poniedziałek, 31 października 2016

Warlock- Triumph and Agony (Mercury/ Phonogram 1987)

Ach ta niemiecka scena metalowa lat 80-tych, zagłębie świetnych zespołów i genialnych płyt. Tak jak nie lubi się niemieckiego języka, tak ich zespołów z tamtego czasu po prostu nie da się nie lubić. Wystarczy wspomnieć takie grupy jak Accept, Helloween czy Running Wild, a i na tym wyliczanka się nie kończy. Jedną z autentycznie rewelacyjnych kapel był Warlock z Panią Doro Pesch na wokalu. Chyba, żadna inna metalowa wokalistka nie była w stanie oczarować mnie swym głosem i charyzmą tak jak ona. Solowo, względem samej muzyki, już tak mocno mnie nie zachwyca, ale to co nagrała pod szyldem Warlock to po prostu poezja.


"Triumph and Agony" to czwarty i zdaje się najsłynniejszy krążek zespołu (nie wiem czy w sumie też nie najbardziej udany). To tu znajdują się sztandarowe utwory takie jak "All We Are" i "I Rule the Ruins" (ten ostatnio mocno siedzi mi w głowie). To nic innego jak porywająca heavy metalowa jazda w najlepszym wykonaniu. Wpadające w ucho gitary, świetne wokale Doro i zapadające w pamięć refreny to esencja tej płyty. Brylują tu nie tylko dwa wspomniane wcześniej klasyki, ale także takie kompozycje jak "East Meets West", "Kiss of Death" czy bardzo nośne "Metal Tango". Trochę szkoda, że drogi zespołu i Doro się rozeszły, no ale cóż, przynajmniej ten układ zostawił po sobie 4 bardzo dobre albumy, którymi stale można się delektować. Uważam, że dorobek Warlock zasługiwał i nadal zasługuje na o wiele większą uwagę i uznanie niż to miało miejsce.
Ogromny plus należy się za okładkę "Triumph and Agony". Moim zdaniem taka stylizacja na starą fantastykę bardzo tu pasuje, niektórym może wydawać się iż jest to bliższe power metalowej estetyce, ale tutaj pasuje równie dobrze. Udowodniły to już takie zespoły jak chociażby Cirith Ungol czy Manilla Road.
Cóż tu więcej mówić, tą konkretną płytę jak i resztę z dyskografii Warlock szczerze polecam wszystkim miłośnikom klasycznego heavy metalu. Tym co jeszcze nie mieli przyjemności z płytami tej grupy zalecam zacząć własnie od tego krążka.



niedziela, 30 października 2016

Merciless- The Awakening (Deathlike Silence 1990/ Osmose Productions 2017)

Można powiedzieć, że "The Awakening" to jeden z pierwszych (jeżeli nie pierwszy), pełnych death metalowych (no może nie do końca) albumów jakie zrodziła szwedzka scena. Merciless będący brutalną mieszanką starych thrashowych patentów z rodzącym się death metalem był niewątpliwie tym zespołem od którego już na całego rozpętała się death metalowa burza na skandynawskim niebie (dema "Behind the Black Door" oraz "Realm of the Dark" zrobiły swoje).
Merciless byli w swojej robocie na tyle dobrzy, że zainteresowali sobą Euronymousa, który postanowił, iż będą pierwszą grupą której wyda album pod szyldem swojej Deathlike Silence Productions. W lipcu 1989 roku gro składu Mayhem zawitało do Szwecji aby towarzyszyć zespołowi w nagrywaniu płyty w studiu Tuna. Płyta ukazała się w barwach DSP w marcu 1990 i niosła ze sobą niecałe 27 minut death/ thrash metalowego zniszczenia inspirowanego takimi grupami jak chociażby Sodom czy Destruction. Brzmieniowo nie odbiegało to mocno od jakości poprzedniego dema jednak w tym tkwi całe piękno tego wydawnictwa. Surowe, tnące brzmienie jeszcze bardziej podkreśla charakter płyty. Do najbardziej rozpoznawalnych, wyróżniających się utworów zaliczam bez wątpienia otwierający album "Pure Hate", "Dreadful Fate" oraz "Dying World". W tych trzech kawałkach najbardziej wyeksponowane są obie części składowe muzyki Merciless. Wielkim atutem całości są tu niesamowite wokale Roggi, coś pomiędzy wściekłym wrzaskiem, a typowym growlem, mieszanka pasująca tutaj jak ulał. W tamtym czasie Mercielss rządzili podziemiem!
Zespół swoim ordynarnym, bezkomporomisowym i pełnym energii graniem zyskał sobie sporą rzeszę fanów (fanklub grupy miał swoją siedzibę w Polsce!) jednak niebawem usunięty został w cień przez rosnących w siłę gigantów takich jak Entombed, Dismember czy Unleashed. Ich death/ thrashowa hybryda nie była w stanie przebić czysto death metalowych tworów powstałych niedługo potem. Niemniej jednak płyta stała się jedną z pereł w koronie szwedzkiej sceny i na stałe zapisała się w jej historii zajmując bardzo ważne i istotne miejsce. To klasyka, którą po prostu wypada znać, jak ktoś nie zna to nie radzę się przyznawać, a szybko nadrabiać zaległości. Bardzo często do tej płyty wracam i należy do grona tych albumów które niezmiernie cenię.
Poniżej stare wydanie z DSP i najnowsza reedycja popełniona przez Osmose w 2017 (dostępna w dwóch formatach winylowych, splatter i standard, oraz cd). Jak widać do kompaktu się przyłożyli, nie to co gdy wznawiali to w 1999 ingerując w artwork i z błędem na grzbiecie płyty. Wersje winylowe z tego co widziałem także prezentują się pięknie. Cedek w każdym bądź razie szczerze polecam, wydany wzorcowo, z resztą fotka mówi sama za siebie!



sobota, 29 października 2016

Watain- The Wild Hunt (Century Media 2013)

Nie będę specjalnie ukrywał faktu, że Watain to obecnie jeden z moich ulubionych zespołów parających się black metalową sztuką, i z pewnością jeden z lepszych aktów na obecnej scenie. Kunsztu kompozytorskiego i pomysłu na siebie nie można im odmówić. Swoją drogą jest to też grupa, która miała i ma ogromny wpływ na wiele zespołów z tego nurtu powstałych w ciągu ostatnich kilku lat.
"The Wild Hunt" to ostatni jak dotąd krążek zespołu i chyba najbardziej zróżnicowany i kompleksowy w porównaniu do swoich poprzedników. Mamy tu nie tylko typowo black metalową jazdę ale i sporo motywów zaczerpniętych z metalowej klasyki, czy nawet wolniejsze utwory o balladowym zabarwieniu. Mamy tu jednym słowem dzieło bogate i dopracowane w każdym calu, słuchało i wciąż słucha mi się tego wybornie. Ciężko jest tu wyszczególnić jakieś konkretne kawałki, bo te autentycznie świetne to przynajmniej połowa płyty. No ale spróbuję wybrać takie absolutne top 3. Bez wątpienia, jako pierwszego wymienię tu "They Rode On", to spokojny, dostojny i klimatyczny kawałek w którym rozbrzmiewają echa Bathory, to pierwszy taki utwór w dorobku grupy, ale niewątpliwie udany. Kolejny to "Outlaw" w którym miesza się black metalowa nawałnica z naleciałościami metalowej klasyki lat 80-tych. Na trzecim miejscu postawiłbym "The Child Must Die" w którym także rozbrzmiewają trochę inne patenty niemniej jednak atmosfera aż kipi mrokiem i mistycyzmem, słychać tu też pewną melodykę obecną już na "Lawless Darkness" i tak dobrze znane w Watain inspiracje dokonaniami Dissection. Poza wymienioną trójką na uwagę zasługuję także "All That May Bleed" które ukazało się na 7'' singlu oraz instrumentalna kompozycja otwierająca płytę "Night Vision", wprowadzająca słuchacza w odpowiedni nastrój, równie dobrze mogąca zaistnieć w jakimś filmie o mrokach średniowiecza.
Kolejną sprawą jest bardzo udana okładka (z resztą, który ich artwork nie był, może co najwyżej z debiutanckiego "Rabid Death's Course", jakiś trochę przygaszony), po raz kolejny wykonana przez naszego rodzimego twórcę Zbigniewa Bielaka (ta do "Lawless Darkness" to także jego dzieło, podobnie singiel "All That May Bleed"). Obecnie nie wyobrażam sobie aby kto inny mógł być odpowiedzialny za okładki wydawnictw Watain, bo Zbyszek czuje w czym rzecz jak mało kto.
Watain jest zespołem, który zbiera bardzo skrajne opinie, zarówno bardzo pochlebne jak i te negatywne do granic możliwości, że pozerzy itd. Cóż, nie raz dowiedzione zostało, że im większy hejt tym lepszy zespół. Swoją drogą jest to także nieodzowny towarzysz sukcesu. Ja Watain bardzo cenię i złego słowa o nich nie powiem. Uważam ich za grupę bardzo konsekwentną w swym działaniu i nie idącą na kompromisy, której towarzyszy niesamowita aura. Co do ich muzyki to cóż, uważam że mówi sama za siebie. Osobiście bardzo polecam nie tylko omówioną płytę, ale generalnie cały ich dorobek, znakomite granie!
Poniżej limitowane wydanie tej płyty w formie tzw. digibooka wzbogaconego o dodatkowe etui. Wewnątrz znajduje się ten sam booklet co z zwykłym wydaniu, jest tylko wydrukowany w większym formacie, na kredowym papierze i wszyty w całość. Cudeńko!


piątek, 28 października 2016

Kiss- Dynasty (Casablanca Records 1979)

Kiss to jeden z tych zespołów który miał na scenę rockową jak i metalową niesamowity wpływ, może nie tyle muzycznie co wizerunkowo. Była to też jedna z pierwszych tzw. supergrup, które z zespołu przekształcały się w instytucje. Wielu muzyków, będąc jeszcze dzieciakami, dzięki nim sięgnęło po tego typu granie.
"Dynasty" to ostatnia płyta Kiss w jego klasycznym, najsłynniejszym składzie, a zarazem pierwszy tak mocno komercyjny album w ich dorobku. W tamtym czasie w Stanach była moda na pop i disco, zatem Kiss chciał odrobinę poflirtować z tym co było aktualnie na topie i dzięki temu zapewnić sobie nieustające zainteresowanie. W tamtym czasie była to ich najlżejsza, najbardziej melodyjna i przystępna szerokiemu gronu odbiorców płyta (nie licząc nagranego rok później "Unmasked").


Na album składa się 9 kompozycji, jest tu min. słynny, znany niemal każdemu komu muzyka nie obca "I Was Made For Loving You" oraz nieco mniej oklepany, ale równie rozpoznawalny "Sure Know Something". Warto także wspomnieć tu mniej znane kompozycje takie jak "Dirty Livin'" autorstwa Petera Crissa, czy aż 3 które dodał tutaj Ace Frehley- "2,000 Man" (cover z repertuaru The Rolling Stones), "Hard Times" oraz zamykający płytę "Save Your Love". Pozostałe, czyli "Charisma", "Magic Touch" i "X- Ray Eyes" to ot przeciętne, melodyjne kawałki, które raczej przechodzą bez echa. Reasumując, wyszła płytka lekka, gładka i przyjemna, ale niestety pozbawiona charakterystycznej mocy i rockowego pazura jakim dysponowały jej poprzedniczki typu "Love Gun" czy "Rock 'n' Roll Over". Z tą płytą wiązały się też nadchodzące zmiany w grupie. W rok po niej grupę opuścił Peter Criss, a nie tak długo potem Ace Frehley. Złote lata zespołu minęły wraz z "Dynasty", nigdy później zespół nie był tak popularny jak w latach 70-tych kiedy to wraz z takimi grupami jak min. Led Zeppelin zawojował amerykański rynek muzyczny
Zdaje sobie sprawę, że Kiss ma równie wielu fanów co przeciwników, dla jednych to kicz nie warty uwagi, dla drugich rockowa klasyka po grób. Cóż, ja się na Kiss wychowałem. Był to jeden z pierwszych zespołów, których muzykę pochłaniałem 24h, a na ich płyty wydawałem całe kieszonkowe. W tej chwili nie słucham ich już tak często jak kiedyś, ale wciąż darzę nieustającym sentymentem i lubię do nich wracać przypominając sobie przy okazji jak to wszystko się u mnie zaczęło. Płytę "Dynasty" lubiłem wtedy i lubię teraz. Z pewnością nie jest to najlepszy z ich albumów, ale coś w sobie ma.


czwartek, 27 października 2016

W.A.S.P.- The Last Command (Capitol Records 1985/ Snapper 1997)

"The Last Command" to drugi album w dorobku W.A.S.P. i moim zdaniem obok debiutu najbardziej udany i jaśniejący pośród reszty dyskografii. Nie jest znowu tak dużo płyt, które można by określić jako synonim energii, a tak jest w tym przypadku. Tutaj hit goni hit, rzeczona energia i moc leje się strumieniami, a słuchacz ma nieodpartą ochotę śpiewać razem z Blackie'm.


Dziesięć kompozycji składających się na "The Last Command" to nic innego jak esencja tego co reprezentuje sobą W.A.S.P. i bardzo dobra wizytówka amerykańskiego heavy metalu typowego dla lat 80-tych. Na płycie nie ma zbędnych utworów, całość jest spójna i nie daje wytchnąć do ostatniej minuty. To tutaj dostajemy takie evergreeny jak "Wild Child" czy "Blind in Texas", które od momentu wydania płyty nie znikają z koncertowej setlisty zespołu. W tyle nie zostają znakomity "Ball Crusher", "Fistful of Diamonds" i "Jack Action", które są niczym więcej jak rozpędzonymi ciężarówkami wypełnionymi adrenaliną. Jest też miejsca na odrobinę wolniejsze "Widowmaker", z bardzo klimatycznym wstępem, oraz "Cries in the Night".
Na rok 1985, czyli czas wydania płyty, przypada chyba szczyt popularności grupy. Niestety ta popularność pojawiła się równie szybko jak zgasła. Niemniej jednak W.A.S.P. na stale zapisali się w historii heavy metalu, nie tylko za świetną, energetyczną muzykę, ale także za jeden z pierwszych tak wyrazistych wizerunków. Teksty jak i koncerty grupy to też nie były przelewki przez co zespół znalazł się na celowniku obrońców wiary i moralności.
Jednym słowem W.A.S.P. to jedna z wizytówek metalu lat 80-tych, tego bardziej szokującego i ekstremalnego w swej estetyce. Uważam, że trzeba ten zespół znać, a przynajmniej kojarzyć. Ja karmię się ich muzyką już od bardzo dawna i wciąż nie mam dość.


środa, 26 października 2016

Kat- Róże Miłości Najchętniej Przyjmują się na Grobach (Silverton 1996/ Metal Mind 2016)

Cztery lata po bardzo udanym "Bastardzie" Kat wydaje jedną ze swoich najsłynniejszych i najbardziej poważanych płyt: "Róże Miłości Najchętniej Przyjmują się na Grobach". Materiał który znalazł się na płycie szlifowany był w Domu Kultury w Siemianowicach Śląskich. Niestety, powstaniu tego znakomitego materiału zaczęły towarzyszyć pierwsze spięcia w zespole, które w późniejszych latach pogłębiły się i niejako przyczyniły do rozpadu grupy.
Wróćmy jednak do samej płyty. Materiał zarejestrowany został w znanym już dobrze studiu w Izabelinie, ulokowanym na granicy Kampinosu. Na album składało się osiem, świeżych i mocnych kompozycji, z których kilka weszło na stałe do koncertowego repertuaru grupy. Mowa tu o autentycznie świetnych, pełnych energii i wyrazistości "Odi Profanum Wulgus" (otwierający riff po prostu miażdży!), "Purpurowych Godach" z chyba najbardziej mocnymi lirykami w historii Kat oraz "Płaszczu Skrytobójcy". Na szczególną uwagę zasługują tu także "Stworzyłem Piękną Rzecz" (jeden z moich absolutnych faworytów) oraz dosyć nietypowy, rozbudowany, instrumentalny "Szmaragd Bazyliszka".
"Róże..." były kolejnym, sporym krokiem w kwestii brzmienia. Kat zabrzmiał na tej płycie bardzo czysto i intensywnie, powstała płyta bardziej jednorodna i z zauważalnym konceptem. Zrodził się materiał niewątpliwie ponadczasowy. Nie obyło się jednak bez przygód jako, że ciężko było realizatorowi nagrań, Jarosławowi Pruszkowskiemu, przełknąć teksty zawarte na płycie. Na szczęście udało się go przekonać i później było już z górki.
Reasumując, niesłychanie udany album. Pełen energii, mocy, świeżości, bardzo spójny i dojrzały. Wydany w 1992 "Bastard" będąc bestią z goła odmienną, bardziej surową i chaotyczną, postawił poprzeczkę dosyć wysoko. "Róże..." sprostały wyzwaniu i podniosły ją jeszcze wyżej, ale tego rekordu Kat już nigdy nie dogonił. Tak na marginesie, nobel w dziedzinie malarstwa dla Jerzego Kurczaka za okładkę, mistrzostwo świata, lepiej być nie mogło!
Przedstawiona poniżej tegoroczna reedycja jest w znacznym stopniu odzwierciedleniem oryginalnego wydania Silverton z 1996 roku, nie ma tu żadnych dodatkowych smaczków, ale za to jest konkretnie i według pierwotnego wzorca. Po raz kolejny brawa dla Metal Mind za solidną robotę!


wtorek, 25 października 2016

Azarath- Demon Seed (Pagan Records 2001)

Ta płyta, jak i generalnie wszystko to co do tej pory nagrał Azarath to konkret i mistrzostwo świata w swojej dziedzinie. Chaos, zniszczenie i bal wszystkich nieświętych. Po nawet niewielkiej dawce ich znakomitej death/ black metalowej hybrydy urywa łeb i potem trzeba ganiać po chałupie i szukać gdzie to się poturlał.
Muzyka Azarath to przede wszystkim niesamowita energia i furia dźwięku, nieokiełznana piekielna siła zaklęta w muzyce. Prym wiedzie tu oczywiście najbrutalniejsza z form death metalu, która okraszona jest lirykami oraz mroczną atmosferą bliższą black metalowej formule. Razem tworzą machinę, która rozgniata wszytko na swojej drodze.
Debiut zatytułowany "Demon Seed" to początek drogi ku, z płyty na płytę, coraz większej brutalności i ekstremie. To tutaj wykuwała się pierwsza stal. Widać na niej naturalność i zamiłowanie do tej prostej surowej formuły i bezpardonowej prostolinijności. Nie ma tu silenia się na jakieś instrumentalne popisy, aczkolwiek, miejscami utwory zwalniają by dać miejsce złowieszczym, autentycznie świetnym solówkom. Nad wszystkim natomiast góruje niesamowita perkusja. Jest to kolejny dowód na to, że Inferno to bębniarz o światowej klasie i nietuzinkowym talencie.
Nie wiem co tu by można jeszcze pisać, ten materiał to klasa sama w sobie i każdy zwolenniki konkretnego, bijącego w pysk death metalu powinien to znać i wielbić. Sporo tu nawiązań do korzeni gatunku czyli Possesed, Morbid Angel itd. Rzecz jasna tego typu granie ma swoich zwolenników jak i przeciwników, nie każdemu może przypaść do gustu. Był czas, że i ja nie do końca byłem do Azarath przekonany lecz nie tak dawno przyznałem się, że zbłądziłem i odbyłem pokutę. Teraz zatapiam się w tych obłąkanych dźwiękach z czystą przyjemnością i szczerze zachęcam do tego tych, którzy jeszcze tego nie uczynili!


środa, 19 października 2016

Whitesnake- Slide It In 25th Anniversary Edition (EMI 1984/ 2009)

Rok 1984 był dla Whitesnake pewnym przełomem. Kończył się pewien okres w karierze zespołu, a na horyzoncie majaczyła nowa ścieżka którą zespół podąży wraz ze słynną płytą "1987". "Wydany wtedy "Slide It It" był już mocno odmienny od tego co serwował zespół na swoich poprzednich płytach, ale nie był jeszcze tym tworem, który fani mieli niebawem ujrzeć i usłyszeć. Już na etapie "Saints and Sinners" Coverdale planował diametralne zmiany w stylistyce grupy i powoli zaczynał je wprowadzać.


Na "Slide It In" mocno odcisnęła swoje piętno obecność Johna Sykesa (Thin Lizzy, Tygers of Pan Tang), który swą świeżą i dynamiczną grą zmienił znacząco brzmienie Whitesnake. Utwory nabrały mocy, stały się nieco mocniejsze, bardziej wyraziste, było w tym już mniej obecnego jak dotąd w Whitesnake bluesa, a znaczniej więcej konkretnego, skondensowanego hard rocka. Swoje za perkusją zrobił także Cozy Powell (min. MSG, Rainbow), a całość podrasował swoimi klawiszami Jon Lord (Deep Purple).
"Slide It In" jest nie bez przyczyny moją ulubioną płytą Whitesnake. Nie dość, że bardzo cenie sobie grę Sykesa, to jeszcze David Coverdale daje to popis świetnej formy wokalnej. Album naszpikowany jest niesamowicie chwytliwymi kawałkami takimi jak tytułowy "Slide It In", "Love Ain't No Stranger" (balladowe motywy wplecione między kanonadę sekcji rytmicznej, świetny teledysk) czy też "Guilty of  Love". Na wyróżnienie zasługuje też zeppelinowski "Slow & Easy", który momentami mocno przynosi na myśl "In My Time of Dying" z płyty "Physical Graffiti", a głos Davida przypomina tu do złudzenia wokale Roberta Planta. Nie mniej jednak wychodzi to na plus i mimo takich podobieństw nie ma się ochoty oskarżyć zespół o zrzynanie bo utwór wyszedł przednio.
Przedstawione poniżej wydanie to wersja jubileuszowa która ujrzała światło dzienne w 2009 roku. Mamy tu 3- panelowy digipak z opasłą książeczką pełną fotek i wspomnień Coverdale'a odnośnie czasu w którym ten album został wydany. Dodany został także bonusowy dysk dvd z materiałami live i teledyskami. Na prawdę solidne i godne polecenia wydanko.
No koniec mogę powiedzieć tylko jedno, jak ktoś jeszcze tej płyty nie zna to niech nadrabia zaległości, warto!


niedziela, 16 października 2016

Scorpions- Return to Forever (Sony Music/ RCA 2015)

