem dosyć przerażająco, a i zapach zatęchłej już nieco krwi też nie pomagał. Co się tyczy sprawy sądowej, było parę zabawnych momentów. Nasz prawnik był bardzo fajnym i utalentowanym gościem, nasze pierwsze spotkanie zorganizował na cmentarzu. Bardzo dobrze nam doradził i momentalnie dał sobie radę z aktem oskarżenia. Najśmieszniejszą rzeczą podczas procesu było to jak sędziowie zażyczyli sobie posłuchać naszego albumu i zerknąć na zdjęcia, które potraktowali jako materiały dowodowe. Przyniesiono na salę sprzęt stereo i od początku do końca odsłuchano cały „Like an Everflowing Stream”. W trakcie tego sędziowie przypatrywali się tekstom i okładce płyty. Zabawne było widzieć ich w tych tradycyjnych perukach wsłuchujących się w nasz album.

7. Moim zdaniem Epka „Pieces” zdaje się być najbardziej brutalnym i agresywnym materiałem w dorobku Dismember. Okładka na której widnieją wasze obcięte głowy doskonale współgra z zawartością płyty. Jestem ciekaw konceptu tego cover-artu i tego jak powstał.

Pewnego razu odwiedził nas Henrik Wiman wraz z dwoma swoimi znajomymi z uniwersytetu, aby spytać czy nie bylibyśmy zainteresowani jakimiś zdjęciami. Widzieli efekty wspomnianej wcześniej „krwawej” sesji, która bardzo im się spodobała, podobnie jak nasza muzyka. Henrik miał doświadczenie w pracy dla filmu oraz telewizji i przygotował dla nas kilka ciekawych pomysłów. Odbyliśmy parę spotkań i zdecydowaliśmy się nakręcić klip do „Soon to be Dead”. Zrobili nam pełną charakteryzację i nakręcili całość. Wszystko co się tam znalazło to ich pomysły, które szczególnie mi przypadły do gustu. Co się tyczy „Pieces”, Henrik miał szkic zawierający nasze obcięte głowy związane ze sobą włosami i ułożone w pentagram. Starałem się go nakłonić abyśmy zrobili to bez użycia komputera (co i tak nie byłoby łatwe). Przygotował specjalne, nazwijmy to maski na nasze szyje, i z taką drobną charakteryzacją leżeliśmy na podłodze z głowami wystawionymi przez czarne tło związani ze sobą włosami. Fotograf, Zata Zettergren, wspiął się na wysoką, rozstawianą drabinę i robił nam zdjęcia spod sufitu. Długo to trwało, ale efekt był tego wart. Bardzo dużo czasu spędziliśmy pracując nad klipem i nad okładkami do „Pieces” oraz „Indecent and Obscene”, ale wszystko wyszło genialnie, ludzie z którymi przyszło nam pracować okazali się bardzo utalentowani i oddani sprawie. Obecnie Henrik jest bardzo cenionym w Sztokholmie tatuażystą.


8. Nie trudno zauważyć, że w waszej muzyce sporo jest wpływów Iron Maiden, kto jest odpowiedzialny za taki stan rzeczy?

To wszystko dzięki Davidowi. Maideni są jego ulubionym zespołem, także siłą rzeczy mocno go inspirują podczas tworzenia.

9. Jak z perspektywy czasu oceniasz waszą współpracę z Nuclear Blast, a potem Regain Records. Czy byliście zadowoleni w oby przypadkach?

Nuclear Blast to świetna wytwórnia, a Markusa Staigera uważam za swojego dobrego przyjaciela. Wierzył w nas od samego początku i zawsze pojawiał się na naszych koncertach gdy graliśmy w Stuttgarcie. Stworzył swoją pracą coś wyjątkowego, a Dismember był jedną z tych grup, która pomogła zbudować to czym jest obecnie Nuclear Blast. Gerardo Martinez, szef amerykańskiego oddziału NB, jest także wyjątkową osobą z którą łączą mnie więzi przyjaźni.
Z Regain Records współpraca układała się bardzo dobrze dopóki Per Gyllenback nie zaczął mieć problemów z ogarnianiem firmy. Trochę szkoda, bo wcześniej świetnie się ze sobą dogadywaliśmy i wszystko chodziło jak w zegarku.

10. Czy kiedykolwiek bawiłeś się w kolekcjonowanie płyt? Jeżeli tak, to czy masz jakieś ulubione tytuły, lub takie które szczególnie cenisz? Może coś z polskiej sceny?

Nigdy specjalnie nie zbierałem płyt, także nie mam się czym zbytnio podzielić w tej kwestii.

11. Starasz się być na bieżąco z tym co się dzieje w świecie metalu? Czy znasz jakieś nowe zespoły, które uważasz za godne uwagi i które chętnie byś polecił?

Oczywiście, zawodowo zajmuję się nagłośnieniem i nagraniami studyjnymi, zatem stale mam do czynienia z nowymi, naprawdę dobrymi grupami. Jedną z nich jest Horrendous z Filadelfii, z którymi byłem ostatnio w trasie, znakomity zespół i świetni ludzie!

12. Wybacz, ale muszę o to spytać. Czy jest szansa, że się jeszcze zejdziecie? Jakieś koncerty, może płyta? Tak na marginesie, co sprawiło, że zawiesiliście działalność?

W tej chwili nie ma szans, ale mam nadzieję, że jeszcze zagramy razem koncerty oraz napiszemy jakiś nowy materiał, i że stanie się to w nieodległej przyszłości. Zawiesiliśmy Dismember z przyczyn rodzinnych, z powodu pracy oraz faktu, że z samego zespołu nie dało rady zarobić na życie.

13. Ostatnio wystartowałeś z oficjalną stroną Dismember, za której pośrednictwem można nabyć wasz merch. Czy możemy się spodziewać szerszego asortymentu, jakieś płyty, memorabilia itd.?

Będzie więcej wspomnianego merchu, a i niebawem pojawią się także płyty.

14. Ok, myślę, że to będzie na tyle. Raz jeszcze ogromne dzięki za wywiad! Tradycyjnie ostatnie słowa należą do Ciebie.

Również wielkie dzięki! Keep Death Metal True!

https://www.facebook.com/dismemberswedenofficial/
http://www.dismember.se/

Rozmawiał: Przemysław Bukowski

piątek, 23 grudnia 2016

Vader- Welcome to the Morbid Reich (Nuclear Blast 2011)

Nadszedł wreszcie czas aby napisać o płycie od której niniejszy blog wziął swoją nazwę. W 2011 roku Vader wypuścił album, którym ostatecznie mnie kupił. Lubiłem już ich wcześniejsze wydawnictwa (zwłaszcza dema oraz album "Revelations"), ale to właśnie "Welcome to the Morbid Reich" sprawił, że ten zespół autentycznie pokochałem i na każdy kolejny materiał czekałem/ czekam z niecierpliwością.


"Welcome to the Morbid Reich" jest tak jakby kolejnym rozdziałem w historii Vader. Zdawać by się mogło, że zespół narodził się tu na nowo. Ponownie nabrał mocy, widać ukłony w stronę "Necrolust" i "Morbid Reich" oraz pierwszych płyt. Brzmienie jest potężne, przestrzenne, kipiące energią. Niechybnie miała miejsce transfuzja świeżej krwi, krwi która na nowo napędziła tą bestię. Na tym krążku zaczęła wybijać się pewna chwytliwość i nieco bardziej wyczuwalna thrashowa estetyka spod znaku Slayer, która wcześniej nie była przez grupę tak znacząco eksploatowana. Znakomicie prezentują się pojedynki gitarowe między Peterem, a Pająkiem. Solówki pierwsza klasa! Kawał dobrej roboty za garami odwalił też Paweł Jaroszewicz, sekcja rytmiczna to istny taran który miażdży każdą napotkaną przeszkodę!
Na limitowaną edycję płyty, którą posiadam i którą poniżej przedstawiłem, składa się 14 kompozycji (z czego dwa covery jako bonus do tego wydania), z których wyróżniłbym następujący po intrze, tytułowy "Welcome to the Morbid Reich", najdłuższy, pełen zmian tempa "I Am Who Feasts Upon Your Soul", "Lord of Thorns" z prostym, nośnym refrenem oraz wieńczący album "Black Velvet and Skulls of Steel", który wyróżnia się czasem wręcz heavy metalowym feelingiem. Warto też wspomnieć o ponownie nagranym i podrasowanym brzmieniowo "Decapitated Saints", wyszedł przednio i nie musi wstydzić się zestawienia z oryginałem.
Kolejna sprawa do bardzo udana, klimatyczna okładka autorstwa Zbigniewa Bielaka, który tworzył artworki min. dla Mayhem, Ghost, Watain, Paradise Lost. Dzieło mocno nawiązuje do grafik z dema "Morbid Reich" czy chociażby epki "Sothis". Pasuje tutaj jak ulał i wyśmienicie wieńczy całość.
Co się tyczy końcowych refleksji, nie brakuje osób, które stękają na obecne oblicze Vader, no ale wiadomo, każdemu się nie dogodzi. Ważne, że zespół robi konsekwentnie to co mu się aktualnie widzi nie oglądając się na nikogo. Wiadomo wtedy, że jest to sztuka szczera do bólu. Do mnie to trafiło i cieszy mnie, że ich gra idzie obecnie w takim, a nie w innym kierunku. Wracając do opisywanej płyty, cóż, jak dla mnie rewelka! Kolejny monument w dyskografii Vader!



czwartek, 22 grudnia 2016

Bathory- Bathory (Black Mark 1984)

To już nawet nie jest sama muzyka, to jeden wielki kawał historii. Jedna z najbardziej wpływowych płyt jakie zrodziła metalowa scena, i to nie tylko w ramach Black Metalu. Bathory zaistniał dzięki wydanej w 1984 roku składance "Scandinavian Metal Attack" na której znalazły się nagrania najbardziej obiecujących w tamtym czasie grup z mroźnej części Europy. Zespół Quorthona znalazł się na niej przez przypadek, jako że jedna z kapel odpadła z listy. Nikt specjalnie nie spodziewał się, że to właśnie Bathory wzbudzi największe zainteresowanie. Kompozycje "Sacrifice" (tutaj w wolniejszej wersji) oraz "The Return of Darkness and Evil", które znalazły się na owej kompilacji, z marszu zyskały sobie fanów. Zaowocowało to rychłą sesją nagraniową i wydaniem debiutanckiej płyty. Ten kultowy już materiał powstał w 56 godzin w studiu zwanym "Heavenshore". Było to nic innego jak stary, zatęchły, przesiąknięty dymem papierosowym garaż przystosowany do rejestrowania demówek. Zespół miał do dyspozycji jednego Ibaneza Destroyer, bardzo skromny zestaw perkusyjny z jednym talerzem oraz mały wzmacniacz (zero przesteru!). W takich warunkach, bazując na tak ograniczonym sprzęcie udało się Quorthonowi nagrać płytę, której słuchają kolejne pokolenia metalowych wyjadaczy, dzieło ponadczasowe.
"Bathory" to 8 (faktycznie 9, intro "Storm of Damnation" zostało wplecione w "Hades", Quorthon po prostu o nim zapomniał tworząc tracklistę, późniejsze wydania poprawiono) zalatujących siarką kawałków, które emanują energią, mrokiem i brzmieniowym brudem. Takie strzały jak "Reaper", "Sacrifice", "In Conspiracy with Satan" czy "Necromansy" (błąd jak najbardziej świadomy, z braku gotyckiego "c" użyto "s", przecież to prawie to samo nie? ;) ) zapamiętuje się z marszu, to poniekąd elementarz tych pierwszych metalowych wyziewów z piekła rodem. Jest w tym punkowa prostota, chwytliwość Motorhead i czarci pazur spod znaku Venom, o którym lider grupy w tamtym czasie podobno nie słyszał (jakoś ciężko w to uwierzyć).
Sama okładka to też temat wymagający kilku zdań. Z pewnością jedna z bardziej rozpoznawalnych pośród metalowej sztuki. Kto tego kozła nie zna i nie kojarzy? Chyba tylko neofici. Owo rogate stworzenie to nic innego jak kolaż który powstał z różnych wycinek plus dorysowana odręcznie sierść. Oryginalnie kozioł miał by wydrukowany w złotym kolorze, ale tnąc koszty postawiono na coś mniej więcej w ten deseń. No i tak oto mamy barwę kanarkowo- żółtą. Rzecz jasna Quorthon nie był z tego faktu zadowolony i tylko 1000 sztuk w tej wersji poszło w obieg. Kolejne wydania były już czarno- białe.
Co tu dużo mówić, ta płyta to klasyk, którego już nic i nikt z piedestału nie zrzuci. Wciąż jest inspirujący, wciąż świeży i wciąż chce się go słuchać. Rekomendacja zbyteczna.




wtorek, 20 grudnia 2016

Immortal- Pure Holocaust (Osmose Productions 1993)

Już w rok po bardzo obiecującym debiucie, Immortal wydał swój kolejny album zatytułowany "Pure Holocaust" (oczywiście swojego czasu pewne środowiska mocno czepiały się tego tytułu nie dopuszczając do siebie jego faktycznego znaczenia w kontekście płyty). Wbrew temu co widać na okładce materiał został nagrany tylko przez duet. Abbath zarejestrował ścieżki wokalu, basu oraz perkusji (tutaj szacun bo naprawdę dał radę), a Demonaz odpowiedzialny był za gitary. Erik natomiast zagrał z zespołem dopiero na trasie promującej płytę, oraz na innych pobocznych koncertach.
"Pure Holocaust" był kolejnym krokiem naprzód w stosunku do swojego poprzednika, ma bardziej dopracowane, klimatyczne, jakby trzeszczące brzmienie, a stylistyka i budowa utworów jest już czysto black metalowa. Gitary specyficznie rzężą, a Abbath wydobywa z siebie swój unikatowy, skrzeczący wokal. Uważam że to właśnie na tej płycie uplasowała się pewna aura mroźnej pustki, lodowego chaosu, który towarzyszył ich muzyce aż do ostatniej płyty. Na krążku wysuwają się naprzód takie kompozycje jak klasyczny, dobrze znany fanom "Unsilent Stroms in the North Abyss", rozszalały "A Sign for the Norse Hordes to Ride", dla kontrastu, odrobinę stonowany "The Sun No Longer Rises" oraz mój absolutny faworyt "As the Eternity Opens" ze znakomitą klawiszową wstawką pod koniec utworu. "Pure Holocaust" serwuje nam lekko ponad 30 minut wyziewów ze skutej lodem północy, ale jest to czas który zespół wykorzystał do maksimum.
Wydanie albumu zwieńczyła dosyć słynna trasa "Fuck Christ Tour", na której deski sceny dzieliły z Immortal kanadyjskie Blasphemy oraz grecy z Rotting Christ.
Niniejsza płyta jest moim zdaniem jednym z ciekawszych i najbardziej charakterystycznych krążków w dorobku zespołu, jak i w samym Black Metalu (wydaje mi się, że brzmienie tej płyty jest niemal nie do podrobienia). W mojej pierwszej trójce ich dokonań się mieści- zaraz obok "At the Heart of Winter" oraz "Blizzard Beasts". Na nim Immortal poniekąd zdefiniowali swój styl i umocnili pozycję na scenie, stając się jedną z bardziej rozpoznawalnych grup jakie zrodziła Norwegia. Zadanie dla was takie (jeżeli ktoś nie ma): znaleźć, kupić i słuchać!



poniedziałek, 19 grudnia 2016

Hell-Born- Legacy of the Nephilim (Conquer Records 2003)

Od zarania swojego istnienia Hell-Born jest przede wszystkim dziełem Lesa oraz Baala (obaj zasilali dawniej szeregi Behemoth, obecnie także członkowie Damnation). Założony w 1996, po odejściu Baala z szeregów Pomorskiej Bestii, jako poboczny projekt, w krótkim czasie przeszedł w stadium regularnego zespołu. Ich trzeci, pełny album "Legacy of the Nephilim" (podobnie jak reszta dorobku grupy) to nic innego jak piekielny, wrzący kocioł którego bazą jest death metal doprawiony black i thrash metalowymi naleciałościami. Efekt? Kompletna miazga! Struktury utworów są tu proste, aczkolwiek nie pozbawione death metalowego mięcha, a i pewnej przebojowości, która jest w tym przypadku sporym atutem.  Refren do takiego "Devourer of Souls" już po chwili nuci się razem z zespołem. Momentalnie chwytają także majestatyczny "Lucifer", "The Art of Necromancy" czy zamykający płytę, najdłuższy bo aż 6 minutowy, "Blacklight of Leviathan". Płytki słucha się niesamowicie dobrze i każdy odsłuch to chęć powrotu. Jak dla mnie ich najlepsze dzieło, perfekcyjny balans agresji i chwytliwości.
Bardzo interesująco prezentuje się warstwa graficzna płyty utrzymana w odcieniach brązu. Na okładce widnieje skrzydlata, demoniczna postać, a wnętrze wkładki, stylizowanej na średniowieczną księgę, wypełniają szkice różnych piekielnych stworzeń. Konkretnie i w punkt!
Hell-Born to niezaprzeczalnie pierwsza liga naszego krajowego death metalu. Szkoda tylko, że przez ostatnie sześć lat niczym nas nie uraczyli i generalnie mało o nich słychać. Zasługują na bardzo wiele uwagi i autentycznego uznania, bo autentycznie jest za co. Niemniej jednak osoby wtajemniczone wiedzą jak wiele ta grupa ma do zaoferowania. Już od dawna czekam na kolejny materiał, ale póki co cisza w temacie. Cóż, cierpliwość podobno popłaca, także miejmy nadzieję, że jeszcze o nich usłyszymy.


niedziela, 18 grudnia 2016

Behemoth- Satanica (Metal Mind 1999)

"Satanica" to jeden z trzej moich ulubionych materiałów Behemoth do którego stale sobie wracam. Wraz z tym krążkiem, po przejściowym "Pandemonic Incantations", zaczął się nowy etap w historii grupy, który trwa do dziś. To tutaj wyrobili swój charakterystyczny styl i brzmienie. Płytę, wbrew "oficjalnych" danych, nagrano w studiu SL należącym do Sławomira Łosowskiego (ex. Kombi). Wiąże się z tym dosyć zabawna historia, którą w "Konkwistadorach Diabła" Łukasza Dunaja przytoczył Nergal. Właściciel był osobą mocno wierzącą także nie do pomyślenia było żeby wpuścił do studia takich szatanów. Na szczęście nie miał specjalnie jak sprawdzić kto faktycznie nagrywał pod wymyśloną na poczekaniu nazwą Dreams. Podobnie lawirować musiały zespoły Hefeystos czy też December's Fire, które także postanowiły zarejestrować tam swoje płyty.
Wydany w 1999 nakładem Metal Mind Productions album (na zachodzie przez włoską Avantgarde) jest świetną, dobrze brzmiącą i bijącą po mordzie miksturą black i death metalu. To na nim znalazły się grane przez zespół do tej pory "Decade of Therion" (popularny między innymi za sprawą wersji alternatywnej ;) ) oraz hymnowy, często wieńczący koncerty "Chant for Eschaton". Moimi osobistymi faworytami są tu następujący w drugiej kolejności, potężny "LAM" oraz "Ceremony of Shiva" z genialną partią perkusji na początku i sporą dawką melodyki.
"Satanica" tak na prawdę otworzyła zespołowi wrota do większej rozpoznawalności i szansy grania większej liczby koncertów poza granicami kraju. Mimo chwilowych zawirowań w składzie (odejście Lesa i chwilowa nieobecność Inferna), kiedy to na pokładzie pozostał na moment sam Nergal, sprawy nabrały tempa. Album otrzymywał bardzo dobre recenzje i wzbudził zainteresowanie muzycznych mediów, które do tej pory permanentnie Behemoth olewały. Niniejsza płyta to także początek trwającej do tej pory współpracy między Nergalem, a Krzysztofem Azarewiczem, który jest autorem lwiej części liryków Behemoth (na tym konkretnym albumie każdy jeden wyszedł spod jego ręki).
Cóż mogę rzecz w podsumowaniu. Mi "Satanica" raczej nigdy się nie znudzi. Jest jakaś tęsknota za tym, że nie grają już tak jak na tym albumie, czy nawet tak jak na równie udanej "Thelema 6" czy "Zos Kia Cultus". Był w tym jakiś taki klimat, pewna aura, towarzysząca tamtym czasom. Do rzeczy. Czy polecam płytkę "Satanica"? Oczywiście, bez dwóch zdań!


sobota, 17 grudnia 2016

Christ Agony- Sacronocturn (wydanie własne 1990/ Witching Hour 2016)

Demo "Sacronocturn" to same początki Christ Agony. Materiał nagrany został w olsztyńskim studiu Pro Sound nie tak długo po tym jak powstał zespół. Wiadomo, nagranie jest bardzo surowe, obskurne, niesamowicie mroczne i... w wielu aspektach tak odmienne od tego co później stworzyli! Od samego startu Christ Agony celował w średnie i wolne tempa, ale na tym demku fajnie przeplatają się pojawiającymi się szybszymi partiami (nie brak tu też całkiem udanych solówek) co tworzy ciekawy kontrast i urozmaica odbiór. Pojawiają się też bardzo wolne, transowe pasaże. Kolejna sprawa to wokal Cezara. Tutaj bardziej złowieszczo burczy, czasem wręcz recytuje tekst danego utworu. Na demie "Epitaph of Christ" sprawa wygląda już diametralnie inaczej. Jak się tego słucha to autentycznie ma się odczucie jakby przemawiał do słuchacza duch tamtych lat, niesamowite przeżycie.
Cieszę się z faktu, że Witching Hour uczytelnił trochę ten materiał dzięki czemu o wiele lepiej odbiera się i słucha tego wspaniałego kawałka historii. Mimo wielu niedociągnięć i słabej jakości już słychać, że ten zespół sroce spod ogona nie wypadł i że niebawem stanął się wielcy. Bardzo wiele nadrabiają tu autentyczną pasją i energią, której nie da się tu nie słyszeć. No i ten klimat... Niepowtarzalny! W 1990 roku polska scena black metalowa była jeszcze w powijakach i to właśnie takie materiały jak min. "Sacronocturn" dały pod nią podwaliny i nadały wszystkiemu bieg.
Jak widzicie poniżej reedycja tego wydawnictwa, po raz pierwszy na osobnym nośniku (nie licząc oryginału), wyszła, co tu dużo mówić, genialnie. Grafika stworzona przez załogę Mentalporn podkreśliła charakter płyty i odzwierciedliła zawartość. W booklecie zaserwowano nam teksty do każdej z czterech kompozycji oraz garść archiwalnych fotografii. Wszystko w jakby ciemno- złotej i czarnej barwie. Rewelka! Krótko i zwięźle- polecam i zalecam!



czwartek, 15 grudnia 2016

Throneum- CACOMetamorphoseN EP (Witching Hour 2015)

Throneum po raz kolejny otwiera wrota chaosu, które poprzedza ostra woń siarki. Ten zespół nigdy nie kłaniał się żadnym modom, nie kombinował tylko łoił równo w swoim wypracowanym death/ black metalowym stylu. Tym razem jednak uraczył nas czymś w pewnym sensie odmiennym. Na niniejszy mini album składają się cztery kompozycje zatytułowane kolejno Metamorphose I, II, III oraz IV. To konkretne surowe granie bez jakichkolwiek kompromisów. Teksty bazują na fragmentach "Metamorfoz" Owidiusza, stąd takie właśnie tytuły. Całość jest stylistycznie mocno spójna i tak naprawdę każda metamorfoza to ta sama jazda wśród mroku i ogni piekielnych. Słychać, że jest to kawał dobrego oldschoolowego grania, jednakże produkcyjnie niestety ta epka leży. Wokale znikają gdzieś w tle, a mocno obskurnie brzmiąca perkusja wysunięta jest na pierwszy plan. Coś tu niestety nie wyszło, aczkolwiek nie przeczę, że komuś może taki zabieg przypaść do gustu. No mnie, przykro mi,  nie przekonał i wręcz przeszkadza w odbiorze tego materiału.
Throneum to już weterani naszej sceny i mogą poszczycić się naprawdę zacnym dorobkiem, lecz tym razem odnoszę wrażenie, że coś nie wypaliło. Gdyby nie ta produkcja to mógłby to być naprawdę kawał solidnego, bezkompromisowego death/ black metalu, a tak pozostaje pewne rozczarowanie i niedosyt. Fani Throneum z pewnością zapoznali się z tym materiałem, co się tyczy reszty, ten kto jeszcze nie słyszał niech sam zadecyduje. Mi, pomimo ogromnego szacunku to tej grupy, produkcja kompletnie zdewastowała odsłuch przez co nie mogę wyrazić pozytywnej opinii, a uwierzcie, że bardzo bym chciał bo te kompozycje na to zasługują.
Tak na marginesie, i na plus, fajnie wydana ta epka. Pamiętam jak kiedyś kupowałem single Iron Maiden wydane na cd w podobny sposób. Prosta forma, ale zawsze dobrze się prezentuje.


środa, 14 grudnia 2016

Christ Agony- Daemoonseth Act II (Adipocere Records 1994/ Witching Hour 2016)

Obok "Moonlight" to bez wątpienia najdoskonalszy materiał w dyskografii Christ Agony. Na "Daemoonseth Act II" zespół wypracował już swój własny unikalny styl i doszlifował wszystkie niedociągnięcia z poprzedniej płyty. Jest jeszcze więcej magii i tej wszechobecnej, mrocznej, posępnej, aczkolwiek pięknej atmosfery. Produkcyjnie też sprawy poszły mocno w górę co zaowocowało znakomitym, przejrzystym brzmieniem.
Na płycie dominują wolne i średnie tempa, które świetnie sprawdzają się w budowaniu klimatu. Niemniej jednak tu i ówdzie zespół potrafi podkręcić śrubę, ale nie dzieje się to zbyt często, to raczej takie smaczki urozmaicające strukturę. Jak to u Christ Agony, kompozycje są długie i rozbudowane, a jednocześnie bardzo nośne co sprawia, że nie odczuwa się jakichkolwiek zbędnych dłużyzn. Genialne partie gitar, znakomity, charakterystyczny wokal Cezara, solidna sekcja rytmiczna, wszystko jak diabeł przykazał. Album jest tak dopracowany, że ani nie trzeba tu nic dodawać, ani odejmować, każdy dźwięk jest niezbędnym składnikiem tej mistycznej, zakorzenionej w otchłaniach ciemności układanki. Jest to po prostu dzieło skończone. Zespół pokazał jak stosunkowo minimalistycznym podejściem można nagrać płytę bogatą w emocje i siłę. Mimo powtarzających się motywów wszystko płynie i serwuje słuchaczowi spójną nierozerwalną opowieść, której ma się ochotę słuchać i która wciąga już od pierwszych dźwięków.
Nagrany w 1994, w gdyńskim Modern Sound Studio "Daemoonseth Act II" to jak dla mnie jedno z objawień naszej metalowej sceny lat 90-tych. Nie tylko ten album, ale i zespół okazał się być tworem niesamowicie oryginalnym i wyjątkowym pośród innych grup i wydawnictw jakie się wtedy ukazały. Aura jaka towarzyszy i towarzyszyła ich dziełom była i jest niespotykana nigdzie indziej. To już nawet nie wypada, a trzeba znać. Jeden z klejnotów w koronie naszego rodzimego metalu.
Poniżej przedstawiam zarówno pierwsze wydanie z Adipocere, jak i reedycję z Witchinghour. Pierwsze wydanko zrobione jest kapitalnie i tutaj nie ma co specjalnie więcej mówić, to wzorzec i tyle, kto ma ten dobrze o tym wie. Co się tyczy samej reedycji, to jest dokładnie tak samo jak w przypadku wcześniej omówionego wznowienia płyty "Unholyunion". Kawał przyzwoitej roboty, którą śmiało można polecić (no chyba że ktoś nie lubi digipaków, mi o dziwo pasują, także jestem usatysfakcjonowany), chociaż nie oszukujmy się, do oryginalnego wydania jest daleko.




poniedziałek, 12 grudnia 2016

Christ Agony- Unholyunion (Carnage Records 1993/ Witching Hour 2016)

