wtorek, 28 lutego 2017

Merciless- The Treasures Within (Active Records 1992)

Ostatnia już, klasyczna płyta moich ulubieńców z Merciless, o której jeszcze nie miałem okazji nic napisać. "The Treasures Within" to wciąż ten sam agresywny, brutalny zespół który poznaliśmy na ich demówkach oraz na "The Awakening", z jedną tylko różnicą. Zespół pokusił się o zarejestrowanie kolejnego albumu w jakże słynnym studiu Sunlight, aby nadać swoim nagraniom bardziej typowego, szwedzkiego, death metalowego sznytu (a uzyskali coś bardzo podobnego wczesnemu Morbid Angel). Nie wiem czy do końca wyszło im to na dobre, gdyż ich szorstkie i surowe brzmienie z poprzedniego krążka bardziej pasowało do ich bezlitosnej, wciąż zakorzenionej w thrashu, muzyki. Niemniej jednak to wciąż diabelnie dobry materiał, który wielbię całym sercem, i który pokazuje, że Merciless nie stawiali sobie sztywnych wymogów i próbowali nowych rozwiązań. Tak znakomite kompozycje naszpikowane energią, młodzieńczą furią, zmianami tempa jak "Darkened Clouds", "The Book of Lies" czy "Lifeflame" pokazują, że grupa była w znakomitej formie i wciąż zdolna podbijać scenę, doganiać największych. Jedynym ich problemem był niefart do wydawców.
Mimo swojego charakteru i oddania sprawie Deathlike Silence nigdy nie było dobrym wyborem dla żadnej z grup którym Euronymous wydał płyty, a zwłaszcza Merciless, którzy być może przez to zaprzepaścili swoją szansę i mimo znakomitego przyjęcia "The Awakening" zostali prześcignięci przez swoich kolegów ze rodzimej sceny. W czasie pracy nad "The Treasures Within" zespół rozpaczliwie szukał dobrej wytwórni i trafił na Active Records, które wydało min. płyty Atheist, Candlemass czy Therion. Nie było powodów do skakania z radości, bo i tu promocja kulała, ale lepszy rydz niż nic. Często zastanawiam się jakby potoczyły się losy Merciless gdyby zainteresowało się nimi Peaceville, Nuclear Blast czy Century Media, które w pełni wiedziały jak zadbać o swoje zespoły. Warto wspomnieć, że niniejszy album, chociaż nagrany w połowie 1991 roku, wydany został dopiero pod koniec 1992. No, ale przynajmniej można powiedzieć jedno. Merciless był, jest i będzie tytanem tego bardziej undergroundowego szwedzkiego death metalu oraz symbolem czasu kiedy ta sztuka dumnie rozpościerał swe skrzydła. Jeżeli ktoś jakimś cudem pominął ten materiał, lub nie miał okazji lub czasu się z nim zapoznać to szczerze polecam. To kawał rasowego, bezkompromisowego grania!





sobota, 25 lutego 2017

Taranis- Obscurity (Baron Records 1992/ Under the Sign of Garazel, Luciforus Art 2008)

W związku z tym, że niebawem ma się ukazać wznowienie "Moon Silver Mask", zarówno na cd jaki i 7'' calowym winylu, postanowiłem pokrótce przypomnieć wadowicki Taranis oraz ich demo "Obscurity". Ta grupa to obok takich aktów jak Christ Agony czy Xantotol, prekursorzy przed- norweskiego, black metalowego grania w naszym kraju. Zespół powstał w 1991 w Wadowicach. Istniał dosłownie parę lat, i po swoim debiutanckim albumie "Faust" z 1994 praktycznie słuch o nich zaginął. Zdążyli jednak zostawić po sobie istotne dla polskiej sceny nagrania, które na stałe znalazły sobie miejsce w jej historii.
Nie da się ukryć, że główną i najważniejszą inspiracją zespołu na "Obscurity" był debiut Samael "Worship Him". Materiał przesiąknięty jest powolnymi, ponurymi, otoczonymi mistycyzmem kompozycjami, ma swoistą grobową atmosferę, dokładnie taką jaką zaserwowali nam na swoim pierwszym krążku Szwajcarzy. Ba, Taranis pokusili się nawet o, notabene bardzo udany, cover "Into the Pentegram", a i sama oprawa graficzna dema (40 minut materiału, toż to równie dobrze można traktować jako pełny album, tyle że o surowej, demówkowej produkcji) nie pozostawia złudzeń kto i co napędzało to dzieło. "Obscurity" to, jak już wspomniałem, kompozycje o przede wszystkim wolnych, transowych tempach, co tworzy swoistą posępną, rytualną atmosferę, która rządzi tu niepodzielnie i przewija się od samego początku, aż do końca dema. Ma to swój urok, ale i co poniektórych może męczyć taki stan rzeczy, tego typu granie oraz atmosferę trzeba po prostu lubić. Warto także wspomnieć, że inną istotną inspiracją dla zespołu, tym razem względem tekstów, były dzieła Tadeusza Micińskiego, jednego z ważniejszych reprezentantów okresu Młodej Polski. To jemu zespół zadedykował niniejszy materiał.
Może i na szerszą skalę Taranis nie był jakiś specjalnie odkrywczy, czy nie wiadomo jak oryginalny z tym co nagrał na "Obscurity" (bo "Faust" to zupełnie inna historia, na nim i poprzedzającym "Moon Silver Mask" zespół w pełni rozwinął swe mroczne skrzydła), ale niewątpliwie istotny dla rodzącej się na naszych ziemiach sceny BM. Przecierali pewne szlaki, kładli podwaliny i z pewnością dawali ogrom inspiracji dla zespołów, które pojawiły się później. Warto się z tym, jak i z innymi ich materiałami zapoznać bo to kawał naprawdę dobrego grania o którym pamięć powinna być zawsze żywa!
Poniżej trzy wersje kasetowe wydane swojego czasu przez Baron Records. Pierwsza pochodzi z 1992, a dwie kolejne z 1994, oraz wznowienie materiału na cd popełnione przez sojusz Under the Sign of Garazel oraz Luciforus Art (2008).





czwartek, 23 lutego 2017

Doro- Force Majeure (Mercury/ PolyGram 1989)

Z założenia miał to być ostatni album Warlock, jednak z przyczyn takich jak rozpad składu i problemy z prawami autorskimi do nazwy zespołu Doro zmuszona była do realizacji tego materiału na własną rękę i pod własnym nazwiskiem. W nagraniach wziął udział Tommy Henriksen, były basista Warlock oraz dwóch nowych muzyków w osobach Jona Levina (gitara) oraz Bobbiego Rondinelli (perkusja). "Force Majeure" (w kontekście okoliczności towarzyszących tej płytce tytuł jest jak najbardziej adekwatny) to wciąż kawał dobrego, klasycznego heavy metalu, którego najważniejszym elementem są niesamowicie nośne riffy i wspaniały wokal Doro Pesch.
Może album nie eksploduje już takimi pomysłami i mocą jak poprzednie płyty, jest nieco łagodniejszy i nastawiony na szerszą publikę, ale wciąż trzyma poziom. Nadal są tu takie petardy jak "World Gone Wild" (najlepszy popis wokalny z całego albumu), singlowy "Hard Times", skrzący się ogniem "Under the Gun" czy krótki zadziorny, aczkolwiek konkretny "I Am What I Am" (ach ten perkusyjny wstęp!). Pewnym minusem, rzecz jasna można to również potraktować jako plus zależnie od odbiorcy, albumu może być spora dawka ballad, lub utworów o takowym zabarwieniu (np. ckliwe "Beyond the Trees" lub kompletnie niepotrzebna miniaturka "Bis Aufs Blut"). Przez to mamy co chwila przeplatające się ze sobą utwory wolniejsze, nastrojowe oraz te kipiące energią, co zakłóca spójność płyty. Za niebyt trafiony pomysł uważam też, rozpoczęcie albumu właśnie balladowym "A Whiter Shade of Pale" z repertuaru Procol Harum. To bardzo dobry kawałek, ale na koniec płyty, lub gdzieś w środku, w żadnym wypadku na początek, odbiera to materiałowi tak ważne pierwsze wrażenie. W przypadku starego dobrego heavy metalu z jakim mamy tu do czynienia powinno to być konkretne mocarne uderzenie, swoiste zaproszenie do dalszego obcowania z tym krążkiem, a byłoby tu z czego wybierać. Mimo tej garści uwag, uważam "Force Majeure" za przednie wydawnictwo i bez wątpienia najlepsze ze wszystkich, które ukazały się później pod szyldem Doro. Album niestety nie odniósł jakiegoś spektakularnego sukcesu i poza obszarem Niemiec przeszedł bez specjalnego echa, to był już 1989 rok i tego typu brzmienia były już nieco w odwrocie, oddając pole bardziej ekstremalnym odmianom metalu. Moim zdaniem zasługiwał na nieco więcej uwagi, ale cóż, nie trafił w swój czas.
Zarówno dyskografia Warlock jak i niniejsza płyta bez wątpienia należą do klasyki niemieckiego metalu i to raczej tego mniej oklepanego, niszowego. Tych, którzy do tej pory nie mieli okazji zapoznać się z wczesnymi dokonaniami Doro i jej zespołu szczerze zachęcam do sięgnięcia po "Force Majeure" oraz wcześniejsze wydawnictwa wydane pod szyldem Warlock. Fani starego, nieprzekombinowanego, hm-owego łojenia nie będą zawiedzeni.


