Przez długi czas nie lubiłem Megadeth, zespół Mustaine'a nijak do mnie nie przemawiał. Sprawy uległy zmianie jakoś w ubiegłym roku. Sięgnąłem po nich bo akurat szukałem czegoś "nowego" do posłuchania, więc pomyślałem, a niech, zabiorę się za nich raz jeszcze. No i jakimś cudem zaskoczyło. Wcześniej wydawali mi się nudni, muzyka nieszczególna, a tu raptem jakimś magicznym sposobem zmiana o 180 stopni. Cóż, bywa.
Na tapetę postanowiłem wziąć drugi pełny album Megadeth, chyba z resztą najsłynniejszy i pierwszy, z którym się niegdyś zetknąłem. W 37 minutach zespół skondensował 8 utworów. Najciekawszymi kawałkami w mojej opinii są tytułowy i istotnie znakomity "Peace Sells But Who's Buying" z charakterystycznym basem na początku, "Devil's Island" z wpadającym w ucho rozpędzonym riffem oraz zamykający album "My Last Words" ze świetną solówką i fajnym, chwytliwym motywem prowadzącym. Pozostała część niczym specjalnym się nie wyróżnia i niespecjalnie wchodzi w pamięć, jest raczej przeciętna. Oczywiście nie jest to słaby album, jest solidny i dobrze się go słucha, ale zwyczajnie są w dyskografii Megadeth krążki lepsze od tego. Dave po opuszczeniu Metallici miał sporą konkurencję i to nie tylko w postaci swojego byłego zespołu. Dwie, a może nawet i trzy pierwsze albumy były swoistym nabieraniem rozpędu i dopiero "Rust in Peace" nadgonił czołówkę na stałe. Już sam fakt, że "Peace Sells..." został wydany w 1986 jest dla niego niefortunny. Tego roku ukazały się płyty Metallica "Master of Puppets" oraz Salyer "Reign in Blood", a z tymi wydawnictwami w zakresie thrashowej sztuki nikt nie da rady się mierzyć.
Zespołowi należą się gratulacje za koncept na okładki albumów, pomysł może już nie tak oryginalny bo zainspirowany przez Iron Maiden, ale się wpasował. Postać Rattlehead'a, która przewija się na prawie wszystkich wydawnictwach grupy, zainicjowana już w pełnej formie na wspomnianej płycie, daje to sporą rozpoznawalność i na stałe zapisuje się w annałach metalowych artworków.
Podsumowując, album nie jest jakiś specjalnie rewelacyjny, ale z chęcią się do niego wraca, bo to jedna z wizytówek thrashu lat 80-tych, bądź co bądź klasyka. Mimo faktu, że nie porywa mnie tak jak "So Far, So Good, So What" czy "Countdown to Extinction" to stawiam go w swoim zestawieniu krążków Megadeth na 3 pozycji. Choroba, ma coś w sobie mimo wszystko.
Poniżej moja kopia płyty w starym, kanadyjskim wydaniu z Combat Records na licencji Capitol.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz