poniedziałek, 30 lipca 2018

Blind Guardian- Tales from the Twilight World (No Remorse Records 1990/ Nuclear Blast 2017)

Mój ulubiony album Blind Guardian, od zawsze na zawsze! Płyta, która zdefiniowała ich styl, pozwoliła się wybić i przerosła swoje dwie poprzedniczki i to o niemal przysłowiowe lata świetlne. Album kipi od energii, pomysłów, miejscami niemal queenowskich aranżacji (co już konkretnie da o sobie znać na "Somewhere Far Bayond") i nietuzinkowej atmosfery. Co ciekawe, utwory na album powstawały podczas tzw. jam sessions, one po prostu samoistnie rodziły się z pasji ich zaangażowania w granie. Jak na czas w którym ukazał się "Tales from the Twilight World" nie znajduję zespołu w podobnych klimatach, który stworzyłby tak natchniony i świdrujący mózgownicę materiał. Miesza się tu zarówno Power i Thrash metal, jak i elementy klasycznego Heavy oraz odrobiny Metalu Progresywnego. No i te solówki, Andre i Marcusa po prostu wymiatają aż drzazgi lecą! Całość podpiera mocarna perkusja Thomasa, a wieńczy charakterystyczny, silny wokal Hansiego. Nie tak znowu wiele jest zespołów w których zaistniał tak zgrany i świetnie uzupełniający się skład, była chemia.
Na albumie znalazło się sporo klasyków, które zespół od tamtego czasu niemal zawsze grywa na swoich koncertach. Mamy tu otwierający płytę "Traveller in Time", kultowy "Welcome to Dying", pierwsza klasyczna ballada w repertuarze grupy "Lord of the Rings" (za każdym razem wzbudza te same nostalgiczne emocje, ech...) oraz "Lost in the Twilight Hall" z gościnnym udziałem Kai Hansena (ex Helloween, Gamma Ray). Warto też zwrócić uwagę na tu i ówdzie flirtujący swoimi galopadami z konkretnym Speed Metalem "Tommyknockers". Także pojawia nam się tu kolejny rodzaj metalowej sztuki, której elementów możemy doszukać się na "Tales from the Twilight World". To wszystko świadczy o wielkości tego dzieła, a może przede wszystkim jego bogactwa brzmieniowego. Dla samego zespołu jest równie ważne i znaczy koniec pewnego okresu działalności, a początek nowego. Muzycznie był to niesamowity krok naprzód. Wydanie albumu zwieńczyła trasa razem z Iced Earth, którzy w tamtym momencie debiutowali wydając swój pierwszy długograj. Warto też wspomnieć, tak już na marginesie, że jest to pierwsza płyta z okładką autorstwa Andreasa Marschalla, którego dzieła będą przez dłuższy czas wieńczyły krążki Blind Guardian i które, poniekąd staną się jednym ze znaków rozpoznawczych zespołu. Na koniec powiem tylko jedno, niemiecka scena metalowa może być dumna z takich dzieł, a nawet powinna!


sobota, 28 lipca 2018

Panzer X- Steel Fist (Metal Mind 2006)