środa, 22 lutego 2017

Burstin Out- Hell Commands... (GFY Productions 2013)

Jakiś czas temu pisałem wam o debiucie Burstin Out, a dziś pragnę przybliżyć wam epkę "Hell Commands...", która go poprzedzała. Cóż, kolejność trochę nie ta, no ale niestety mini album trafił do mnie później niż "Outburst of Blasphemy". Jakoś ciężej go było namierzyć.
Jak nie trudno się domyślić, zespół hołduje starej szkole spod znaku przede wszystkim Venom oraz starego Bathory. Tak mówiąc szczerze, to mam wrażenie, że gdyby trio Cronos, Mantas i Abaddon zaczęło grać, nie w latach 80-tych, a teraz to graliby i brzmieli dokładnie tak jak Burstin Out. Jest z nimi podobnie jak chociażby z retro-rockowym Orchid. Słyszysz ich i myślisz "no żywcem Black Sabbath z czasów "Master of Reality" czy "Vol.4", ale mimo to jest w tym jakaś nowa energia, nowa jakość. Pozornie można by stwierdzić, że to jakaś bezczelna kalkomania, ale tak nie jest. To totalny hołd i autentyczne zamiłowanie do tamtego brzmienia, estetyki, stylu oraz jego struktur. To samo robi Burstin Out w stosunku do pierwszych 4 płyt Venom i wychodzi im to piekielnie dobrze. Potrafią tchnąć w tą sztukę odmłodzonego ducha oraz świeżą i szczerą pasję. Już samo ich wykonanie "Witching Our" to potwierdza, ogromny szacun. Pozostałe kompozycje z epki to kolejny tego przykład. Rzecz jasna nie jest to ślepe i wyłączne zapatrzenie w Venom, jest to ewidentny numer jeden, ale w takim chociażby "Blackened Soul" dostajemy konkretną dawkę wpływów zaczerpniętych z pierwszego albumu Bathory (wstęp sunie "Necromancy" na kilometr) oraz szczyptę Kata (tak właśnie!) z "Metal and Hell". Ta grupa wie jak przypominać stare czasy oraz czcić klasykę gatunku w jak najlepszym stylu. Pochwały należą się także za świetne, dynamiczne brzmienie materiału, które nadaje całości kolorytu i podwaja przyjemność ze słuchania.
Co tu dużo mówić, szczerze zachęcam do sięgnięcia po nagrania tej grupy. Porównując epkę do debiutu widać gołym okiem, że zespół się rozkręca i nie zamierza przestać bombardować nas tym co w oldschoolowym metalu najlepsze. Bierzcie póki jeszcze można to gdzieś dorwać. Klasa!


wtorek, 21 lutego 2017

Blake's Vengeance- 7747 - 7744 (Defense Records 2016)

Już kiedyś zaznaczałem, że bardzo nie lubię pisać niepochlebnych recenzji, no ale czasem nie da się od tego uciec, szczerość przede wszystkim. Włoski Blake's Vengeance to kolejny zespół parający się thrash metalowym rzemiosłem, przy okazji wplatając w to elementy heavy metalu. Niestety, zespołów grających mniej więcej podobnie do nich jest na pęczki, chociażby w samej Ameryce Południowej. W ich muzyce przemykają wpływy klasyki spod znaku Iron Maiden (śladowe ilości) czy chociażby Heathen, nawet Megadeth można by się gdzieś doszukać, ale to kompletnie nie ratuje sytuacji. Dwa pierwsze utwory z niniejszej epki (a raczej wznowienia ich dema z 2015) katują słuchacza na wstępie bardzo irytującymi, pokręconymi riffami, które mnie osobiście przyprawiają o to samo uczucie jakie ma się podczas jedzenia cytryny, no wykrzywia gębę na prawo i lewo. Po prostu nie ma się ochoty słuchać ich do końca. W tego typu graniu ma się ochotę na jakieś galopady, miarowe, ciężkie czy też tnące zagrywki, a tu wszystko lata jak sinusoida. Widać, że są pewne techniczne zapędy w tym graniu, ale niestety niespecjalnie się udały i bardziej denerwują niż dają przyjemność ze słuchania. Całe szczęście materiał ratuje naprawdę udana, choć trochę przekombinowana, solówka w utworze "Blind to the World" i wreszcie jakaś bardziej strawna budowa utworu w kończącym demo "The Machine". Jest tu bardziej wg. tradycyjnych wzorców, bez udziwniania i z większym wyczuciem, całkiem ładnie to się toczy od początku do końca. Kolejna sprawa to wokale. W moim osobistym odbiorze są kompletnie nie kompatybilne z muzyką. Czyste, z tendencją do włażenia na wyższe rejestry, pasujące bardziej do power metalowej estetyki. W tym zestawieniu kompletnie się nie sprawdzają i po prostu męczą.
Reasumując, jest to materiał co najwyżej przeciętny i raczej nie zainteresuje nikogo kto nie siedzi mocno w klimatach heavy/ thrash i nie łyka bez popitki praktycznie wszystkiego z tego gatunku. Do mnie to demko w ogóle nie trafiło i wątpię abym kiedykolwiek do niego wrócił. Niesamowicie ciężko było mi przez nie przebrnąć, a to tylko 4 utwory. Niestety, nie ma czego polecać.



niedziela, 19 lutego 2017

"(...) Był to rzecz jasna metal, ale jakoś tak finezyjnie wywrócony tył na przód, jak sweter (...)"- wywiad z Fenrizem (Darkthrone)

1. Witaj Fenriz! Z marszu dzięki, że zgodziłeś się odpowiedzieć na kilka moich pytań! Tak na początek, co ostatnio przykuło Twoją uwagę jeżeli chodzi o muzyczne nowości, mam na myśli nie tylko metal, co mógłbyś szczególnie polecić?