Christ Agony intrygował mnie od kiedy pamiętam. Zespół bardzo nietuzinkowy, z niesamowitą aurą, niespecjalnie dający się zaszufladkować (i w sumie dobrze). Ich muzyka zawsze niesie ze sobą ogromny ładunek niezwykłej, mrocznej i mistycznej atmosfery, emocji, którym towarzyszy wszechobecny mrok.
"Unholyunion" to pierwsza, pełna płyta Christ Agony, którą wydał Carnage Records w 1993 roku. To na niej zaczął się w pełni kształtować charakterystyczny, niewątpliwie oryginalny styl grupy. Mimo tego, iż można się doszukiwać podobieństw, a może bardziej inspiracji, do wczesnego Samael, to black metal w wykonaniu tego zespołu z Olsztyna to żyjąca własnym życiem bestia, której nie da się pomylić z niczym innym. Muzyka jaką prezentują tu Cezar i spółka należy do tych nieco bardziej wymagających, jak generalnie w przypadku każdych ich późniejszych dzieł. Dzięki swojej strukturze (na album składają się cztery długie, rozbudowane kompozycje) wymaga nieco więcej skupienia podczas odsłuchu, więcej uwagi. Jeżeli zależy komuś na szybkości i prostocie przekazu to prawdopodobnie nie będą to jego klimaty. Zawartość "Unholyunion" mimo surowości brzmienia i wciąż dającym się dostrzec niedoskonałościom (ale komu to tak właściwie przeszkadza?), jest dziełem złożonym, klimatycznym, w którym sporo się dzieje. Posępne, złowieszcze wokale przeplatają się z ponurymi melodiami tworząc swoistą symfonię nocy. Podobnie jak w przypadku pozostałych wydawnictw Christ Agony, mamy do czynienia z materiałem bardzo spójnym, który, tak jak opowieść, należy czytać od początku do końca aby nie uronić żadnego słowa, nie pominąć żadnego wątku. To ponad 50 minut muzycznej narracji wiodącej słuchacza do najmroczniejszych otchłani świata i myśli.
Christ Agony bez wątpienia należy zaliczyć do kanonu naszego rodzimego black metalu. To grupa bardzo charakterystyczna, od lat konsekwentna i szczera w swojej sztuce. Ich dorobek znać, a przynajmniej kojarzyć, powinien każdy lubujący się w tego typu graniu. Jakakolwiek rekomendacja jest tutaj zbyteczna.
Teraz kilka słów o widocznej poniżej, tegorocznej reedycji. Cóż, kolejna solidna robota na którą warto było poczekać. Mimo, że Witching Hour nie zafundował nam jakiś smaczków w postaci archiwalnych zdjęć, czy chociażby niepublikowanych materiałów, to całość wygląda elegancko i z pewnością dobrze się będzie prezentować w każdej kolekcji. Teksty do wszystkich utworów w booklecie są jakby się ktoś pytał. Grafiki do płyty jak widać także odpowiednio wyeksponowane, a druk najwyższej jakości. Podsumowując, fajerwerków nie ma, ale jest naprawdę konkretnie i jak ktoś nie ma pierwszych wydań to śmiało można brać.




niedziela, 11 grudnia 2016

Merciless- Unbound (No Fashion 1994)

O Szwedach z Merciless pisałem już nie raz, ale w końcu przyszła pora aby naskrobać coś płycie, którą w ich dorobku cenię sobie najbardziej, mowa tu o "Unbound". Ta nagrana w 1994 roku płyta wydaje się być najdojrzalszym i najbardziej dopracowanym wydawnictwem tej grupy. Produkcją albumu zajął się dobrze wszystkim znany Dan Swano. Zanim doszło do nagrania materiału na "Unbound", zespół nagrał w studiu Unisound demo i był bardzo zadowolony z pracy jaką wykonał przy nim Dan. Poza tym świetnie się dogadywali. Dzięki temu wrócili do jego studia z kolejną płytą.
"Unbound" wyróżnia się na tle pozostałych krążków grupy ze względu na nieco wyższy pułap kompozytorski, jak i nieco bardziej, stonowane i przemyślane dźwięki niż tylko wszechobecną kanonadę chaosu i agresji, którą charakteryzowali się na dwóch poprzednich albumach. Takie utwory jak tytułowy "Unbound" oraz ponad 8-minutowy "Back to North" mówią same za siebie. Mamy sporo zmian tępa, ciekawych, akustycznych wstawek i melodii. Rzecz jasna nie brak tu także typowych dla Merciless death/thrashowych walców jak chociażby genialny, emanujący ogniem, a za razem thrashową chwytliwością "The Land I Used to Walk" (ta rozpędzona wstawka w środku rządzi po wsze czasy!) czy wściekły "Nuclear Attack". Całość charakteryzuje czyste, mocne brzmienie i świetny miks. Wszystko chodzi jak w zegarku. Dan Swano stanął na wysokości zadania i nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości.
Merciless pokazało się tutaj trochę z innej strony. Udowodnili, że stać ich nie tylko na szybkie, brutalne kompozycje, ale także na coś, można powiedzieć, bardziej subtelnego, złożonego. Zrezygnowali z odrobiny brutalności, na rzecz nieco wolniejszych, miejscami melodyjnych ale równie dobrych i wciąż ciężkich utworów. Uważam, że na "Unbound" w pełni odsłonili swój potencjał i pokazali na coś ich stać. Szkoda, że nie był to już tak dobry czas dla death/ thrashowych mikstur i po tak genialnym albumie na parę lat słuch po Merciless zaginął. Każdemu kto jeszcze nie miał do czynienia z tym krążkiem szczerze go polecam, kawał solidnego grania, które chyba nigdy się nie zestarzeje i nie straci na mocy.


poniedziałek, 5 grudnia 2016

Behemoth- Live ΕΣΧΗΑΤΟΝ: The Art of Rebellion (Metal Mind 2000/ 2015)