"Gdyby Vader tak grał to bardzo chętnie bym ich słuchał i kupował płyty"- tak to kiedyś skwitował temat mój dobry kumpel po tym jak puściłem mu "Necropolis" oraz "Pięść i Stal". Fakt, jest to totalnie w punk dla fanów bardziej klasycznych, a mniej ekstremalnych brzmień. Drugi z wymienionych kawałków to polskojęzyczny cover angielskiej, oryginalnej wersji "Steel Fist", jednej z kompozycji heavy metalowego projektu, który zainicjował Peter wraz z Grzegorzem Kupczykiem (ex Turbo, Ceti), Markiem Pająkiem (Esqarial, Vader) oraz nieżyjącym już Witoldem "Vitkiem" Kiełtyką (Decapitated). Panzer X, bo o tak nazwanym zespole będzie dziś mowa, pozostawił po sobie tylko jedną Epkę- "Steel Fist". W sumie nie dziwię się, że Peter w końcu wyszedł z taką inicjatywą. Będąc od wielu, wielu lat oddanym fanem Judas Priest to po prostu musiało nastąpić. Umiłowanie dla tej klasyki musiało wreszcie znaleźć swoje ujście. Ogromna szkoda, że nie doczekaliśmy się kontynuacji tego projektu bo zapowiadało się naprawdę nieźle. W ciągu niecałych 18 minut dostaliśmy pełną gamę różnego typu kompozycji jakie można znaleźć w typowym Heavy Metalu lat 80-tych. Płytę otwiera rozpędzony "Panzer Attack!!!", niczym niegdyś "Fast as a Shark" Accept na albumie "Restless and Wild". Konkretne uderzenie, żeby od razu przykuć uwagę słuchacza. Potem dostajemy utwór tytułowy, który jest już totalnie typowym dla tego stylu. Prowadzi nas tu miarowy mocny riff, do którego nóżka chodzi sama, a i z automatu ma się ochotę pomachać banią. Hołd dla tradycyjnych patentów ewidentny. Następnie mamy bardzo rock 'n' rollowy "Feel My X", który bez większych poprawek mógłby znaleźć się w repertuarze AC/DC, a następnie nastrojowy, instrumentalny "In Memory". Także tak jak mówiłem, wszystkiego jest tu po trochu. Materiał wieńczy cover z repertuaru The Rolling Stones "Paint it Black". Na Epce powinien był znaleźć się jeszcze cover Judas Priest "Riding on the Wind". Uwzględnia go rozkład jazdy, niestety jakimś cudem na płycie się nie pojawił, a szkoda.
Uważam, że Panzer X był naprawdę ciekawym pomysłem, który posiadał konkretny potencjał. W końcu umiejętności instrumentalne i kompozytorskie składu są nie do podważenia, brzmi to wszystko znakomicie, pełno tu świetnej energii i wyczucia, a przede wszystkim luźnego podejścia. Panowie świetnie zabawili się tą estetyką i naprawdę super byłoby usłyszeć ciąg dalszy tego przedsięwzięcia. Cóż, może kiedyś szansa się pojawi. "Steel Fist" to fajna ciekawostka z którą warto się zapoznać.


czwartek, 26 lipca 2018

Abigail- Intercourse and Lust (Modern Invasion Music 1996/ Nuclear War Now! 2013)

Już kawał czasu temu zapowiadałem, że napiszę co nieco o jakiś starszych materiałach z Japonii. Wreszcie przyszła wena i nieco więcej wolnego czasu, także mogę ów obietnicę wprowadzić w życie. Na pierwszy ogień idzie Abigail, zespół, który do spółki z Sigh oraz Sabbat stanowią czołówkę tamtejszego, ekstremalnego grania. "Intercourse and Lust" to ich debiutancki długograj, na którym zaczynał krzepnąć ich charakterystyczny styl. Black/ Thrashowa forma zaczęła przeważać tu nad tą nieco bardziej Black Metalową znaną z dem i Epki. Mamy tu do czynienia z materiałem pełnym tej pierwotnej pasji, wściekłości i szaleństwa. Materiał przepełniony jest inspiracjami zaczerpniętymi przede wszystkim z dwóch pierwszych płyt Bathory oraz klasycznej "trylogii" Venom, gdzie nie gdzie polanej zdawkowo motorheadowym sosem, zwłaszcza z czasów "Overkill". Ogromnym atutem albumu jest jego pozornie niemożliwa świeżość w podejściu do zagadnienia, jak na tamten czas oczywiście. Czerpiąc z wymienionych zespołów ciężko jest stworzyć jakąkolwiek nową jakość, poza samym ładunkiem energii przelanym w to granie. Niemniej jednak Abigail ta sztuka się udała i uważam, że raczej trudno byłoby pomylić ich z jakimkolwiek innym zespołem. Zwłaszcza dzięki wrzaskliwym, opętańczym wokalom Yasuyuki i balansowi kompozycji, które tworzą kapitalny, piekielny klimacik. Moim zdaniem punktami kulminacyjnymi płyty są "Mephistopheles" oraz "Hail Yakuza". Pierwszy z nich utrzymany jest w nieco wolniejszym tempie, wyróżniający się mocarną, rzężącą linią basu, odrobinę black 'n' rollowym feelingiem oraz solówką w stylu znanym z chciażby "Pure Evil and Hate" Behemoth czy "Sacrifice" Bathory. Drugi natomiast to swoiste podsumowanie całego materiału. Karkołomne riffy, przyspieszenia, wolniejsze momenty, recytacje, jednym słowem dzieje się, a o wytchnieniu można zapomnieć. Uważam, że to właśnie tym albumem Abigail wyrobili sobie markę i stali się jedną z najbardziej rozpoznawalnych grup japońskiego podziemia. Dla mnie "Intercourse and Lust" to już klasyk. Mimo tego, że Black/ Thrashowe podwórko jest szerokie i głębokie i sporo już zdziałano na tym polu, tak nie potrafię znaleźć drugiego albumu w tej niszy na którym zawarto by tak potężny ładunek szaleństwa, furii i mroku jak właśnie na debiucie Abigail. Dla wszystkich fanów soczystej ekstremy jest to mus absolutny!


wtorek, 24 lipca 2018

Demiurg- Slakthus Gamleby (Cyclone Empire 2010)

Ostatnio troszkę szerzej eksploruję sobie temat swojego ulubionego Szwedzkiego Death Metalu i dzięki znajomemu sprzedawcy natknąłem się na Demiurg. Co prawda zespół już nie istnieje, ale zdążył poczęstować scenę trzema pełnymi albumami. Dziś mowa o trzecim, a za razem ostatnim z nich- "Slakthus Gamleby". Płytę przygarnąłem niemal w ciemno, bo po przesłuchaniu tylko utworu ją otwierającego. Starczyło. Na płytce znalazłem dokładnie to czego szukałem i porwało mnie od pierwszych dźwięków. Demiurg kapitalnie połączył brzmienia i patenty obecne w muzyce takich klasyków metalu śmierci (w większości właśnie tych bardziej melodyjnych) jak At the Gates, Amon Amarth, Unleashed czy Dismember, a także Nocturnus/ Amorphis (tutaj chodzi wyłącznie o oszczędne, acz nie dające o sobie zapomnieć partie klawiszowe), a w wolniejszych momentach materiału chociażby Dark Tranquillity czy też Edge of Sanity. Pracuje to wszystko pięknie, a brzmi jeszcze lepiej. W sumie nie ma co się dziwić skoro za projektem stoi Dan Swano odpowiedzialny tu za główne partie gitar i właśnie klawisze. Smaczku dodają również okazyjne żeńskie wokale w wykonaniu Marjan Welman. Płytę można podać za przykład albumu totalnie szwedzkiego, to przekrój tamtejszego Death Metalu podany w formie jednej płyty. Są galopady, jest ta charakterystyczna, jak na to granie, przebojowość, nuta melodyjności, ciężar, mocarne zwolnienia oraz znakomity growl w wykonaniu Roggi Johanssona. Niby wszystkie elementy zna się już z wielu innych płyt, ale poskładać to w jedną spójną całość w taki sposób jak zrobił to Demiurg i tchnąć w to energię i pasję to jednak jest sztuka, sztuka, którą warto zauważyć i docenić. No i ta okładka. Już po niej widać z jak esencjonalnym dziełem mamy do czynienia. Ktoś kto równie mocno jak ja wielbi przede wszystkim szwedzką odmianę Death Metalu, pochłonie ten album z marszu i nie ma opcji, że nie będzie do niego wracał. Płyta ewidentnie warta polecania i znacznie większej uwagi niż została swego czasu jej poświęcona.


piątek, 20 lipca 2018

Amorphis- Tales from the Thousand Lakes (Relapse Records/ Irond 1994/2007)