Jedno z moich ostatnich rozczarowań. Sięgnąłem po ten album z czystej ciekawości żeby posłuchać jak to sobie Scorpions obecnie poczynają i z faktu, że bardzo lubię i szanuję ich dawne osiągnięcia z lat 70-tych i 80-tych. Na ale niestety. Był to w pewnym sensie chlust zimnej wody, po dawnych Scorpions nie ma tu praktycznie śladu, to już inny zespół. Wypłukany z dawnej mocy i przebojowości, z wyłagodzonym brzmieniem i radiowymi tendencjami. W utworze "Rollin' Home" zawiało nawet popem. Może jest to nazbyt surowa ocena z mojej strony, ale po prostu tak to widzę. Nie będę też specjalnie analizował i wybierał jakiś utworów jak zwykłem to robić, po prostu nie znajduję na płycie żadnego kawałka o którym mógłbym powiedzieć, że mi się podoba, albo mi nie podchodzą, albo są mi kompletnie obojętne. Nie potrafię niczego polecić. Już na dzień dobry w "Going out with a Bang" mamy zawód bo po obiecującej zwrotce dostajemy refren, który rozwala całość. "We Built this House" ma tendencje na jakiś hymn niosący nostalgię, ale najnormalniej zawodzi przez brak pewnej iskry. Tyle dla przykładu. Jedynym plusem jest fakt, że głoś Klausa Maine nadal jest w całkiem niezłej formie jak na te 50 lat śpiewania. Tu należy się szacun.


Scorpions przeszli już trochę na system odcinania kuponów, na koncerty wabią setlistami wypełnionymi dawnymi hitami, nowsze rzeczy obecne są w niewielkiej ilości. To w sumie o czymś świadczy. Nowsze utwory nie jest w stanie przebić starych hitów i tak samo przyciągnąć publiki. Ostatnio pojawiła się iskierka nadziei na nieco bardziej podkręcony materiał, o ile będzie kolejna płyta, jako że dołączył na stałe w szeregi Scorpions Mikkey Dee (Dokken, King Diamond, Motorhead). Może ten zastrzyk napędzi trochę zespół, a kompozycje nabiorą siły. Przyszłość pokaże.
Z tego co zdążyłem się zorientować opinie na temat "Return to Forever" są generalnie dobre lub bardzo dobre, cóż ja ich nie podzielam. Płytę cechuje brak nowych pomysłów i spora przeciętność, jest taka nijaka, no ale najwierniejszym fanom grupy zapewne się spodoba. Scorpions mieli zakończyć karierę w 2010 roku, co się jednak nie stało. Wydali wtedy całkiem przyzwoity "Sting in the Tail", który mógłby dobrze zwieńczyć karierę. Postanowili jednak kontynuować. Życzę im szczerze żeby czymś nas jeszcze zaskoczyli i dali dowód, że ich decyzja nie była błędem. Czekam na kolejny album z Panem Dee za garami.


sobota, 15 października 2016

Cancerfaust- Killing Spree (wydanie własne 2016)

Cancerfaust (brawo za nazwę!) to młoda grupa death metalowa z Poznania. Latem tego roku wypuścili własnym sumptem swoją debiutancką epkę "Killing Spree". Cóż mogę o tym materiale powiedzieć. Już od pierwszych dźwięków otwierającego płytę "Art of Murder" usłyszałem w ich graniu bardzo szlachetne wzorce. Instrumentalnie jest w tym sporo Dismember, czyli szwedzka szkoła (także mocno słyszalna w zamykającym całość "Bleeding Icon", jak dla mnie najlepszym kawałku z epki), zmieszanego z brzmieniem/ stylem takich grup zza Atlantyku jak Immolation czy Incantation, wokalnie też jest tu bliżej do amerykanów (niski, głęboki growl, trochę Deicide się przypomina). Nie brak tu też odrobiny thrashowych naleciałości, jednakże nie są tu one tak mocno wyeksponowane. Mamy tutaj sporo ciekawych zagrywek, dobre solówki, utwory nie są jednostajne, jest sporo zmian tempa, jak chociażby w "Eredication is Complete". W kwestii brzmienia, jak na początek, nie ma się do czego przyczepić, widać, że nie nie poszło po najmniejszej linii oporu i praca była.


Co się tyczy samego wydania epki, no to trudno tu mieć pretensje. Wiadomo, że to początki, i trzeba sobie jakoś radzić. Szkoda, że cdr, no ale cóż, w tej chwili dobrze, że w w ogóle jest fizyczny format. W kwestii okładki, hmm, to chyba jedyny jak dla mnie minus tego wydawnictwa, kompletnie do mnie nie przemawia i gdybym nie znał zawartości to raczej by mnie nie zachęciła do sięgnięcia po płytę, nie wiem nawet czy zwróciłbym na nią uwagę. No, ale to już kwestia gustu każdego z osobna.
Podsumowując, uważam, że Canacerfaust jest zespołem bardzo obiecującym, serwują nam powrót do przeszłości, do pewnych brzmień z których death metal może być dumny. Wytaczają konkretne działa, które mają szanse być słyszalne nie tylko na naszym metalowym podwórku. Czekam z niecierpliwością na solidną kanonadę w postaci pełnego albumu, bo z tego co widzę amunicji jest pokaźny zapas i to nie byle jakiej.


https://www.facebook.com/cancerfaust/
https://cancerfaust.bandcamp.com/

piątek, 14 października 2016

Motorhead- March or Die (Epic 1992/ HNE Recordings 2014)

No to mamy setny wpis na blogu. Z tej okazji należy się jakaś specjalna płyta, równie wyjątkowego wykonawcy. Jako, że niedawno opuścił nas Lemmy padło na Motorhead. O wadze zespołu dla rockowej czy metalowej sceny chyba nie muszę nikogo przekonywać. Wybrałem album, który uważam, że wyróżnia się spośród dyskografii grupy. "March or Die" jest płytą nieco bardziej zróżnicowaną w stosunku tych typowych dla Motorhed, oraz tą otwierającą pewien nowy rozdział w historii zespołu.


Albumu słucha się dosłownie jednym tchem, nie ma tu jakichkolwiek zapychaczy bez, których można by było się obyć. Jest typowy rozpędzony Motorhead w ich dobrze znanym i rozpoznawalnym stylu, ale i trochę świeżych rozwiązań, które urozmaicają całość. Mowa tu o balladzie "I Ain't No Nice Guy" zaśpiewanej razem z Ozzym (plus Slash na gitarze), mocarnym "Hellriser" z lekko odmienną niż dotąd ścierzką gitar, fajnie zagranym coverem z repertuaru Teda Nugenta "Cat Scratch Fever" oraz bluesującym "You Better Run". Z reszty kompozycji tryumfy świecą genialny "Bad Religion" z niesamowicie chwytliwym motywem, gnający, iście rock 'n' rollowy "Too Good To Be True" oraz zamykający płytę, specyficzny i marszowy jak w tytule "March or Die", gdzie Lemmy bardziej recytuje tekst niż go wyśpiewuje. Podsumowując, płytkę łyka się bez popitki i po jednym odsłuchu ma się ochotę na powtórkę z rozrywki. Moja pierwsza trójka Motorhead!
Jak wspomniałem na początku "March or Die" otworzył po części nowy rozdział w dziejach grupy. Pod koniec sesji nagraniowej na stałe do składu dołączył perkusista Mikkey Dee, co moim zdaniem będzie mieć spore znaczenia dla późniejszego brzmienia zespołu. Niestety, podczas nagrywania płyty zdążył nagrać tylko partię perkusji na "I Ain't No Nice Guy". Pozostałe ścieżki nagrane zostały gościnnie przez Tommy'egio Adridge'a (min. Whitesnake, Ozzy Osbourne). Był to też czas kiedy ostatecznie rozeszły się drogi Motorhead i Phila Taylora.
W 2014 roku doczekaliśmy się bardzo fajnego wydania "March or Die". Hear No Evil Recordings wznowiło ten album w formie 3- panelowego, laminowanego digipaka, zawierającego dodatkowe grafiki i bogaty booklet (jest co poczytać). Coś w sam raz dla kolekcjonerów i wszystkich tych którzy lubią solidne wydania.



czwartek, 13 października 2016

Behemoth- The Satanist (Mystic Production 2014)

Podjudzony poniekąd obecnym szumem wokół koncertów Behemoth na naszej ziemi postanowiłem po ok. dwu letniej przerwie znów sięgnąć po ich ostatni album "The Satanist". Ostatni raz słuchałem tej płyty zaraz po jej premierze, wtedy jakoś specjalnie mnie nie powaliła. Słychać było, że zespół poszedł w odrobinkę innym kierunku w stosunku do poprzednich albumów. Trochę inna stylistyka, mniej karkołomnych prędkości na rzecz bardziej klimatycznych kompozycji.
Czy przez te dwa lata zmieniło się coś w moim odbiorze tego albumu? Cóż, wydaje mi się, że tak. Słuchało mi się tego jakoś lepiej, bardziej zauważałem pewne smaczki, które wcześniej gdzieś przede mną uciekły. Najjaśniejszymi punktami, które nieco zmieniły moje podejście do tego dzieła jest mroczny i majestatyczny "Ora Pro Nobis Lucifer", który buduje bardzo ciekawy, niepokojący klimat, "Ben Sahar" gdzie fajnie zgrały się z całością chóry i w którym zauważam obecność wpływów zaczerpniętych z gatunku thrash/ heavy (na koncerty w sam raz) oraz "In the Absence ov Light". Ten ostatni uważam za najbardziej udany ze wszystkich obecnych na albumie. Ma wpadający w ucho motyw przewodni i raptowne, nastrojowe zwolnienie w środku gdzie Nergal recytuje cytat z Gombrowicza. Naprawdę genialny kawałek.
Do słabszej części zaliczyłbym otwierający płytę "Blow Your Trumpets Gabriel", który od razu przywodzi mi na myśl "Ov Fire and the Void", oraz "Messe Noire". Oba te kawałki moim zdaniem powielają nieco wyeksploatowane już pomysły nie wnosząc niczego nowego.
Czy polubiłem "The Satanist"? Tego jeszcze nie wiem, na chwilę obecną jest mi mniej obojętny niż był przedtem, obiór był na tyle pozytywny, że z czasem pokuszę się kolejne odsłuchy i wtedy upewnię się czy to album na chwilę, czy też na dłużej. Niewątpliwie widać tu i słychać pewne zmiany, tak jakby początek jakieś nowej ścieżki, którą Behemoth chce podążyć. Wizerunek jakby nieco inspirowany Watain, słyszalne zmiany w kompozycjach utworów,trochę inny klimat, estetyka. Oczywiście nadal słyszymy cechy wypracowane przez zespół przez lata, ale nie można nie odnieść wrażenia, że w tą bestię wpompowano sporo świeżej, nowej krwi. Ciekawi mnie w jakim kierunku to teraz pójdzie i co zaprezentują na kolejnej swojej płycie.
Podsumowując, kapcie mi co prawda nie spadły, ale też nie utopiłem twarzy w dłoniach czując zażenowanie. Po prostu jest naprawdę nieźle, bez specjalnych fajerwerków, ale bez powodu do wstydu. Solidna płyta zwiastująca naprawdę intrygujące rzeczy!


wtorek, 11 października 2016

Kat- Acoustic: 8 Filmów (Metal Mind 2014)

Trochę czasu minęło zanim odważyłem się sięgnąć po tą płytę. Jako ogromny fan starego dobrego Kat-a, byłem mocno sceptyczny w stosunku do albumu gdzie nie śpiewa Roman Kostrzewski, a jedyną pozostałością po faktycznym Kacie jest tylko i wyłącznie osoba Piotra Luczyka. Gdy wreszcie postanowiłem puścić sobie jakąś próbkę "Acustic: 8 Filmów", moje wrażenie było niespodziewanie nie tak dalekie od pozytywnego. Niby pierwotna, Kat-owska atmosfera i pewien klimat zostały doszczętnie zmasakrowane, to jednak nie można odmówić tu Piotrowi kunsztu gitarowego i aranżacyjnego. Cóż, pozostało zdobyć płytę i głębiej się z tym dziełem zapoznać.


Na album składa się 12 kompozycji, w tym 4 premierowe miniatury instrumentalne powplatane między głównymi utworami. Płyta jest bardzo nastrojowa, czasem wręcz romantyczna, mamy tu obecność nie tylko znakomitej gitary Luczyka, ale też fortepianu, klawesynu czy wiolonczeli, aranżacje mają orkiestralny charakter, ciekawe tła jak chociażby szum fal ("Sen Którego Nie Było") czy odgłosy burzy w "Czasie Zemsty". Bardzo odważne i nietuzinkowe wykończenie ma "Dark Hole- The Habitat of Gods", spokojnie mógłby lecieć sobie w tle w jakieś urokliwej kafejce. Co się tyczy warstwy wokalnej, głos Maćka Lipiny, niekiedy przypominający wokal Romana Kostrzewskiego, sprawdził się tu całkiem nieźle, gdzie nie gdzie dodając nieco bluesowego powiewu. Naprawdę słychać tu świetny warsztat, konkretne pomysły oraz sporo pracy, którą w to wydawnictwo włożono.
Teraz czas na tą trochę goryczy. Niestety i z całym szacunkiem, ale to nie jest już Kat, co najwyżej hołd dla dawnych dzieł grupy okraszony szczyptą solowej twórczości Piotra Luczyka. Nie czuje się już tego feelingu, tego niepowtarzalnego klimatu, tego brzmienia. Kolejny mankament to ocenzurowane teksty w "Głosie z Ciemności" i "Czasie Zemsty" (posłuchajcie to zobaczycie co zostało dziabnięte). Zastanawiam się po co to było. Wygląda to trochę tak jakby ktoś tu wstydził się po części własnej twórczości. Jedynym światełkiem w tunelu jest "Łza Dla Cieniów Minionych", która najbardziej zbliżyła się tu do oryginału nie gubiąc gdzieś po drodze swojego "ja".
Podsumowując, "Acustic: 8 Filmów" ma z pewnością sporo do zaoferowania w warstwie muzycznej, znane już utwory zaprezentowane zostały w zupełnie innej formie z którą uważam, że warto się zapoznać. Niemniej jest dla mnie błędem i pomyłką wydanie tego pod szyldem Kat. Osobie biorącej tą płytę w ręce od razu coś nie będzie stykało, nawet nie znając jeszcze zawartości. Mimo tego zachęcam do względnego dystansu do tematu, a co za tym idzie posłuchania i wyrobienia swojej własnej opinii. Z mojej strony materiał sam w sobie jest na plus.


poniedziałek, 10 października 2016

Death's Cold Wind- Subyugador: In Goat We Trust (Old Temple 2016)

Na debiut Death's Cold Wind trafiłem czystym przypadkiem. Akurat przeglądałem sobie ofertę Old Temple gdy mój wzrok padł na typowo moyenowską okładkę ich płyty. Wyszukałem sobie jakąś próbkę tego dzieła i, nie powiem, pozytywnie się zaskoczyłem.
Na "Subyugador: In Goat We Trust" zespół serwuje nam naprawdę solidną dawkę brutalnego death metalu prosto z piekielnych otchłani. Brzmienie jest tłuste, wyraziste, a riffy wyraźnie słyszalne, nie ma tu zagubienia się w instrumentalnym chaosie, wszystko jest odpowiednio wyeksponowane. Nie jest to typowa jazda bez trzymanki, jest w tym wszystkim trochę technicznego zacięcia, w większości utworów mamy sporo zwrotów akcji, pojawiające się tu i ówdzie wolniejsze tempa potrafiące raptownie przeistoczyć się w bestialską kanonadę ognia i siarki.