Dziś postanowiłem przypomnieć wam, niektórym może przybliżyć, jedno z dosyć dziwnych, z pewnych aspektów kontrowersyjnych, wydawnictw naszego rodzimego metalu. W 2000 roku, po wydaniu płyty "Satanica", w ramach zawartej z wytwórnią Metal Mind umowy, Behemoth zobowiązany był zagrać koncert poniekąd na potrzeby wydawnictwa live. Cały występ był pod wieloma względami jedną wielką reżyserką. Występ odbył się w studiu telewizyjnym Łęg pod Krakowem. W tamtym czasie wytwórnia nagrała tam kilka materiałów tego typu z innymi zespołami (chociażby Dimmu Borgir). Miejsce nie cieszyło się specjalnie uznaniem publiki, zatem fani byli tam raczej spędzani w roli bliskiej statystom, chodziło o samo nagranie występu danej grupy, reszta mało się tutaj liczyła. Pomimo tego, że Behemoth zagrali bardzo przyzwoicie, i swoją energią próbowali to wszystko jakoś ratować, to całe to przedsięwzięcie jedzie na kilometr sztucznością i wręcz nienaturalną sterylnością jakiej na ogół próżno na koncertach szukać. Nergal coś tam usiłował z tą publiką zrobić, ale jakoś specjalnie nie szło. Zespół zaprezentował 10 kompozycji, głównie materiał z płyt "Pandemonic Incantations" oraz "Satanica" plus dwa stare klasyki w postaci "From the Pagan Vastlands" oraz "Pure Evil and Hate", (ciekawostką jest, że zaraz po tym jak ten kawałek ujrzał świtało dzienne sporo fanów myślało, że to cover jakiegoś nieznanego bliżej utworu Bathory) plus cover z repertuaru Mayhem- "Carnage". Video zostało w 2000 roku wydane przez Metal Mind na kasecie VHS, a w późniejszym czasie także na dvd, rok temu doczekało się wersji audio. Istotnym jest fakt, że grupa nigdy tego wydawnictwa nie autoryzowała.
Pomimo miernego charakteru tego materiału ma to w sobie pewien klimacik. Te nagranie zaklęło w sobie pewnego ducha przeszłości, końca lat 90-tych i początku nowego tysiąclecia. Podczas słuchania, oglądania odczuwa się pewną nostalgię i chociażby z tego jednego powodu warto sięgnąć po "The Art of Rebellion". Koncert, jako całość, kiepski bo zrobiony na "zamówienie", ale jest jednym z niewielu nagrań video Behemoth z tamtych lat jakie zostały udostępnione. Jako pewną ciekawostkę można polecić!






sobota, 3 grudnia 2016

Cradle of Filth- Hammer of the Witches (Nuclear Blast 2015)

Natchniony dziś poniekąd przez swoją drugą połówkę udałem się na lokalne stoisko płytowe i kompletnie tego wcześniej nie planując zakupiłem ostatnie dzieło Cradle of Filth. No traf chciał, że z pośród innych, które brałem pod uwagę padło akurat na nią. Niby przymierzałem się do tego albumu już w ubiegłym roku, ale jakoś rozeszło się po kościach. Od tamtego czasu słyszałem tu i ówdzie bardzo pochlebne opinie na jego temat, że wrócili tą płytą do dawnych czasów, generalnie cud, miód i orzeszki. Cóż, po przesłuchaniu wiem, że nie było w tym nic na wyrost, a zakupu nie żałuję ani trochę. Cradle of Filth faktycznie nawiązali na krążku "Hammer of the Witches" do najlepszych lat swojej twórczości. Kto nie pamięta jak w latach 90-tych magazyny muzyczne wychwalały pod niebiosa debiut, "Dusk..." oraz epkę "Vempire" i jak wielu ludzi autentycznie zasłuchiwało się w te wydawnictwa. Na niniejszej płycie znów dała się usłyszeć ta niegdyś utracona chwała.


Po diametralnej zmianie składu (obecnie jedynym oryginalnym członkiem jest sam Dani) w zespół wstąpiły nowe siły, nowa iskra, która zaowocowała najlepszym ich albumem od wielu lat. W dużym stopniu powróciła dawna magia obecna na pierwszych płytach grupy. Mamy tu elementy wściekłości i mroku z "Principle of Evil Made Flesh" oraz niesamowitą atmosferę, gotycki klimat i symfonikę obecną na "Dusk and Her Embrace". Dani znów sięgnął do swoich niegdyś charakterystycznych wysokich wrzasków, przeplatanych złowieszczymi, niżej osadzonymi wokalami. Co się tyczy samych utworów. Naprawdę ciężko jest wybierać tu jakieś kawałki wiodące. Płyta jest bardzo równa i praktycznie rzecz biorąc nie ma tu słabych numerów. Aczkolwiek z pewnością po pierwszym przesłuchaniu zapadają w pamięć takie kompozycje jak rozpoczynający płytę"Yours Immortally" (następujący po posępnym intrze niczym z filmu osadzonego w mrokach Transylwanii), rozbudowany (od razu zaznaczę, że nużących i niepotrzebnych dłużyzn na tej płycie nie ma), bogaty w zmiany tempa i klimatu "Deflowering The Maidenhead. Displeasuring the Goddess", czy wręcz przebojowy "Blackest Magick in Practice". Płyta autentycznie mnie wciągnęła i nieprzerwanie słuchałem jej do końca z rozdziawioną japą. Może ktoś pomyśli, że przesadzam, ale dla mnie "Hammer of the Witches" udowodnił, że Cradle of Filth nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i są w stanie wykrzesać z siebie ten ogień, który wydawał się już przeszłością.
Rzecz jasna grupa ma tak samo wielu entuzjastów, jak i tych którzy wieszają na nich psy. Cóż, nie każdemu musi się podobać, ale jedno jest pewne, czy się lubi czy nie, nie można im odmówić kunsztu instrumentalnego i oryginalności, nawet biorąc pod uwagę te słabsze i mało udane albumy z poprzednich lat. Po tym co zaserwował mi "Hammer of the Witches" z ciekawością spoglądam na poczynania Cradle of Filth i czekam na kolejną płytę. Mam nadzieję, że ten przypływ nowej energii nie zgaśnie, zespół ponownie uraczy nas przynajmniej równie udanym dziełem, a obecny tu powrót do korzeni nie będzie tylko chwilową zajawką. Szczerze polecam!


piątek, 2 grudnia 2016

Darkthrone- A Blaze in the Northern Sky (Peaceville 1992/ 2012)