Ciężko jest mi cokolwiek zarekomendować nie znając gustu osoby pytającej. Prawdę mówiąc nikt nie ma zielonego pojęcia jak szeroki i dziwny jest mój gust muzyczny, nawet nie ma sensu tego tłumaczyć, stale jestem źle rozumiany. Tak dla przykładu, w ostatnim poście na "Band of the Week" próbowałem sklecić coś w temacie heavy metalowych albumów których ostatnio słuchałem najczęściej, tych które wyszły w 2016, i spytałem innych, które były ich faworytami. Pierwsza sprawa to to,że zaczęli tworzyć listy zawierające różne odmiany metalu, a jak sam widzisz pytałem o heavy metal. Myślę, że ich mózgownice są kompletnie wyprane za sprawą przyzwyczajenia to wszelakich list typu "best of", że z automatu sami zaczynają takie tworzyć. Wcale o takowe nie prosiłem, zadałem też proste pytanie o to czego ostatnio słuchają najczęściej. To z racji tego, że przypadkowo często słuchamy tego czego wcale nie wrzucilibyśmy jako swój top. Jakiś album który wyjątkowo nas oczarował, mający w sobie coś wyjątkowego co sprawia, że wciąż chce się do niego wracać, a jednocześnie taki którego obiektywnie nie można by zaliczyć do najlepszych. Jestem typem samotnika, moją głowę wciąż wypełniają przeróżne przemyślenia, zagwostki dotyczące muzyki, przywykłem już do unikania spowiedzi ze swoich wniosków na tym tyle, że i nawet w wywiadach niczym specjalnie się nie dzielę.
Co się tyczy tego czego lubię słuchać najbardziej, to jest to czasem tak odległe od gustów innych osób , że lepiej po prostu nie wchodzić na ten temat. W pierwszej kolejności radochę sprawia mi słuchanie pewnych albumów z lat 60-tych jako że lubię brzmienie z tamtego okresu, ale zarówno wtedy jak i dziś występowały pewne tzw. lagi. Co mam przez to na myśli? Chodzi o technikę studyjną. Eksploracja dźwięku odbywała się w niektórych miejscach szybciej niż w innych. Także dla przykładu, nagrania z Indii z 1969 mają brzmienie, które występowało w Stanach w latach 50-tych, a nawet 40-stych. Zatem trudno być tu precyzyjnym.
Dwa heavy metalowe albumy z 2016, które najczęściej gościły w moim odtwarzaczu to Angel Sword- "Rebels Beyond the Pale" oraz Demon Bitch- "Hellfriends". Ale czy znaczy to, że uważam je za najlepsze? Sam już nie wiem. Prawdopodobnie albumy Sumerlands oraz Eternal Champion zaliczyłbym do tych najbardziej udanych jeżeli chodzi o heavy metal wydany w ubiegłym roku. Cóż, życie wciąż nieprzerwanie płata nam figle.

2. Teraz cofnijmy się w czasie do momentu nagrywania waszego debiutu "Soulside Journey". Z tego co wiem w studiu Sunlight towarzyszyli wam Nicke oraz Uffe z Entombed. Czy masz jakieś szczególne wspomnienia związane z tamtą sesją?

Wszystko zaczęło się od listu który Nicke napisał do mnie w 1987 pytając o demo "Black Death" na potrzeby swojego zina Chickenshit (zine nigdy się nie ukazał, ale dzięki chęci zrobienia takowego dostał masę demówek od zespołów o których planował napisać). Później przesłał mi na taśmie rehearsal Nihilist, który niesamowicie mi się spodobał, na tyle, że nie mogłem przywyknąć do wokali, które pojawiły się na następnych demówkach. A na pewno nie do głosu LG haha. Od tamtego czasu byliśmy w stałym kontakcie, wymieniliśmy mnóstwo taśm. W końcu udało nam się zdobyć kontrakt, a co za tym idzie pojawiła się kwestia nagrania debiutanckiego albumu. Planowaliśmy zrobić to w lokalnym studiu Creative, ale okazało się, że owa przyjemność kosztować będzie 25.tys koron. Dysponowaliśmy kwotą tylko 10 tysiaków, a i nie mogliśmy liczyć na pomoc naszych rodzin w tej kwestii. Tak oto musieliśmy wybrać się na nagrywanie do Szwecji zamiast zrobić to u siebie w Creative (Mayhem nagrało tam swój "Deathcrush"!). Z powodu wspomnianego kiepskiego budżetu zdani byliśmy na studio Sunlight, ale przynajmniej mogliśmy za darmo pomieszkiwać u Uffe i Nicke'go, za co jesteśmy im dozgonnie wdzięczni. Uffe pomagał nam odrobinę także podczas sesji nagraniowej. Nie pozwolono mi przywieźć moich bębnów do studia, jako że Skogsberg miał tam własną perkusję elektroniczną. Strasznie nie podobało mi się jej brzmienie, generalnie caly ten sprzęt to okropność. To wszystko z założenia miało powstać w Creative w Kolbotn, a nie tam. Grrr.
Czas ten spędziliśmy głównie z Nihilist, wtedy już Entombed, cały tydzień, mieliśmy okazję poznać gości z Treblinka i razem wybrać się na koncert Skull. Przemieszczaliśmy się przede wszystkim kolejką, byli tacy jak ja i wszędzie jeździli transportem publicznym. Z resztą w moim przypadku nie uległo to zmianie do tej pory. Nigdy nie brałem pod uwagę wyrobienia sobie prawa jazdy, nie miałem takiej potrzeby.

3. Czy mógłbyś przybliżyć jak zaczęła się wasza współpraca z Peaceville, która trwa po dzień dzisiejszy? Czy zawsze byliście zgodni? Przy "A Blaze in the Northern Sky" nie obyło się bez drobnych zgrzytów.

Tak, podpisali kontrakt z zespołem death metalowym i chyba nawet podobało im się brzmienie "Soulside Journey" (!). Na kolejny album mieliśmy już kwotę 25 tys. zatem mogliśmy wreszcie nagrywać w Creative, mieć nad wszystkim kontrolę. Nowej płycie nadaliśmy brzmienie black metalu lat 80-tych, co było dla Peaceville lekkim szokiem. Chcieli abyśmy ponownie zmiksowali album. Nie zgodziłem się, powiedziałem, że w takim razie wyda to Euronymous w barwach swojej Deathlike Silence, miał już na koncie Merciless- "The Awakening". Wtedy Peacville stwierdziło, że starci twarz jeżeli pozwoli młodemu zespołowi opuścić ich wydawnictwo, także ostatecznie dali nam wolną rękę. Jak się okazało było to dobre zarówno dla nich jaki i dla nas.
Aby zdobyć kontrakt wysłaliśmy im demo "Cromlech", jakoś pod koniec 1989, ale nie byli nim zainteresowani. Wtedy zacząłem ich błagać aby go posłuchali raz jeszcze, byłem pewien, że nie robiąc tego popełniają błąd. W końcu dzięki mojemu nagabywaniu przygarnęli nas pod swoje skrzydła, szczęściem dla nich i dla nas.

4. Jak wspominasz okres wydania wspomnianej w poprzednim pytaniu płyty? Mam tu na myśli nie tylko proces jej powstawania, ale i to co się działo na norweskiej scenie. Czy przypuszczałeś jak ważny dla gatunku stanie się "A Blaze in the Northern Sky" (mimo faktu, że nie jest to do końca album black metalowy)?

W tym momencie prosisz mnie o napisanie całej książki, nawet ostatnio takową wydaliśmy, no ale oczywiście po krótce przybliżę tą historię. Nie, nie oczekiwałem, że wielu ludzi załapie ten album. Spodziewałem się zauważenia wielu wciąż death metalowych elementów. Czas studyjny jaki mieliśmy zarezerwowany w Creative w 1991 był przeznaczony na nagrywanie "Goatlord", a nie czegoś kompletnie nowego. Mieliśmy czas na napisanie tylko 3 nowych kawałków, które były czysto black metalowe, a pozostałe, które się tam znalazły musieliśmy w pośpiechu przerobić na potrzeby płyty. Lata 90-91 były dla nas bardzo stresujące i wypełnione pracą nad muzyką. "A Blaze in the Northern Sky" nagraliśmy dokładnie w tym samym czasie kiedy Euronymous otwierał Helvete w Oslo. Sklep mieścił się zaraz obok mojego miejsca pracy (pracę na poczcie w śródmieściu Oslo rozpocząłem w październiku 1988), dużo czasu spędzałem wtedy w Elm Street Rock Cafe, jakoś od lipca 1991 bywałem tam dosłownie kilka razy w tygodniu. Także do Helvete zacząłem zaglądać regularnie. Pozostali ludzie ze sceny raczej nie mieli stałej pracy, może poza gośćmi z Immortal, ale reszta nie. Poniekąd jest to jakieś wytłumaczenie wszystkich tych przestępstw, które miały wtedy miejsce. Miałem na głowie zespół i pracę, także byłem mocno zajęty i nie pakowałem się w żadne kłopoty, dodam jeszcze, że na początku 1992 wziąłem ślub.

5. Jak to się stało, że swojego czasu postanowiłeś wystartować z takim projektem jak Neptune Towers? Inspiracje są raczej oczywiste, chodzi mi o sam fakt nagrania muzyki tak poniekąd trudnej w odbiorze. Jak to było z wydaniem obu albumów i jaki był na nie odzew? Jak te płyty oceniasz z perspektywy czasu?

Sporo siedziałem w muzyce Klausa Schulze, sprawiłem sobie syntezator i zacząłem sprawdzać jego możliwości, eksperymentować z dźwiękami. Wynikiem tego są dwa albumy wypełnione kosmicznymi brzmieniami, i żeby nie drążyć zbytnio tematu ochrzciłem je mianem "kiepskich dem Klausa Schulze". Niezbyt lubię mówić o muzyce samej w sobie. W swoich audycjach po prostu puszczam muzykę, mówienie o niej zbyt wiele nieszczególnie mi leży. Za dużo kłębi mi się w głowie w tym temacie, także gdybym miał mówić o muzyce musiałbym to robić bez przerwy, wciąż słuchając, co niestety samemu słuchaniu nie sprzyja haha.

6. Jakoś ponad rok temu wystartowałeś z "Radio Fenriz", które jest istną kopalnią nie tylko metalowych brzmień. Co spowodowało, że wyszedłeś z taką inicjatywą? Jest jeszcze przecież "Band of the Week".

Przygotowań do tego było sporo. Zacząłem dokładnie 2 lata temu. Od czasu rozpoczęcia działania na myspace w 2006 zacząłem dostawać coraz więcej i więcej nagrań od zespołów z całego świata, jak zwykle podziemne rzeczy. Później, jakieś 4 lata temu zostałem zapytany czy nie miałbym ochoty dołączyć do "normalnych" kręgów regularnie otrzymujących materiały promo. Jako, że do tamtej pory spoglądałem na metal ze swojej własnej perspektywy, chciałem spróbować czegoś nowego, zobaczyć jak inni postrzegają temat. Zacząłem dostawać tony promówek. To czego nie skasowałem zapisywałem, robiłem notatki, wrzucałem na swoją mp3-kę i chodziłem do roboty słuchając, jak z resztą zwykłem robić na co dzień. Obecnie wyrobiłem sobie już system oceny tych materiałów. 2 lata i 2 miesiące temu przyjąłem ofertę dołączenia do soundcloud-u magazynu Deaf Forever (pracuję dla tego pisma) i raptem okazało się, że mam do przesłuchania jakieś 1100 promówek rocznie. "Band of the Week" powstał na potrzebę podziemnych materiałów. Odkryłem, że rynek muzyczny uległ zmianie, wydawców jest więcej niż kiedykolwiek, a zaproszenia do promocji mogą dotyczyć wszystkiego, nawet dem na taśmach. Dlatego też dziennikarze i magazyny dostają więcej materiałów niż kiedykolwiek wcześniej, a co za tym idzie także ja.
Raptem nagromadziło mi się tego tyle, że ciężko było to ogarnąć. Miałem swój własny system oceny i tylko "Band of the Week" żeby promować to co mi się spodoba. Jedna strona przestała wystarczać. Stratą czasu było ocenianie tych materiałów bez możliwości ich promowania. W tym samym czasie Ted do spółki z Peaceville założyli profil Darkthrone na facebooku i zasugerowali żebym i ja stworzył swój własny aby móc tą stronę administrować. Kurde, to i ja muszę być na facebooku? No dobra, ale oznacza to, że powstaje kolejne miejsce gdzie będę mógł rozpowszechniać muzykę, zrobić podkast radiowy którego odbiorcami byliby ludzie obserwujący stronę Darkthrone oraz "Band of the Week". Wszystko wyszło świetnie i już po 4 audycjach na soundcloud statystyki pokazały, że mam odbiorców w 50 różnych krajach (statystyki na soundcloud zatrzymują się na 50, także jest prawdopodobieństwo, że tych krajów jest o wiele więcej, zatem pomysł wypalił).
Po 2015 moje moce przerobowe odnośnie słuchania muzyki osiągnęły szczyt. Z końcem 2016 zmuszony byłem zrezygnować z wielu zaproszeń do otrzymywania materiałów, także teraz dostaję ok. 800-900 rocznie. Uwierz, zacząłem już dostawać od tego kręćka, serio. Ze względu na zdrowie musiałem trochę przystopować. Jestem tylko człowiekiem, mam na głowie dwie prace, a promówki oraz radio Fenriz to działalność fanowska, coś na czas wolny. Nic na tym nie zarabiam, a i nie ma nikogo kto by mi w tym pomagał. Magazyny które dostają jakieś 1400 materiałów mogą to rozłożyć na pracowników, a ja ogarniam to wszystko sam.

7. Twoje zamiłowanie do Hellhammer/ Celtic Frost jest powszechnie znane, miało i nadal ma spory wpływ na Darkthrone. Pamiętasz moment kiedy po raz pierwszy zetknąłeś się z muzyką Toma G. Warriora?

W 1986 miałem fazę na długie epickie kompozycje, takie najbardziej mnie zajmowały. cokolwiek trwało więcej niż 6 minut budziło moje zainteresowanie. Coś takiego przyuważyłem w sklepie na tylnej części okładki do "To Mega Therion", także podszedłem do lady żeby sobie posłuchać. Nie słyszałem czegoś takiego nigdy przedtem, był to rzecz jasna metal, ale jakoś tak finezyjnie wywrócony tył na przód, jak sweter, w Norwegii mówimy na to: Det var på Vranga. Nie oglądając się za siebie szybko nabyłem resztę dyskografii Celtic Frost, który stał się dla mnie główną inspiracją aby założyć swój własny zespół. Jak boska by nie była ta grupa riffy miała proste. Nie byłem ani dobrym perkusistą, ani gitarzystą, ale pomyślałem sobie, że tego mogę spróbować. Celtic Frost nie był moją jedyną inspiracją, było ich w sumie tak wiele, że ciężko zliczyć.
"Into the Pandemonium" jest świetnym albumem, ale to krok w trochę inne rejony rzecz jasna, Tom G Warrior pokazuje nam tutaj swoje różne inspiracje i to kim był w tamtym czasie, tak myślę. Celtic Frost był wcześniej chodzącym ideałem, "Into the Pandemonium" jest jak miasto, pełne różności. Pamiętam, że nie lubiłem swojego czasu refrenu do "I Won't Dance". To był mój problem jeżeli chodzi o tą płytę. Taki "One With Their Pride" już nie, podobał mi się ten typ brzmienia maszyny perkusyjnej od czasu typowego hip-hopu lat 83-84 którego przykładem jest płyta "Beat Street" oraz film o tym samym tytule. No ale nie jest to moja ulubiona kompozycja Celtic Frost haha.

8. Biorąc pod uwagę wszystkie albumy w których nagraniu brałeś udział, i mam na myśli nie tylko Darkthrone, to które są dla Ciebie najważniejsze, z których jesteś najbardziej zadowolony?

Myślę, że "Under a Funeral Moon".

9. Okładki płyt "F.O.A.D.", "Dark Thrones and Black Flags" oraz "Circle the Wagons" zdobi zombiak stworzony przez Dennisa Dreada. Kto był pomysłodawcą i dlaczego nie pociągnęliście tego konceptu dalej? Był naprawdę trafiony!

Ted stwierdził, że nie powinniśmy już dalej tego ciągnąć, a zobaczyć jak jesteśmy postrzegani poza własnym podwórkiem. Wtedy Dylan Hughes znalazł dla nas grafikę na kolejny album, a potem ja prywatną fotkę na "Arctic Thunder". Ten cały Mr. Necro był pomysłem wspólnym, moim, Teda oraz Dennisa. Chciałem mohawka takiego jak szkielet na okładce płyty Slaughter- "Strappado", Ted chciał żeby pojawił się w tym wszystkim hełm, także jak widzisz trudno to było ze sobą pogodzić, mohawk i hełm?! Hahaha. Ten koncept w połowie lat 90-tych wyszedł by o wiele lepiej. Teraz mamy już sporo albumów na koncie, a z wiekiem chce się aby te okładki były różne, żeby można było je jakoś oddzielać. Do wspomnianych odnoszę się obecnie jako do Trylogii Dennisa Dreda, nawet jeżeli nie było to zamierzone. Ted także znał Dennisa i był z nim w kontakcie. Dennis odwiedził mnie i moją żonę kilka lat temu i wspólnie wybraliśmy się na rajd pieszy po lesie, dołączył do mnie na kilku treningach piłki nożnej, wspólnie odwiedziliśmy także muzeum wikingów. To bardzo miły facet ze świetnym gustem muzycznym. No ale mniejsza o to. Ted chciał abyśmy przystopowali z tymi okładkami na jakiś czas. Rok temu zasugerował jednak żeby zwrócić się do Dennisa po kolejne, ale obecnie uważam, że najlepiej zostawić to tak jak jest, w formie trylogii, żeby nie robić już bałaganu. Niemniej jednak nie mam zielonego pojęcia co pojawi się na okładce do kolejnej płyty.

10. Skoro wspomniałem już między innymi "Circle the Wagons" to chciałbym spytać o historię stojącą za instrumentalnym "Brann Inte Slottet". Intryguje mnie ten kawałek i zawsze wzbudza sporo nostalgii.

W pewnym momencie, podczas gdy oglądałem w kinie stary norweski film "Applekriget", tłum na ekranie zaczął skandować "Brann Inte Slottet!". Raptem, ni stąd ni zowąd zacząłem układać w głowie przykładowy riff i perkusję do tego co słyszałem, tak powstał ten utwór. Jestem z niego całkiem zadowolony. Nostalgia jest jednym z tych uczuć, które stale mi towarzyszą, ale nie jestem przekonany czy przekłada się to na muzykę jaką tworzę, to kawałek instrumentalny, a nostalgię najczęściej zawieram w tekstach.

11. Na koniec pragnę jeszcze spytać o ostatnie, jubileuszowe reedycje waszych starych albumów. Nie ukrywam, że bardzo spodobał mi się pomysł tych bonusowych dysków z Twoimi komentarzami do każdego z materiałów. Fajnie się tego słucha i sporo można się dowiedzieć, coś takiego stymuluje do szerszych refleksji nad muzyką. To był Twój pomysł?

Tak. Zwykle dyski z komentarzami dołączane są do filmów na dvd. Wpadłem zatem na pomysł aby przenieść ten koncept w świat muzyki. Wytwórnie zwykle pytają nas o bonusowe materiały na potrzeby reedycji, a zwykle nie mamy skąd ich wziąć. Zawsze nagrywaliśmy tylko to co potrzebne było na album. Musiałem zatem zastanowić się nad jakimś ciekawym bonusem i tak zrodził się ten pomysł.

12. Tak oto dotarliśmy do końca. Raz jeszcze ogromne dzięki za Twój czas i wszystkie odpowiedzi. Finał zostawiam Tobie!

"The Wall" Pink Floyd ma naprawdę genialnie brzmiącą perkusję!


rozmawiał: Przemysław Bukowski



sobota, 18 lutego 2017

Satyricon- Nemesis Divina (Moonfog 1996/ Napalm 2016)

"Nemesis Divina" to bez wątpienia kanon i najwyższe podium Black Metalowego rzemiosła. Owe dzieło wymienia się jednym tchem obok takich albumów jak "In the Nightside Eclipse" Emperor, "De Mysteriis Dom Sathanas" Mayhem czy chociażby "A Blaze in the Northern Sky" Darkthrone. Płyta wyryła swą nazwę w historii gatunku nie tylko niesamowitym brzmieniem, ambitnymi kompozycjami, ale także towarzyszącą jej estetyką. Fotografie zespołu z tamtego okresu oraz słynny teledysk do "Mother North" stały się jednymi z najbardziej rozpoznawalnych, wizualnych aspektów tej sztuki, jej swoistą wizytówką.
Album nagrany został na przełomie stycznia i lutego 1996 roku w studiu Waterfall. Przy albumie nie pracował tylko i wyłącznie duet Satyr- Frost. Do składu dokaptowany został Nocturno Culto z zaprzyjaźnionego Darkthrone, który był ogromnym fanem dwóch wcześniejszych materiałów Satyriocon. Co prawda nie wziął udziału w pisaniu materiału, ale udzielił się jako drugi gitarzysta, zarówno w studiu jak i na trasie koncertowej, która wystartowała po wydaniu płyty. Warto wspomnieć, że była to pierwsza trasa w historii zespołu i bynajmniej nie zrodziła się z chęci do grania na żywo, a bardziej za namową ludzi wokół oraz chęci zyskania doświadczenia w tym zakresie (ostatecznie zespół nie był z niej zadowolony). Kolejnym muzykiem, który w pewnym stopniu dorzucił swoje trzy grosze do "Nemesis Divina" był sam Ihsahn. Satyr poprosił go aby nagrał im partie klawiszy, ale niestety w połowie sesji, Ihsahn zmuszony był zrezygnować z powodu obowiązków związanych z Emperor. Zastąpiony został kimś innym spoza sceny BM. Do Satyricon tymczasowo dołączył także Svartalv z Gehenna, który odpowiedzialny był za partie basu. Podczas koncertowania zastąpił go Tchort (min. Emperor, Carpathian Forest).
"Nemesis Divina" otwiera "The Dawn of a New Age" ze słowami "This is Armageddon!". I faktycznie jest, trudno o lepszy początek. Pełno tu agresji i siły przeplatającej się z klimatycznymi zwolnieniami dającymi odetchnąć po serwowanym nam sztormie."Forhekset" to kolejny wymiatacz w którym na moment dopuszczone są do głosu folkowe inspiracje (sam koniec utworu) oraz nadające podniosłości klawiszowe tła. Wykończenia bardzo trafione i przynoszące na myśl elementy obecne chociażby w twórczości Ulver czy Emperor. No i teraz totalne mistrzostwo i punkt kulminacyjny albumu. Majestatyczny, potężny i emocjonalnie nacechowany "Mother North". Może nie będę w tym stwierdzeniu oryginalny, ale jest to dla mnie najwybitniejsze dzieło kompozytorskie w całej karierze Satyricon. W tym kawałku sztuki zaklęte są niezliczone pokłady emocji towarzyszących Black Metalowi oraz wszystko co ten zespół reprezentuje, to istny hymn. Mamy tu przyprawiający o ciary motyw przewodni, masę zwolnień, przyspieszeń, oraz niesamowicie atmosferycznych pasaży, o kunszcie instrumentalnym nie wspominając. Zasłuchuję się w niego po dziś dzień i wciąż nie mam dość, dla mnie jest ponadczasowy. Pragnę wyróżnić jeszcze "Du Som Hater Gud" do którego tekst napisał Fenriz. Co się okazuje jego praca przy tej kompozycji wpłynęła na sam charakter utworu. Można pokusić się o stwierdzenie, że gdyby miał surowszą produkcję i trochę bardziej toporną strukturę to bez problemu znalazłby dla siebie miejsce na "Under a Funeral Moon". Konkretny wpływ Darkthrone jest tu moim zdaniem bardziej niż oczywisty. Pozostałe kawałki czyli "Immortality Passion", tytułowy "Nemesis Divina" oraz zwieńczający całość, instrumentalny "Transcendental Requiem of Slaves" dopełniają dzieła i pokazują, że mamy przed sobą płytę wybitną, świadomą, bogatą w artystyczny wyraz, krótko mówiąc zasiadającą na swym własnym tronie.
No i teraz słów kilka w kwestii jakże szeroko reklamowanej swojego czasu reedycji tego krążka. Nie powiem, czekałem mocno na to wydawnictwo i miałem co do jego wizualnej formy spore oczekiwania. Z przykrością muszę stwierdzić, że odrobinę się zawiodłem. Za cenę z preorder'u spodziewałem się kolekcjonerskiej perełki i tego nie dostałem. Mamy tutaj standardowy jak na deluxy różnej maści digibook z wpiętą wewnątrz książeczką z tekstami (obok których widnieją średniowieczne rysunki związane bodajże z plagą czarnej śmierci, z tego co kojarzę to użyte zostały jako tło do plakatu promującego wydanie płyty w 1996), wywiadem dotyczącym powstawania "Nemesis Divina" (no to jest na plus bo ciekawy i kompleksowy) i dokładnie tymi samymi zdjęciami które widzieliśmy w pierwszym wydaniu tego krążka z Moonfog. Bonusów na płycie nie ma żadnych (to akurat mi nie przeszkadza, chociaż różnie to z tym bywa, zależy co), brzmieniowo też nie będę się czepiał i szukał dziury w całym. Płytka została w tym względzie nieco podrasowana i efekt końcowy jest lepszy od oryginału, przynajmniej takie jest moje osobiste odczucie. Wracając ponownie do aspektów wydawniczych to dla porównania mogę przytoczyć jubileuszowe wydania płyt Darkthrone z Peaceville, które są znacząco tańsze, a serwują nam dodatkowy dysk oraz dawkę archiwalnych, nigdzie wcześniej nie widzianych fotografii. Można? Można! Reasumując, tragedii nie ma, w generalnym rozrachunku jest ok, ale pozostaje niedosyt i niespełnione oczekiwania. Sądząc po propagandzie towarzyszącej temu wydawnictwu zarówno ze strony wytwórni jaki i zespołu to nie powinno było mieć miejsca. Całe szczęście po nowym roku cena niniejszego wznowienia spadła o połowę co czyni ją adekwatną do tego co zostało nam zaoferowane. Jeżeli ktoś nie ma pierwszego bicia to w zaistniałym układzie można śmiało po to sięgnąć.
Podsumowując, "Nemesis Divina" to nie tylko nieopisane doświadczenie artystyczne, ale także jeden z przykładów kwintesencji Black Metalu lat 90-tych, istna podróż w czasie do lat świetności tej muzyki oraz doświadczenie wszystkich tych emocji której owej sztuce towarzyszą. Nie wyobrażam sobie, aby można było tego dzieła nie znać, to monument gatunku!