Warte wyróżnienia w rozkładzie jazdy są otwierający płytę "My Hope (War.Ma.666.Doom)" ze znakomitą solówką oraz rozpędzony, miejscami lekko thrashujący "Satan Metal". Całość to solidna death metalowa jazda, obowiązkowa dla fanów takich grup jak chociażby Vital Remains, Deicide, Sinister czy Impiety. Entuzjaści tego typu klimatów nie będą zawiedzeni.
Co się tyczy samej formy wydania to należą się Old Temple gratulacje. Za bardzo niską moim zdaniem cenę dostajemy nieszablonowo wytłoczony cd- złoty dysk, oraz solidną szatę graficzną na dobrej jakości papierze. Także jeżeli ktoś lubi atrakcyjnie wydane albumy i siedzi mocno w death metalowych klimatach to warto po tą płytkę sięgnąć.


piątek, 7 października 2016

Scorpions- Crazy World (Mercury Records 1990)

Dziś jakoś natchnęło mnie ma posłuchanie sobie Scorpions. Sięgnąłem po płytę, której nie słuchałem stosunkowo dawno, ot jakoś specjalnie za nią nie szaleję, ale co jakiś czas wypada sobie odświeżyć. Mowa tu o "Crazy World". Jest to bez wątpienia najlepiej sprzedający się album tej grupy, głównie za sprawą ballady "Wind of Change", chyba najbardziej rozpoznawalnego utworu Scorpions. W sumie był on chyba pierwszym rockowym utworem jaki w życiu usłyszałem, miałem chyba wtedy 4, czy 5 lat (rodzice nieco pomogli mi przypomnieć sobie ten fakt). Płyta jest moim zdaniem trochę przereklamowana, niemniej jednak nie pozbawiona jest dobrych momentów, a na pewno nie dobrego brzmienia.


Na "Crazy World" składa się 11 utworów. Płyta jest w pewnym stopniu przełomowym dla grupy krążkiem jak, że zrezygnowano ze współpracy z długoletnim producentem Dieterem Dierksem na rzecz Keitha Olsena. Wprowadził on zespół w nowe dziesięciolecie inicjując nowe brzmienie, bardziej przebojowe i może odrobinę cięższe w stosunku do wcześniejszych produkcji. Natomiast kawałki na niej zawarte nie są kompozycyjnie już tak świeże. To nadal ten sam intensywny, chwytliwy, hiciarski hard rock, tylko podany trochę inaczej niż dotychczas. Najbardziej zapadły mi w pamięć typowe rockery w postaci "Tease Me Please Me" oraz "Dont't Believe Her", lekko nastrojowy "To Be With You in Heaven", "Restless Nights" ze stonowaną zwrotką i dynamicznym refrenem i całkiem przyjemna balladka "Send Me An Angel", która została przez "Wind of Change" zepchnięta na margines. No właśnie, dlaczego nie wymieniam tu tego utworu? Przyczyna jest prosta, nie uważam, że muzycznie zasługuje na to czego się dochrapał. Uderzył w dobry czas i miejsce za sprawą swojego radiowego charakteru i tekstu o zmianach na arenie politycznej wschodniej Europy, które miały wtedy miejsce. Temat wtedy bardzo nośny, tak więc mieli hit w kieszeni. Nie chcę mu specjalnie umniejszać bo nie jest to zła kompozycja, ale jego status jest w moim mniemaniu mocno na wyrost.
"Crazy World" to płyta zaczynająca kolejny etap w historii zespołu. Byli wtedy u absolutnego szczytu swojej kariery, już nigdy później nie przebili sukcesu żadnej ze swoich starszych płyt, ale swoimi osiągnięciami na stałe weszli do kanonu rockowego grania. Jakoś szczególnie tej płyty nie polecam bo mają sporo lepszych w swoim dorobku, ale i nie zniechęcam, w razie braku innych priorytetów można śmiało po nią sięgnąć.


czwartek, 6 października 2016

Kat- Somewhere in Poland Live 2003 (Mystic Production 2004)

Kat w swojej karierze nagrał trzy albumy koncertowe, każdy inny, ale i każdy równie udany. Wspomniany w tytule jest tym trzecim w kolejce i chyba najlepiej brzmiącym z całej trójki. Kat zagrał wtedy na Mystic Festival jako support Iron Maiden, jakby nie było takie towarzystwo zobowiązuje. Płyta jest bardzo dynamiczna i żywiołowa, a między utworami Roman pozwala sobie na różne wcinki w swoim stylu. Set składa się z 12 utworów, mamy coś z każdej z płyt, ale najwięcej, bo aż połowa zagranego materiału, pochodzi z albumów "666" oraz "Róże Miłości Najchętniej Przyjmują się na Grobach". Oczywiście nie mogło zabraknąć "Wyroczni", która ma wśród fanów grupy status niemal hymnu, oraz najsłynniejszej Kat-owskiej ballady "Łza dla Cieniów Minionych", którą publika śpiewa razem z zespołem. Jest moc i klimat!
Nikt wtedy nie wiedział, że jest to ostatnie wydawnictwo Kata z Piotrem i Romkiem w jednym składzie. Niemniej jednak zespół dał niesamowity koncert i udowodnił, że czas nie jest im straszny, pokazali, że mimo upływu lat są cały czas w stanie wykrzesać na scenie ogień. Mimo iż nie było takiego założenia "Sowewhere in Poland" jest pięknym zwieńczeniem pewnego etapu w historii grupy. Coś się kończy, coś się zaczyna.
Jako bonus, na koniec krążka, dostajemy nową, studyjną wersję "Ostatniego Taboru". I tutaj przywalili! Kawałek nabrał nowej jakości, jest bardziej dynamiczny i zadziorny, zarówno instrumentalnie jak i wokalnie. Klasa, za każdym razem gdy go słucham mam ciary! Dodatkowo na płytce umieszczony jest do niego teledysk.
Płyta została bardzo fajnie wydana w formie 3- panelowego, laminowanego digipaka. Wszystko ozdobione grafiką opartą na fotografiach z koncertu. Kolejną ich dawkę dostajemy w książeczce do płyty, która jest nimi wypełniona od początku do końca. Szkoda, że ten album już od dawna jest wyprzedany, aż prosi się o wznowienie. Jeżeli ktoś nie ma, a znajdzie na aukcji to radzę brać i specjalnie się nie zastanawiać. Polecam wszystkim i każdemu z osobna!


środa, 5 października 2016

Judas Priest- Screaming for Vengeance 30th Anniversary Edition (Sony Music 2012)

Judas Priest to jedni z niekwestionowanych liderów jeżeli chodzi o klasyczny heavy metal. Nazwani niegdyś Bogami Metalu tak naprawdę zdefiniowali brzmienie tego gatunku na całe lata 80-te i nie tylko. Takie albumy jak "British Steel", "Defenders of the Faith" czy właśnie "Screaming for Vengeance" z 1982 to nie starzejące się krążki, które dowodzą, że status jaki zespół otrzymał wcale nie jest taki przesadzony jak co niektórzy mogliby sądzić.