Jedna z najlepszych płyt metalowych lat 90-tych i najwybitniejsze dzieło Amorphis, moim zdaniem niezaprzeczalnie. Niewiele jest płyt, nie tylko w dorobku Amorphis, ale generalnie, które miałyby w sobie tak niezmierzone pokłady magii i klimatu, finezji i kunsztu kompozytorskiego, tak misternie łączyły w sobie melodyjność i ciężar. "Tales from the Thousand Lakes" zawiera bardzo wiele różnych wpływów, w swoim czasie można powiedzieć, iż był nowatorski. Podłożem albumu jest synteza Death i Doom metalu, do której dorzucono bardzo dużo melodyjności poprzez klawisze oraz różnorodności dzięki użyciu w kompozycjach zarówno tradycyjnego, death metalowego growlu oraz czystych wokali. Kolejna sprawa to koncepcyjność całości. Płyta w warstwie tekstowej inspirowana jest "Kalevalą", fińskim eposem narodowym (zawierającym również pieśni i legendy z terenów Estonii i Karelii). Dzięki temu zyskała niebagatelne, bogate liryki, ale również, i tu ponownie wracamy do kwestii muzycznej, pewien folkowy pierwiastek, który wyraźnie słychać w melodiach zawartych na materiale. Cały zespół odwalił tu kawał niesamowitej roboty i w pełni ukazał scenie swój potencjał i talent, tworząc dzieło jedyne w swoim rodzaju. Co więcej, w żadnym momencie trwania "Tales from the Thousand Lakes" nie jedzie nudą, jednostajnością, czy też tendencyjnością. Każdy jeden utwór niesie ze sobą inne emocje, prezentuje różne rozwiązania i inspiracje, zaczynając od niesamowicie nostalgicznego i tęsknego, klawiszowego wstępu "Thousand Lakes" (w pełnej krasie oddaje klimat całości), poprzez tajemniczy, romantyczny, a za razem ciężki "Black Winter Day", momentami niemal heavy metalowy, rozpędzony "Drowned Maid", po "Magic and Mayhem" z szaleńczymi, futurystycznymi partiami klawiszy i mocarnym riffem w środku jakby żywcem wyrwanym z twórczości Dismember. Płyta jest naprawdę bogata i ambitna, można się w niej doszukiwać o wiele większej ilości różnych smaczków oraz odniesień, a te wymienione przeze mnie to tylko niektóre z całej ich palety.
Cóż można rzec na koniec ponad to co zostało już powiedziane? Swojego czasu, a i nadal jest to praktykowane, tworzone były listy albumów, które trzeba usłyszeć przed śmiercią. "Tales from the Thousand Lakes" z pewnością można do nich zaliczyć i usadowić gdzieś w wyższych partiach rzeczonej listy. Takie materiały udowadniają jak wiele może mieć do zaoferowania metalowa sztuka i jak na wielu płaszczyznach kompozycyjnych może się poruszać, z jak wielu źródeł czerpać inspirację. Ten album to jedna z wizytówek fińskiej sceny i jedna z najlepszych płyt metalowych jakie ukazały się w w historii tego gatunku. Tak, śmiało można tak powiedzieć.


piątek, 13 lipca 2018

Lucifer- Lucifer II (Century Media 2018)

Już od początku tygodnia jestem szczęśliwym posiadaczem wyczekiwanej przez siebie "II" Lucifer i kotuję ją praktycznie dzień w dzień. Jak zaznaczyłem posiadaczem jestem nad wyraz szczęśliwym, bo zespół sprostał zadaniu i stworzył album praktycznie tak dobry jak debiut, chociaż inny, i w innych nieco aspektach należy się jego plusów doszukiwać. Po pierwsze o wiele więcej tutaj hard rockowej energii i przebojowości, ta mistyczna posępna aura "I" gdzieś się nieco rozmyła, chociaż wciąż gdzieś jeszcze majaczy, np. w "Dreamer" czy "Faux Pharaoh". Kolejna sprawa to więcej szybszych riffów niż na Jedynce oraz wszechobecny już, sabbathowski charakter, wpływy Black Sabbath z czasów, "Vol.4", "Sabbath Bloody Sabbath" oraz "Sabotage" są bardzo wyraźne, rządzi tu niemal ta sama motoryka, która z marszu przywodzi na myśl patenty z rzeczonych płyt. Czy to źle? Jeżeli chodzi o Lucifer to nie, w żadnym wypadku. Potrafią to jakoś tak zmyślnie ubrać, że widzi się w tym nową jakość, owe tematy zyskują tzw. drugie życie. Co jeszcze, Johanna nie ma już tak wiele okazji jak na poprzedniczce aby urzec nas skalą i barwą swojego głosu, ale za to pokazuje się fanom od tej bardziej wypełnionej energią, a mniej nastrojowej odsłonie. I dobrze, nie ma powielania pomysłów, a jest kolejny krok naprzód. To właśnie "California Son" i "Dancing With Mr. D" odkrywają przed nami nowe oblicze grupy pokazując, że Lucifer potrafi zagrać inaczej niż tylko mrocznie, czy rytualnie. Możliwe, że sporo zadziałał tu nowy skład, bo jak dobrze wiadomo za garami zasiadł Nicke Andersson, a za partię gitar odpowiedzialny jest tym razem Robin Tidebrink zastępując Gaza Jenningsa, który komponował materiał znany z debiutu.
Czy to wszystko wyszło zespołowi na dobre? Myślę, że tak i uważam, że płyta warta była oczekiwania. Lucifer nie powielił pomysłów, nagrał nowy, pełen rockowego pazura materiał o zbalansowanej zawartości i przy którym nie odczułem ani krzty nudy. Różni się od debiutu, ale jest równie dobry, a materiał na nim zawarty ma szansę zawojować fanów, zwłaszcza na koncertach. Może zawitają do Polski? Jeżeli tak, to obecność jest obowiązkowa!