piątek, 17 lutego 2017

Darkthrone- Soulside Journey (Peaceville 1991/2016)

Nagrany w 1990, a wydany w styczniu 1991 roku debiutancki "Soulside Journey" to jedyny, poza materiałami demo, album Darkthrone związany ze sceną death metalową. Ale za to jaki! Bez zbędnego kręcenia mogę powiedzieć, że to jeden z moich dwóch ulubionym death metalowych krążków jakie kiedykolwiek zostały wydane!
"Soulside Journey" nagrano w słynnym, sztokholmskim studiu Sunlight z Tomasem Skogsbergiem za konsoletą, w miejscu gdzie w owym czasie nagrywały prawie wszystkie zespoły ze Szwecji. Pierwotnie planowano zarejestrować materiał w studiu Creative (gdzie Mayhem powołało do życia swój "Deathcrush"), w ich rodzinnym Kolbotn, ale niestety, jak to zwykle z powodów finansowych, nie było to możliwe. Potrzebne było 25 tys. koron, a zespół dysponował tylko 10-cioma. Na czas pobytu w Szwecji załoga Darkthrone przygarnięta została przez chłopaków z Entombed, którzy służyli im radą i pomocą podczas rejestrowania albumu. Uffe został wspomniany we wkładce do płyty jako współproducent partii gitar.
Tak oto powstał majstersztyk, można powiedzieć, technicznego death metalu inspirowany wczesnymi dokonaniami takich grup jak Morbid Angel, Nocturnus (jak podkreśla sam Fenriz drugie demo owego zespołu miało na nich ogromny wpływ), Necrophagia czy Autopsy. Pojawiają się także, jak to zwykle u Darkthrone, przemykające niczym cienie echa Celtic Frost. Płyta ma przyciągający, specyficzny, grobowy klimat, szorstkie, aczkolwiek mocne brzmienie. Cholernie wciąga, a grafika z okładki nadaje jej odbiorowi jakby metafizycznego, astralnego klimatu, niekończącej się wędrówki przez ponure i puste przestrzenie. Nie znajduję drugiego albumu o podobnej atmosferze, wywołującego takie emocje i skojarzenia. Powplatane w kompozycje elementy klawiszy dodają wszystkiemu smaczku. Nocturnus zrobił swoje ;). No i te solówki Teda, masakra! Intryguje mnie, od tak po prostu, bo lubię każdą z odsłon tego zespołu, jak mogłaby wyglądać kariera Darkthrone gdyby jednak zamiast następującego później"A Blaze in the Northern Sky" zarejestrowali porządnie "Goatlord"... Cóż, chyba nigdy się tego nie dowiemy, ale ciekawość pozostaje ;)
Poniżej przedstawiam jubileuszowe wydanie tego iście wybitnego dzieła, którym uraczył nas w ubiegłym roku Peaceville. Dostajemy ładny, 2-płytowy digibook z dodatkowym dyskiem z komentarzami Fenriza do każdego z utworów, oraz książeczkę wypełnioną fotografiami zespołu z tamtego okresu. Trudno o lepsze wydanie tej płyty. Czapki z głów, cudo!
Co tu dużo mówić, "Soulside Journey" nie trzeba polecać, ani zachwalać, to zabieg kompletnie zbyteczny. Ta płyta powinna znajdować się w każdej szanującej się metalowej kolekcji, bezapelacyjnie!



czwartek, 16 lutego 2017

Iscariota- Upadłe Królestwo (Defense Records 2016)

Dziś pora na odrobinę rodzimego heavy/ thrash metalu okraszonego klawiszami. Tak tak, mowa tu o sosnowskiej grupie Iscariota. Zespół ma już sporo lat grania na koncie, powstali w 1990 roku zaczynając o melodyjnego death metalu, aby potem obrać kierunek na bardzo nośną i energetyczną hybrydę heavy oraz thrash metalu z wpływami takich grup jak chociażby Iced Earth, Saxon, Grave Digger czy nasz Kat.
"Upadłe Królestwo" to nic innego jak kawał dobrze zagranego metalu, przyjemnego dla ucha, do którego zawsze będzie się wracać. Ich materiał z tej konkretnej płyty bardzo kojarzy mi się ze starymi klasykami naszej sceny, rzecz jasna nie brzmi to tak samo, ale ma pewien unikatowy feeling tamtych płyt. Słychać że zespół ceni i lubi krążki takie jak "Smak Ciszy" Turbo, debiut Stos czy Wilczego Pająka. Nawet ich teksty w pewnym sensie to odzwierciedlają. W "Bastionie" słychać np. wspomniane Turbo, a w takim "Śnie o Potędze" dalekim echem odbijają się "Ballady" Kata. Całość jest melodyjna, gładka, przyjemna, ale nie pozbawiona mocy. Gdzie nie gdzie można nawet usłyszeć odrobinę wpływów black metalowych. Ciekawa zagrywka, ale czy w takiej stylistyce potrzebna? Nie sądzę. Zastanawia mnie też klawiszowy pasaż w "Płonę", który do złudzenia przypomina główny motyw z filmu "Ostatni Mohikanin". Ciekaw jestem czy to przypadek czy zamierzony zabieg? Jakkolwiek by nie było, wpasował się. Warto też wspomnieć, że swoich gitar użyczyli na płycie gościnnie min. Piotr Radecki oraz Wojciech Hoffman.
Teraz kwestia okładki. Hmm... Ciężko mi powiedzieć czy przemawia do mnie czy nie, ale z pewnością nie powala. Podobny patent widzieliśmy już na "Biało-Czarnej" Kata & Romana Kostrzewskiego, a niedawno z pokrewnymi pomysłami wyskoczył Kult. Po prostu nihil novi, na ale najważniejsze, że nie odstręcza.
Co by tu powiedzieć w kwestii podsumowania. Nie jest to album zaskakujący, ani wybijający się, ale szczerze przyznam, że ma coś w sobie, w jakimś stopniu intryguje, ma sporo fajnej energii. Po przesłuchaniu całości pojawia się myśl, że się do tego wróci, że płyta nie obrośnie na półce kurzem, a to już duży plus. Czy polecam? Owszem. Myślę, że warto poświęcić temu albumowi przynajmniej odrobinę czasu.
https://www.facebook.com/iscariotaband/
http://www.defensemerch.com/



środa, 15 lutego 2017

Dimmu Borgir- For All Tid (No Colours 1995)


Jest północ. Delikatny wiatr rozsuwa połacie ciemnych chmur ukazując bladą, świetlistą taflę księżyca. Jego blask pada na ruiny starego zamczyska otulonego zewsząd borem skąpanym w ciemności nocy. Zamek zdaje się być opuszczony pozostawiając jedynie aurę minionych dni, lat dawnej świetności. Jeżeli wytęży się oczy jednocześnie wsłuchując się w szept wiatru, szum drzew, pieśń nocy to dostrzeże się przemykające po nim cienie. Te mury skrywają niejedną tajemnicę, nienazwaną groźbę, mistyczny pierwiastek. Witajcie w Mrocznej Fortecy- Dimmu Borgir!
"For All Tid" ukazał się w lutym 1995 roku nakładem niemieckiej No Colours Records. Black Metal jaki prezentowało Dimmu Borgir był w tamtym czasie bardzo oryginalny i postawił użycie klawiszy na równi z gitarami i perkusją, co wcześniej nie było praktykowane na taką skalę. U zespołów jak Emperor, Gehenna czy Enslaved były one bardziej tłem niż równoważnym, odgrywającym pierwszoplanową rolę instrumentem. Dimmu Borgir o wiele bardziej zależało na wszechobecnej mrocznej, nostalgicznej atmosferze wypełnionej echami średniowiecza, swoistą mistyczną i tajemniczą aurą, niż na konkretnym, ekstremalnym łojeniu jakim scena była już wypełniona. Albumu słucha się z przeogromną przyjemnością, wypełniony jest tak niesamowitymi dziękami, że po przesłuchaniu ma się ochotę powtarzać tą czynność wielokrotnie. W przeciwieństwie do pozostałych płyt za wokale (oraz gitary) był tu odpowiedzialny przede wszystkim Silenoz, Shagrath natomiast zasiadł za perkusją. Tjodalv pełnił rolę drugiego gitarzysty, Tristan śmigał na basie, a Stain nagrał wszystkie ścieżki klawiszy. Ten ostatni tak naprawdę nie był pełnoprawnym członkiem zespołu. Przychodził na próby oraz nagrania i po prostu grał co mu reszta zespołu zleciła. Potem wracał do swoich spraw. Niemniej jednak to co zrobił na pierwszych trzech albumach Dimmu Borgir zasługuje na podziw (no może poza drobnym plagiacikiem ze "Stromblast", ale o tym przy innej okazji). "For All Tid" nagrany został w dwóch terminach, które oddzielała trzy miesięczna przerwa (pierwsza sesja w sierpniu, druga w grudniu 1994). Spowodowane to było brakiem funduszy, aby zrobić wszystko w jednym podejściu, stąd też można dosłuchać się nieznacznych różnic w brzmieniu niektórych utworów. Najwspanialszymi opusami są tu nieco bardziej intensywny w stosunku do reszty "Under Korpens Vinger", który otwiera płytę zaraz po klimatycznym intrze, wizytówka całego materiału, czyli majestatyczny "For All Tid" oraz istna symfonia opustoszałych ruin i posępnych lasów w postaci ""Raabjorn Speiler Draugheimens Skodde". No mistrzostwo, klękajcie narody! Jakakolwiek rekomendacja zbyteczna, bo drugiej takiej płyty po prostu nie ma! W moim osobistym rankingu to jedna z 5 ulubionych płyt w metalu w ogóle i nie sądzę żeby kiedykolwiek miało się to zmienić.
Tak na koniec, w ramach ciekawostki, mogę powiedzieć, że fotografie zawarte we wkładce do oryginalnego wydania zostały wykonane latem 1994 w lasie Trandum, gdzie spoczywa sporo ofiar Drugiej Wojny Światowej. Miejsce ma podobnież niesamowitą atmosferę. Zespół pojechał robić fotki w 8-osobowej grupie będąc w pełnym rynsztunku z corpsepaintem na twarzach, umazani sztuczną krwią (może i prawdziwą, kto to wie), wszyscy ściśnięci ze sobą w małym samochodzie, przy tym upał, jednym słowem działo się haha.



poniedziałek, 13 lutego 2017

Sodom- Decision Day (SPV 2016)

Płyta wyszła w ubiegłym roku, a ja zabieram się za nią dopiero teraz... No wstyd jak nie wiem co, ale cóż, kajam się i zabieram się do jej chwalenia bo jest za co.
Sodom łoi najczystszy, teutoński thrash już od 35 lat. Są już zasłużonymi dla sceny weteranami, którzy stale inspirują kolejne rzesze muzyków, i którzy wciąż potrafią pokazać, że są w wyśmienitej formie i że, po tylu latach potrafią przyćmić swoim graniem nie jednych młodszych od nich wyjadaczy.
"Decision Day" to już 15 krążek na koncie Sodom. Z marszu można by przypuszczać, że rewelacji nie będzie, co najwyżej solidnie i na poziomie. W końcu szczyt możliwości i wena nie trwa wiecznie, nie można stale nagrywać kolejnych "Agent Orange" czy "M-16". W przypadku tej płyty te słowa nie mają jednak zastosowania, oj nie! Tom Angelripper i spółka nagrali płytę wręcz fenomenalną, która z pewnością przeskakuje dwa poprzednie wydawnictwa zespołu (kontrowersyjne stwierdzenie, ale tak właśnie uważam). Od pierwszych sekund po ostatnie dźwięki to istna kanonada tego co w thrashu najlepsze. Każdy z muzyków daje z siebie 200%, brzmienie jest potężne i gęste, co uwydatnia walory mocarnej sekcji rytmicznej (tego co Markus Freiwald wyczynia za garami nie da się opisać, to trzeba usłyszeć!), a riffy tną przestrzeń niczym najostrzejsza brzytwa. Tom wokalnie też trzyma poziom, i to wciąż wysoko! Jednym słowem jest moc i chwała! Żeby przekonać się o tym samemu wystarczy posłuchać chociażby takich kawałków jak "Rolling Thunder" (tu jest wszystko co w Sodom najlepsze!), czy odrobinę wolniejszy, walcowaty, miejscami wręcz marszowy "Strange Lost World" (rozpoczynający się świetnym, basowym pomrukiem). Płyta ma nieco słabsze momenty (np. "Caligula"), ale te autentycznie świetne tak masakrują, że praktycznie się tego nie zauważa, a z kolejnym przesłuchaniem nawet zyskują.
Teraz kwestie wizualne. Jak widać na załączonym obrazku płytka wydana jest z dbałością o każdy szczegół. Jako bonusik dostajemy dwustronny plakat A3 z grafiką płyty z jednej oraz fotografią zespołu z drugiej strony. Całość zamknięta jest w laminowanym, 3- panelowym digipaku. Nie dość, że kawał solidnej thrashowej młócki, to jeszcze prawilne wydanie!
W kwestii podsumowania... A tam! Nie będę się silił na kolejne pochwalne arie. Krótko, każdy fan thrashu, powinien tej płyty posłuchać, a najlepiej żeby po prostu ją sobie sprawił i delektował się zawartością. Sodom pokazali klasę i oby raczyli nas takim graniem jak najdłużej!