Niniejszy album to istna wizytówka brzmienia i stylu Judas Priest. Mocarna sekcja rytmiczna, ściana rozpędzonych gitar i niesamowity głos Roba Halforda to mieszanka z którą w tamtym czasie na niwie heavy metalu mogli konkurować tylko Iron Maiden. Zdawać by się mogło, że po sukcesie "British Steel" i nieco łagodniejszym "Point of Entry" Prieści nie są w stanie przebić tego co już osiągnęli. Nic bardziej mylnego. Zespół szykował dla metalowego podwórka album, który otworzył im wrota do światowej sławy i zaowocował występami w największych halach koncertowych i na najbardziej prestiżowych festiwalach. Krótko po wydaniu płyta osiągnęła status złotej, a później platynowej. "Screaming for Vengeance" to skondensowany dynamit o globalnej sile rażenia. Płytą łączy ze sobą całą tą moc i silę jaką niesie ze sobą heavy metal pozostając jednocześnie dziełem niesamowicie chwytliwym i nośnym.
Co ważne płyta nie jest jednostajna przez co się nie nudzi i łyka się ją jednym tchem. Mamy tu słynny instrumentalny "otwieracz" w postaci "The Hellion", pędzące niczym strzała klasyki takie jak "Electric Eye", "Riding on the Wind", niosący się echem "Bloodstone", czy koncertowy pewniak "You've Got Another Thing Comin". Jest też nieco stonowanych kompozycji- balladowy "Fever" oraz utrzymany w wolniejszych tempach "Pain and Pleasure".
Jak mówi sam tytuł recki, w kwestii wydania chcę wam przybliżyć edycję jubileuszową tej płytki wydaną przez Sony w 2012 roku. Mamy tutaj dwa krążki. Pierwszy to oryginalny album + bonusy live i niepublikowany kawałek studyjny, znany już z wcześniejszej reedycji, "Prisoner of your Eyes". Drugi to płyta dvd z zapisem koncertu z US Festival z 29 maja 1983, gdzie Judas Priest zagrali przed podajże 300 tysięczną publicznością. Okładka, jak widać, poddana została drobnej rewitalizacji co moim zdaniem wyszło jej na dobre. We wkładce mamy trochę tradycyjnych liner-notesów oraz garść fotografii zespołu zrobionych na wspomnianym powyżej koncercie. Achów i ochów nie ma, ale w skali 1-6 dałbym solidne 4, nawet z plusem.
Podsumowując, "Screaming for Vengeance" to jazda obowiązkowa dla każdego fana klasycznych heavy metalowych brzmień, to poniekąd dekalog gatunku w pigułce gdzie Judas Priest jasno przekazują jak należy tą muzykę grać. Amen!



wtorek, 4 października 2016

Megadeth- Peace Sells But Who's Buying 25th Anniversary Edition (Capitol 2011)

Już kiedyś pisałem o tej płycie, ale dziś natchniony przez post z Musik Site postanowiłem raz jeszcze się do niej odnieść i przybliżyć wam krótko jej jubileuszowe wydanie z 2011 roku.
Na pierwszym dysku mam nowy remaster tegoż albumu zrobiony na potrzeby tego wydawnictwa. Porównując do oryginalnego, starego wydania dźwięk jest podrasowany, czystszy i ma więcej mocy, wszystko zostało tu podkręcone. Wiem, że jest wielu zwolenników tych oryginalnych miksów, ale mi jakoś ten nowy lepiej leży, trudno się z resztą dziwić, w większości przypadków jestem zwolennikiem dobrych produkcji i czystego mocnego brzmienia, także takie opcje na ogół wybieram.
Druga płytka to zapis koncertu z Cleveland z 1987. Fajny bonus, można posłuchać ale generalnie nic specjalnego.


Co się tyczy samej formy wydania. Przyznam się, że jak na jubileusz takiej płyty spodziewałem się większych fajerwerków. Fakt były, ale tylko dal fanów winyli (box z paroma sztukami, różnymi gadżetami itd.). Zwolennicy kompaktów dostali tylko namiastkę, czyli dwie płytki oraz booklet w którym są dwie duże foty z czasów wydania albumu, i parę małych, które widzieliśmy już w reedycji płyty sprzed paru lat. Jest też trochę tzw. liner- notes do poczytania. No i to byłoby na tyle. Raczej skromnie niż z pompą, ale to i tak lepsza opcja niż pojedynczy cd obecnie wciąż dostępny. Także jeżeli nie macie jeszcze tej płyty w swoich zbiorach to rekomenduję zakup niniejszej wersji lub po prostu poszukanie starego wydania jeżeli specjalnie nie zależy wam na formie.
Jak ktoś ma ochotę zapoznać się z moją recenzją "Peace Sells..." to podaję link: Megadeth- Peace Sells But Who's Buying? (Capitol Records 1986)



poniedziałek, 3 października 2016

Graveland- Thousand Swords (Isengard Distribution 1996/ No Colours 2012)

Thousand Swords jest w dorobku Graveland klasykiem. Bardzo wielu fanów uznaje go za swój ulubiony album w dorobku grupy, a na pewno darzy go szczególnym szacunkiem i zalicza do wyjątkowych. Jest to ostatni czysto black metalowy twór w dyskografii Graveland, ale kończy ten etap z odpowiednim hukiem. Produkcja jest tu surowa podobnie jak przy wcześniejszej płycie i demach, ale na tym dowcip polega, na tym opiera się cały jej klimat. Mamy tu do czynienia z typowymi kompozycjami black metalowymi pierwszej połowy lat 90-tych kiedy ten gatunek trzymał się jeszcze dobrze i był czym z założenia być powinien. Zauważymy tu wpływy starego Bathory jak i np. wczesnego Emperor, czyli jednym słowem klasa! Album jest bardzo spójny i nie ma tu znaczących zmian stylistyki czy tępa, całość jest równa co sprawia że ma się wrażenie słuchania jednolitej całości a nie poszczególnych utworów po kolei. Płyta płynie.


Warto wspomnieć że na Thousand Swords zaczyna się w muzyce Graveland inspiracja folkiem i muzyką dawną co jest słyszalne w konstrukcji gitarowych riffów na całej płycie. Takie zabiegi staną się w przyszłości jedną z charakterystycznych cech kompozycji zespołu. Ta naleciałość w połączeniu z bardzo surowym brzmieniem daje ciekawy efekt. Ma się wrażenie zarówno obecności czystego, black metalowego oldschoolu z czymś bardzo świeżym, co w rezultacie jest kolejnym kompozytorskim krokiem do przodu ale i sporym ukłonem w stronę starej szkoły.
Album obraca się wokół tematyki przebudzenia, żeby nakłonić słuchacza do przemyśleń na tle tożsamości kulturowej, żeby otworzyć oczy na zgubny wpływ sił które pociągają za sznurki na których wisi nasz świat. Poruszane są tu też tematy honoru czy heroizmu.
Szata graficzna albumu to hołd tradycyjnej formie. Czarno biała grafika, las, członkowie zespołu w typowym bm-owym rynsztunku i corpse-paint'cie, kult musi być! Generalnie, pokazane tutaj wznowienie z No Colours jest w bardzo dużym stopniu wierne wydaniu Isengard z 1996, co bardzo się chwali. Oczywiście album ukazał się oryginalnie rok wcześniej nakładem austriackiej Lethal Records, ale zespół nie był zadowolony ani z wydania, ani ze współpracy z wydawcą. Dlatego rok później Darken wydał ten album na cd i mc pod szyldem własnego distro.
Płyta jest też jak wszystkie starsze wydawnictwa Graveland częścią mrocznej i pięknej historii polskiego black metalu. Na pewno jest jedną z wizytówek tamtych lat i przekazuje to co wtedy działo się w życiu i umysłach twórców. Podsumowując jest to album o wyjątkowej atmosferze i przesłaniu, jest też idealnym przykładem starego, black metalowego brzmienia i jednym z kamieni milowych w dorobku Graveland. Takie płyty nie tylko warto, ale i trzeba mieć w każdej szanującej się bm-owej kolekcji!