https://www.facebook.com/luciferofficial


wtorek, 10 lipca 2018

Immortal- Northern Chaos Gods (Nuclear Blast 2018)

Wrócili! Otwarły się wrota Blashyrkh i stary, dobry Immortal powrócił w całym swym mroźnym majestacie i chwale! Tak jest proszę Państwa! Demonaz i Horgh pokazali wszystkim, że ten zespół nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, a co więcej zapowiada jeszcze całą masę potężnej Black Metalowej sztuki na przyszłe lata. Obaj panowie dali dowód temu, że Abbath nie równa się Immortal. Może i był charyzmatyczny i z jego postacią przede wszystkim kojarzyło się zespół, ale jak się okazuje to Demonaz jest tym który dawał muzyce zespołu tą niepowtarzalną aurę i charakter. Wszystko to tutaj pokazał. W końcu był nie tylko współzałożycielem Immortal, ale przede wszystkim współautorem muzyki, autorem tekstów i kreatorem słynnego, skutego lodem Blashyrkh. "Northern Chaos Gods" to powrót do starych dobrych lat twórczości grupy. Wyraźnie słychać tu echa ich najlepszych płyt, mam tu na myśli przede wszystkim "Pure Holocaust" oraz "At the Heart of Winter" (już po rozpakowaniu i rozchyleniu digipaka łypie na nas stare logo zespołu), połączonych w jeden spójny organizm i brzmiących równie siarczyście, złowieszczo jak potężnie. To jest tamten typ riffów, tamten niesamowity klimat, który był i jest wizytówką tej norweskiej hordy. Nie zabrakło tu żadnej cząstki, która stworzyła ich styl poczynając od surowości i tnących niczym zamieć gitar z pierwszych lat działalności, przez potężną perkusyjną nawałnicę Horgh'a, po epickie i podniosłe motywy tak mocno inspirowane Bathory jakie kształtowały się na kolejnych krążkach. Płyty słucha się jednym tchem, jest bardzo spójna, świetnie zbalansowana i każdy element jest tutaj niezbędny, dzieło skończone, śnieżna bestia która ponownie obudziła się do życia! Wystarczy posłuchać utworu tytułowego, "Into Battle Ride" czy zamykającego album "Mighty Ravendark" żeby wszystko było jasne.
Powiem tak, na taki album od nich czekałem. Immortal pokazali klasę w swoim stylu. Jeżeli mieli cokolwiek do udowodnienia, to to zrobili. Zgasili wszelkie powątpiewania w ich egzystencję i tworzenie bez Abbatha na pokładzie niczym peta. Pretendent do mojej płyty roku? Bez dwóch zdań! Stara gwardia górą, chylić czoła!

https://www.facebook.com/immortalofficial/
https://www.immortalofficial.com/


niedziela, 8 lipca 2018

Ghost- Prequelle (Loma Vista/ Spinefarm Records 2018)