W 1992 drugim Darkthrone wydał płytę, która poniekąd zdefiniowała black metal rodzący się już jako odrębny gatunek muzyczny. Biorąc ten aspekt pod uwagę, jest to pierwsza black metalowa płyta jaka została nagrana. Album został zarejestrowany w Creative Studios, mieszczącym się w Kolbotn (Norwegia), w sierpniu 1991, tym samym studio w którym Mayhem zarejestrował swój legendarny "Deathcrush". Skoro już wspomniałem o Mayhem, ścieżka którą Darkthrone obrał na tej płycie nie była w jakikolwiek sposób podyktowana domniemanym wpływem Euronymousa (jak wspomina sam Fenriz, ich kontakt był wtedy raczej sporadyczny). To wszystko stało się bardziej naturalnie. Już w trakcie nagrywania "Soulside Journey", a nawet wcześniej, zespół zaczynał być zmęczony i zawiedziony ścieżką jaką podążał w ich mniemaniu death metal, chcieli dać sobie z tym spokój i podążyć w stronę grania inspirowanego tą cięższą i mroczniejszą stroną metalu lat 80-tych, w główniej mierze takimi grupami jak Celtic Frost, Bathory, Sodom, Sarcofago itd. Co ciekawe, kompozycjami napisanymi stricte na tą płytę są "Kathaarian Life Code" (genialne intro, jak wspomina sam Fenriz po części inspirowane twórczością Diamandy Galas), kultowy "In the Shadow of the Horns" (poza oczywistym i wszechobecnym Celtic Frost, można tu nawet usłyszeć bardzo odległe echa Motorhead) oraz "Where Cold Winds Blow". Pozostałe trzy kawałki, czyli "Paragon Belial", "A Blaze in the Northern Sky" i "The Pagan Winter" są przerobionymi, zagranymi na black metalową modłę utworami z sesji do albumu "Goatlord", z którego wydania zespół w tamtym czasie zrezygnował. Jako, że wykupiony był czas w studio na nagranie pełnej płyty taki zabieg był jak najbardziej uzasadniony. Trzeba było wypełnić miejsce na krążku, w przeciwnym razie wyszłaby z tego epka, a nie było już czasu na pisanie kolejnych, nowych utworów. Niemniej jednak nie mam im nic do zarzucenia, wyszło genialnie, z resztą jak cała płyta. Darkthrone nagrał płytkę monument, jeden z kamieni milowych black metalu. Wtedy było to coś nowego, pewnie wielu z was znana jest historia jak to Peaceville chciało ponownie miksować/nagrywać ten materiał. Byli zaszokowani brudnym, surowym brzmieniem, które ciężko im było zaakceptować. Ostatecznie wymiękli gdy zespół zagroził odejściem w szeregi Deathlike Silence. Wytwórnia nie miała wyboru, wydała płytę w takiej formie jak dostarczył ją zespół i cóż, do tej pory jest z tej decyzji zadowolona. Po nagraniach szeregi grupy opuścił Dag Nilsen, któremu bliższe było techniczne granie zorientowane na death metal, niż nowa droga, którą zespół postanowił kroczyć.


Tak oto dostaliśmy jedno z ponadczasowych arcydzieł czarnej sztuki, materiał wybitny, dzieło skończone, które okala nieopisana atmosfera. Jeżeli znajdzie się ktoś osłuchany w ekstremalnych metalowych klimatach kto tej płyty nie lubi to nie wiem, chyba nikogo i niczego nie lubi haha. Jakakolwiek rekomendacja jest tu zbyteczna. Mus znać i wielbić po grób!
Poniżej zawarłem przykładowe fotografie jubileuszowego wydania tej płyty z 2012, które posiadam w swojej kolekcji. Wydane bardzo solidnie w formie tzw. digibooka. Jest co poczytać, są archiwalne, nie publikowane wcześniej fotografie oraz dodatkowy dysk z komentarzami Fenriza do każdego z utworów. Co tu dużo mówić, Peaceville zna się na swojej robocie.



czwartek, 1 grudnia 2016

Gallhammer- Ill Innocence (Peaceville 2007)

Gallhammer to niewątpliwie jeden z bardziej intrygujących zespołów z jakimi się do tej pory zetknąłem. Niby to co grają to nie do końca moja bajka, ale jest w ich muzyce coś co mnie przyciąga (i bynajmniej nie ma z tym nic wspólnego fakt mojego zainteresowania Japonią). Ta żeńska grupa z Tokio pod dowództwem basistki/ wokalistki Vivian Slaughter uprawia hybrydę doom i black metalu mocno inspirowaną dokonaniami Hellhammer/ Celtic Frost z domieszką wpływów norweskiej sceny. W ich kompozycjach dominuje mocarne, wyraźne brzmienie basu, niskie stroje oraz posępny, grobowy klimat.
Do przybliżenia grupy wybrałem ich drugi krążek "Ill Innocence". Na tym albumie zdefiniował się ich oryginalny styl i objawiły wszystkie aspekty ich twórczości. Sporo w tym nieszablonowych pomysłów, a wszystko okrasza brudne, undergroundowe brzmienie. Tak jak już wspomniałem, motywem przewodnim całości jest mikstura black i doom metalu ("Speed of Blood", "At the Onset of the Age of Despair" czy "Killed by the Queen", w tym ostatnim to już konkretnie jedzie Hellhammerem), ale dochodzą do tego jeszcze naleciałości crust punkowe ("Ripper in the Gloom", brawa za niesamowite akustyczne intro) czy nawet sludge'owe ("SLOG"). Zróżnicowanie jest dosyć spore, ale zespolone jednym klimatem. Osobną kwestią są tu jeszcze wokale, też totalny miszmasz. Mamy to growle, ryki, wrzaski, co tylko, totalny odjazd proszę Państwa!
Materiał jakby nie było trendom się nie kłania, jest absolutnie spontaniczny i szczery. Nie ma tu wirtuozerki, nie ma jakiejś specjalnej złożoności, jest prosto i konkretnie. Nad całością wisi jednak jakiś nienazwany pierwiastek, który mimo tej swoistej prostoty czyni muzykę Gallhammer niesamowicie oryginalną. Jest coś na rzeczy skoro za mastering materiału tych Pań wziął się sam Nocturno Culto z Darkthrone. Przypadek? Nie sądzę. Szkoda, że w 2013  grupa zawiesiła działalność, nie tak długo po wydaniu swojego trzeciego albumu "The End" (2011). Panie ewidentnie miały potencjał i chętnie posłuchałbym ich kolejnych płyt. No ale cóż, trzeba się cieszyć tymi, które są. Krótko i zwięźle- polecam!