niedziela, 2 października 2016

Morthus- Over The Dying Stars (Witching Hour 2016)

Recenzję debiutanckiego długograja Morthus powinienem był napisać już jakiś czas temu, ale stale było coś innego na tapecie i sukcesywnie odkładałem to na inny raz. W końcu jednak zasiadłem do ponownego odsłuchu płyty i zabrałem się za pisanie.
Ostatnio coraz częściej zdarza mi się nie doceniać płyt po pierwszym z nimi zetknięciu. Tak było w przypadku Morthus. Pierwsze próbne słuchanie i jakoś nie rzuciło na kolana, przeszło be echa. Minęło trochę czasu i jakoś sam z siebie ponowiłem podejście no i zaskoczyło. Często bywa tak, że nastawienie i nastrój robi swoje, czasem totalnie niszczy odbiór, a czasem stawia go z marszu w pozytywnym świetle.


Zespół funduje nam bardzo świeżą, a jednocześnie zakorzenioną w starych wzorcach, mieszankę black, death, a nawet thrash metalu. Style te bardzo ciekawie przeplatają się ze sobą w poszczególnych kompozycjach, mimo z pozoru odmiennej stylistyki tworzą spójną całość, której słucha się z faktyczną przyjemnością. Mogłyby pojawić się zarzuty ze strony ortodoksów, że taki twór powinien brzmieć obskurnie i bezpardonowo. Tu natomiast produkcja i brzmienie są dopracowane i oczyszczone z brudu. Dla mnie osobiście nie jest to minus i płyta wcale nie traci na swojej mocy i sile, a wręcz ją zyskuje. Bardzo podoba mi się tutaj praca basu, jest soczysty i przede wszystkim wyraźnie słyszalny, co nie zdarza się obecnie nader często. Praca gitar też jest nietuzinkowa, mordercze riffy tną słuchacza niczym brzytwa formując razem z perkusją siejące zniszczenie tornado.
Co się tyczy samych kompozycji na albumie, moją uwagę przykuły zwłaszcza dwa utwory, "Gospel for Evil and Chaos" oraz "Sons of Black Fire". Pierwszy z nich jest świetnym przykładem mieszanki wspomnianych na początku stylów, no i po części zaśpiewany jest po polsku. Co do drugiego to istny, rozpędzony walec w którym obecna jest spora dawka thrashu. Oba kawałki są bardzo chwytliwe i aż ma się ochotę pomachać do nich banią, nogi same chodzą w rytm. Podobnie jest w przypadku pozostałych kompozycji przez co album jest jednocześnie brutalny i melodyjny.


Zapewne bez problemu znaleźliby się tacy którzy postawią ich epkę "The Abyss" ponad "Over the Dying Stars", ja natomiast jestem odmiennego zdania. Ta płyta to spory krok naprzód, widoczny progres, nie tylko kompozycyjnie, ale i brzmieniowo. Myślę, że dzięki temu Morthus odróżnia się od innych oldschoolowych grup, które cały czas tkwią w surowiźnie. Nie mam oczywiście nic przeciwko temu, no ale ileż można, mamy cały ogrom zespołów grających wg. jednej i tej samej receptury niczym się nie wyróżniając.
Teraz sama forma wydania płyty. Podoba mi się pomysł tych różnych piekielnych i apokaliptycznych grafik, rzecz jasna wykonanych ręcznie, a nie komputerowo czego szczerze nie znoszę (no dobra, są wyjątki, ale to potwierdza regułę) Fajnie oddają klimat zawartości. Z podobnych konceptów korzystał już chociażby Watain i wychodziło to genialnie. Tak jest też tutaj. Wszystko to zamknięte jest gustownym 3- panelowym digipaku.
"Over The dying Stars" jest bez wątpienia materiałem godnym uwagi i z pewnością w sporym stopniu oryginalnym. Raczej nie znajdziecie tu bezpardonowej zrzyny z tego co już zostało nagrane, słychać wpływy, inspiracje, ale wszystko to zawarte jest we własnym pomyśle jaki ma na siebie Morthus. Ciekaw jestem co zespół zaserwuje na kolejnym albumie.



sobota, 1 października 2016

Graveland/ Nokturnal Mortum- The Spirit Never Dies split (Heritage Recordings 2016)

Nie powiem, byłem tego splitu bardzo ciekaw bowiem zawiera materiały, które są poniekąd kolejnym krokiem w nowy rozdział stylistyczny i brzmieniowy obu grup. Pierwszych zalążków możemy już doszukiwać się na ostatnich albumach obu zespołów, ale to tu jest to najbardziej słyszalne.
Pamiętam jeszcze Nokturnal Mortum z takich wydawnictw jak "Goat Horns" czy "Nechrist", był to bardzo charakterystyczny i oryginalny black metal z sporymi naleciałościami folkowymi, wszechobecnymi klawiszami, jednakże wciąż diabelski,  o surowym brzmieniu, nieprzejednany w swym przekazie. To co obecnie zespół reprezentuje, także na tym splicie, to już odrobinę inna bajka. Black metal w ich muzyce podany jest już w nieco innej formie niż dawniej, wciąż jest folkowo, ale też słychać w ich graniu elementy chociażby heavy metalu. Niemniej jednak zespół puszcza oko do starych czasów używając intra z "Nechrist" jako otwarcia swojej części splitu. Pozostałe dwa numery to ciekawy miks różnych wpływów z nieprzerwanie dominującym u Nokturnal Mortum folk black metalem.


Co się tyczy Graveland to niniejsze wydawnictwo narobiło mi smaku na nadchodzące "the best of" black metalowej ery w nowych aranżacjach oraz nowy album. w ciekawym kierunku podążają tu konstrukcje kompozycji. Darken dodaje do swej muzyki coraz więcej folku, nie tylko w wydźwięku utworów, ale także poprzez używanie dawnych instrumentów (bardzo siadł mi wstęp do "Lodowego Labiryntu"). Utwory są coraz bogatsze, coraz bardziej kompleksowe, pełne epickiego charakteru. Pogański metal najwyższej próby! Jest też sporo wpływów doom metalu, którego to naleciałości Darken ostatnio wplata w swoją muzykę. Dominują średnie tempa. Jedyną pozostałością po black metalowej przeszłości zespołu jest styl wokalny, nadal chrapliwy i charakterystyczny.
Duży plus za fakt, że materiały obu grup mają bardzo dobre, czyste brzmienie, wyśmienicie się tego słucha.
Nie chcę bardziej dogłębnie analizować muzyki tu zawartej, wdawać się w szczegóły bo zatrę pewną dawkę niewiadomej. Bardziej zależy mi na tym żeby zarzucić na was wędkę i zachęcić do sięgnięcia po ten krążek bo naprawdę warto. Fani tych klimatów z pewnością nie będą zawiedzeni.
Jak widać na zdjęciach split wydany został pieczałowicie, mamy 4- panelowy digipak wykonany z dbałością o szczegóły, wytłoczone są loga zespołów i część grafik. Widać, że wydawca się przyłożył i nie jest to zrobione na odwal. Dla zwolenników LP dostępna będzie także wersja winylowa w 3 różnych kolorach.


https://www.facebook.com/GravelandPL/
https://www.facebook.com/nokturnalmortumofficial/
https://www.facebook.com/Heritagerex/