Długo zastanawiałem się czy zrecenzować tę płytę, czy poświęcić jej tu nieco miejsca. Głównie ze względu na to jak mocno podzielone są opinie na temat Ghost pośród entuzjastów metalowego i rockowego grania. Ale, że stosunek do malkontenctwa, hejtu itd. mam takie, że po prostu gwiżdżę na to, a na gówniarskie i mało konstruktywne opinie mam mocno wywalone, także stwierdziłem ostatecznie, że to zrobię. Tym bardziej, że uważam, uwaga, że to najlepszy jak dotąd album tej szwedzkiej grupy.
Na początek, jest to pierwszy album koncepcyjny Ghost, który spuszcza nieco z tonu w kwestii diabelskich, bluźnierczych elementów na rzecz tematyki śmierci, ulotności życia, którą to osadzili w klimacie plagi Czarnej Śmierci siejącej spustoszenie w średniowiecznej Europie. Naprawdę trafiony pomysł świetnie wpasowujący się w estetykę zespołu. To kolejny krok naprzód w twórczości, a nie powielanie tego co już dobrze znamy. Kolejna sprawa to sama muzyka zawarta na płycie. Chyba to najłagodniejszy album grupy, ma w sobie bardzo wiele z tej delikatnej, bardzo melodyjnej strony rocka zahaczającej nawet o akcenty popowe. Ale tak naprawdę, po dłuższym czasie z nim spędzonym, objawia się jako bardzo kompleksowy materiał, nie tylko muzycznie, ale i zawartością emocji w nim zaklętych. Jak na Ghost przystało mamy tu garść hitów ("Rats", "Danse Macabre", "Witch Image"), nieco ciężaru  rodem z "Meliora"- "Faith" (swoją drogą jest to jedna z najcięższych kompozycji w dorobku zespołu) oraz cały zestaw bujających, powiedziałbym romantycznych kompozycji. lekko epickich w swym wyrazie w postaci "See the Light", "Pro Memoria" i "Life Eternal" będących również tekstowym sercem płyty. Na krążek zostały też wrzucone dwa utwory instrumentalne "Miasma" oraz "Helvetesfonster". Ten pierwszy to muszę przyznać majstersztyk w kwestii chwytliwości i budowania napięcia. Ma fajny, rozpędzający się z czasem motyw, który kończy się kapitalną partią gitar i saksofonu. Co do drugiego, to w sumie, jak dla mnie rzecz jasna, mogłoby go tu nie być. Jest jakiś mało porywający i jako jedyny z całego zestawu kompozycji z "Preuelle" jakoś nie zostaje mi w pamięci. Nie mówię, że jest totalnie zbędny, ale jakoś tak blado wypada na tle reszty. Może z czasem go załapię, ale teraz jest mi zupełnie obojętny.
Nie da się ukryć, że nagranie takiej płyty było ze strony Ghost dosyć odważnym krokiem, przełamali pewną barierę, zrobili kolejny krok w swojej twórczości. Poprzez pozornie lekko strawne brzmienia i struktury, bardzo przystępną formę stworzyli materiał na którym zawarli wszystkie cechy charakteryzujące ich muzykę. Udowodnili jak przez z pozoru łagodne granie można przekazać dosyć posępne emocje, takie drugie, szydercze dno.
Nigdy nie byłem wielkim fanem Ghost i nie poświęcałem ich graniu sporej ilości czasu. Jak do tej pory moim faworytem był "Infestissumam". Do "Prequelle" podchodziłem sceptycznie i na początku mi nie weszła, nie bardzo wiedziałem z czym to jeść. Ale po niedługim czasie łyknąłem ją bez popity, a co więcej zdetronizowała wcześniej wspomnianą. Dla tych którzy nie zamykają się w jednym typie grania, czy generalnie muzyki, lubią poszperać w innych stylach, poszerzać swoje horyzonty, ten album jest jak najbardziej godny polecenia. To już nie tylko rock, bo o metalu raczej nie da się w tej kwestii mówić, ale po prostu kawał dobrej, wartościowej muzyki.
P.S. Okładka mistrzostwo! Zbyszek Bielak rządzi niepodzielnie po wsze czasy! W wersji winylowej wygląda jeszcze bardziej imponująco i przede wszystkim w tym formacie należy ją podziwiać.


piątek, 6 lipca 2018

Lucifer- Lucifer I (Rise Above Records 2015)

Z racji tego, że dziś ma premierę krążek "Lucifer II" pozwolę sobie przypomnieć jego poprzednika, debiutancki "Lucifer I", który ukazał się trzy lata temu. Nie mam pojęcia dlaczego do tej pory nie napisałem szerzej o tym zespole, ich płycie, a przyznać muszę, że  jest jednym z moich absolutnych faworytów jeżeli chodzi o obecną scenę z pogranicza rocka i metalu.
Wiadomym jest ilu mamy ślepych  odtwórców i kopistów z dziedziny tzw. retro rocka. Jeden na drugim trzeciego pogania. Mamy masę bezczelnej zrzynki i istną rewię mody z lat 70tych, czasem kompletnie wyzutą z jakichkolwiek znamion oryginalności. Lucifer od samego początku trzyma się od tego tłumu z daleka. Mimo tworzenia muzyki bardzo silnie zakorzenionej w brzmieniach lat 70tych i 80tych, idzie prężnie swoją własną ścieżką redefiniując tą mroczniejszą stronę rockowej muzyki nadając jej ogromu świeżości i dokładając kolejną cegiełkę do rozwoju stylu, co na dany moment wręcz graniczy z cudem. Na krążku "Lucifer I" ścierają się ze sobą trzy potężne siły wiedzione przez niesamowity wokal Johanny Sadonis- mocny, przeszywający, a jednocześnie aksamitny w tej swojej sile. W ciągu tych 43 minut trwania płyty słyszymy sporo inspiracji pierwszą, trzecią oraz czwartą płytą Black Sabbath (chodzi mi tu o ciężar i wyraźnie odznaczającą się sekcję rytmiczną), wczesnymi dokonaniami Pentagram (zwłaszcza "Relentless"), chwytliwością i rockową energią "Sad Wings of Destiny" oraz "Sin After Sin" Judas Priest oraz mrokiem i riffami, które swoją strukturą puszczają czasem oko do tych znanych z pierwszych dzieł Mercyful Fate. Do tego pojawiające się gdzie nie gdzie nieco maidenowskie solówki. Połączenie bardziej niż dobre, sami przyznajcie. Do tego dochodzi klimat jakim charakteryzowały się te wszystkie płyty, klimat który zespół podkręca jeszcze bardziej, głównie dzięki głosowi i charyzmie swojej wokalistki. Posłuchajcie sobie takich kawałków jak "Abrakadabra", "Purple Pyramid", "Morning Star" czy "Total Eclipse" (ach to przyspieszenie w środku, odlot totalny!) i wszystko będzie jasne. To jest ewidentnie jeden z najlepszych debiutów jakie w życiu słyszałem i z całą stanowczością zalecam sięgnięcie po tę płytę, a potem po jej następczynię, która właśnie wychodzi na światło dzienne. Takie zespoły jak Lucifer BUDUJĄ scenę i mają szansę wyraźnie zapisać się na kartach jej historii. Takich zespołów chce się słuchać i takich nigdy nie jest dość.

https://www.facebook.com/luciferofficial/


środa, 4 lipca 2018

Impure Declaration- No Paths, No Guide (Putrid Cult 2018)

Wreszcie udało mi się znaleźć nico dłuższą wolną chwilę aby naskrobać kilka słów o jakieś nowości z ostatniego czasu. Nie tak dawno zawitała do mnie debiutancka Epka poznańskiego Impure Declaration. To co możecie usłyszeć na tym krążku to wręcz podręcznikowy przykład mieszania ze sobą trzech styli- Death, Black oraz Doom Metalu. To co działa tu zespół to naprawdę solidny wyziew we wspomnianej wariacji i... nic ponad to tak naprawdę. Może i nie nudziłem się przy tym materiale, ale wydał mi się nieco tendencyjny, tak na dobrą sprawę niczym mnie nie zaskoczył, to co już wcześniej słyszałem u podobnych grup, słyszałem i tu. Epkę tak naprawdę robi jej atmosfera i to może być punkt zaczepienia. Duszna, złowieszcza, smolista jak brzmienie płyty. Bardzo kojarzy mi się z tą którą na swoich płytach serwuje Archgoat. Sprawiło to, że przez 20 minut jej trwania słuchało mi się "No Paths, No Guide" względnie dobrze i coś tam na moment w głowie po tym zostało. I właśnie ta ,można powiedzieć iście rytualna, bluźniercza atmosfera może być ową cechą, która będzie przyciągać do sztuki uprawianej przez Impure Declaration. Osobom które przede wszystkim sycą swe dusze takim grańskiem będzie to coś w sam raz, nawet jeżeli chodzi o elementy poza samym klimatem (riffy są tutaj naprawdę złowieszcze, a jednocześnie niesamowicie walcowate). Obiektywnie to wciąż solidny Death/ Black/ Doom metal i z takim nastawieniem powinno się po tą płytkę sięgać. Mnie osobiście nie powaliło, ale nie mogę i nie mam prawa powiedzieć, że było źle. Po prostu nie usłyszałem tu dla siebie nic na tyle silnego aby sprawić żebym o tym wydawnictwie po dłuższym czasie nie zapomniał. Cóż, bywa, nie zawsze może podejść. Jednak tym którym tej stylistyki i brzmienia nigdy nie dość bez zahamowań polecam. Innym, cóż, najlepiej oceńcie sami.



poniedziałek, 2 lipca 2018

Paul Wardingham- Electromancer (Enigmatic Records 2018)/ Syndrone- Chaos Mechanics (2018)


Ten album jest niesamowity! Muzyka jest tu inteligentna, bardzo ambitna i czarująca. Marco tworzy coś dalekiego od mas. Piękno jego melodii kojarzy mi się nieco z Paulem Wardinghamem, innym kojarzy się też z Andym Jamesem, Perem Nilssonem....ale Marco stara się wykreować  swój własny styl. Płyta została  nagrana w domowym studio i wyprodukowana  przez mózg i jedynego członka Syndrone- Marco. Produkcja jest potężna i perfekcyjna. Od chwili usłyszenia "Chaos Mechanics" zaliczam Marco do moich ulubionych gitarzystów. Riffy są bardzo ciężkie, zagrane na siedmiostrunowej gitarze, bardzo precyzyjnie. Album zawiera dziesięć utworów trwających łącznie 53 minuty. Mi osobiście bardzo podoba się utwór "Cyborg Nephilim" z solówką Paula Wardinghama ,"Dissonant Pulse" oraz  "Enigma  Machine". Ten utwór niesamowicie wkręca się w głowę! Album" Chaos Mechanics" to porażający debiut i kawał solidnej sztuki wpros ze Szwajcarii!!!! Dzięki uprzejmości założyciela tego jednoosobowegoprojektu mam nagraną doskonałą solówkę  gitarową w utworze „Gitarowy Demiurg Rozrywa Ciszę Gwałtownie” mojego projektu Cosmique7. Utwór ten jest  opublikowany na kompilacji do 22 numeru polskiego Musick Magazine. To tak przy okazji...

https://www.syndrone-music.com/

Talent Paula Wardinghama na tej płycie po prostu rozkwitł! Nigdy nie nagrał słabej muzyki, ale to co znajduje się na „Electromancer” jest wręcz niebywałe. Futurystyczny koncept, muzyka gitarowa w połączeniu z elektroniką przywodzącą, przynajmniej mi, skojarzenia  z Jeanem Michaelem Jarrem. Paul ma lekkość w pisaniu cudownych melodii, jak sam Joe Satriani, choć Paul ma już od dawna  rozpoznawalny feeling. Melodie owe są wzbogacone o ultra techniczne zagrywki z wykorzystaniem najbardziej zaawansowanych technik gry na gitarze. Prawdziwa wirtuozeria i mistrzostwo! Powiew świeżości i nowatorstwa, „Electromancer” to nowa jakość w muzyce! Całość miejscami brzmi jak soundtrack do filmu science fiction. To już czwarty album  geniusza z Australii. Czy jeszcze nas kiedyś czymś zaskoczy? Wierzę że tak!

http://www.paulwardingham.com/

Recenzje gościnne
Autor: Hubert "Nazgrim" Olejarczyk