środa, 8 lutego 2017

Infatuation of Death- Code of Impiety (Defense/ Mythrone Promotion 2016)

Materiał kiedyś tam nagrany, wreszcie wydany, zespołu, który już nie istnieje i na ponowne się zejście szanse raczej niewielkie. Cóż, i tak bywa, los jest bezlitosny. Ważne jest w tym momencie to co po sobie zostawili, a zostawili rasowy, brutalny, diabelski death metal. Będąc szczerym, cudów tu nie ma (czy zawsze muszą być, no przecież nie), ale w bardzo dobre, przejrzyste i mocarne brzmienie zaklęte zostały dźwięki zakorzenione w death metalu z początku 90-tych podrasowane odpowiednią świeżością i energią. Słychać tu zarówno Incantation, Deicide, Immolation jak i Sinister. Jest klasycznie, prosto, z wściekłymi wokalami i bez zbędnego kombinowania, czysta śmierć metalowa łaźnia. Zauważyć tu można naprawdę dobre wstawki gitarowe oraz solówki, które są swoistą wisienką na torcie każdej z kompozycji. Przypominają odrobinę stylem te znane z odrobinę starszych płyt Behemoth, jak "Thelema 6" czy "Zos Kia Cultus", w ogóle słychać tu gdzie nie gdzie pewne pierwiastki które Infatuation of Death dzieli z Pomorską Bestią z czasów jej świetności. Zamykający płytę, bardzo chwytliwy "T.A.P.O.S.M.A." to taki ich własny "Chant for Eschaton".
Dobrze się stało, że owa płyta ostatecznie się ukazała i nie zaginęła gdzieś w zakurzonych archiwach, szkoda by było. Materiał jest naprawdę solidny i nie można przejść koło niego z obojętnością, warto posłuchać (maniakom death metalu z pewnością ta płyta podejdzie i będziecie do niej wracać nie raz) i zapamiętać, że istniała taka grupa jak Infatuation of Death. Dodatkowym smaczkiem niniejszego wydawnictwa są dodane jako bonus materiały demo nagrane przez zespół na przestrzeni lat. Co prawda nie ma o tym informacji na samej płycie, ale kompozycje te ujawniają się wraz z zakończeniem podstawowego rozkładu jazdy. Fajna niespodzianka.
Podsumowując mogę powiedzieć w sumie tylko jedno, po "Code of Impiety" warto sięgnąć i poświęcić mu odrobinę czasu, bo to kawał wyśmienitego death metalu zagranego z pasją i oddaniem sztuce!



niedziela, 5 lutego 2017

Necrophobic- The Nocturnal Silence (Black Mark 1993/ Hammerheart Records 2015)

Rok 1993 na mroźnej północy nie był już tak sprzyjający dla death metalowych wydawnictw jak poprzedzające go lata, głównie ze względu na rosnącą w siłę scenę Black Metalową. Niemniej jednak wciąż powstawały płyty autentycznie wybitne, które dopiero po latach doczekały się należnego im wtedy uznania. Jednym z takich dzieł jest niezaprzeczalnie "The Nocturnal Silence" szwedzkiego Necrophobic.
Album nagrany został w marcu 1993 roku nie gdzie indziej jak w sztokholmskim studiu Sunlight pod czujnym okiem Tomasa Skogsberga. "The Nocturnal Silence" nie należy może do kamieni milowych gatunku i z pewnością na tamtą chwilę, w generalnym rozrachunku, nie dał rady przebić wydanego w tym samym czasie "The Somberlain", poniekąd bratniego w sztuce, Dissection. Myślę, że spowodowane to było głównie tym, że zespół Nodtveidta, nie tyle co bardziej otwarcie korespondował z rządzącym wtedy Black Metalem, co po prostu miał więcej szczęścia jeżeli chodzi o wydawcę. No Fashion z pewnością poradziła sobie z promocją lepiej od Black Mark (które wydało debiut Necrophobic), której nie udało się specjalnie wypromować żadnej ze swoich grup z wyjątkiem Bathory i może Edge of Sanity.
"The Nocturnal Silence" jest jednym z pierwszych albumów na których Death Metal połączył swe siły z namiastką swojego młodszego i mroczniejszego kolegi (głównie ze względu na wokal), oraz odrobiną melodyjności (solówki Parlanda na tej płycie to czysty geniusz!). Na albumie prym wiodą gęste wysunięte naprzód gitary, które serwują słuchaczowi cały wachlarz niezrównanych riffów, wypełnionych okazyjnymi smaczkami. Wszystko to podparte jest solidną sekcją rytmiczną, , klarownym, dynamicznym brzmieniem, a kropką nad "i" jest wszechobecna, zakorzeniona w mroku atmosfera. Myślę, że gdyby ta płyta ukazała się w bardziej sprzyjającym czasie i warunkach miałby szansę zyskać o wiele większy rozgłos i uznanie, na jakie autentycznie zasługiwała. Kunsztem kompozytorskim i niepodważalnym talentem Panowie z Necrophobic, a zwłaszcza Parland (często zastanawiam się jak daleko Necrophobic mógłby zajść gdyby nie opuścił grupy), wcale nie ustępują tuzom z Entombed, Dismember czy właśnie Dissection. "The Nocturnal Silence" niewątpliwie znajduje dla siebie miejsce wśród tych albumów z których szwedzka scena powinna być dumna. W tym przypadku jakakolwiek rekomendacja jest zbyteczna, tą płytę trzeba znać!


sobota, 4 lutego 2017

F.O.A.D- Birth of Extinction (Defence/ Mythrone Promotion 2016)

F.O.A.D to perfekcyjny przykład na to jak można stworzyć konkretny, bezpardonowy kawał thrashu w oparciu o najlepsze wzorce, zachowując przy tym własny charakter i świeżość. "Birth of Extinction" to wór wypełniony samymi pysznościami gatunku, nie brakuje tu wpływów starego Voivod (to już nawet sama okładka płyty sugeruje), Sodom z czasów "Agent Orange", Destruction czy ich rodzimej, szwedzkiej klasyki spod znaku Merciless (agresji i wściekłości tego zespołu im nie brakuje!). Ich kompozycje naszpikowane są mocarnymi, siekącymi riffami, miażdżącą sekcją rytmiczną, która dosłownie wgniata w glebę. Odbiega to dalece od rozdrabniania się, skupiania na szczegółach, to ma bić niczym cep, mocno i skutecznie, i tak własnie jest. Jeżeli ktoś miałby obiekcje to niech znajdzie sobie w odmętach internetowych lochów takie utwory jak "Chaos Reign" (ten typ riffu który otwiera utwór to czysta klasyka), "Legion of the Dead", który mógłby być spokojnie ścieżką dźwiękową do bitwy pancernej pod Kurskiem, czy chociażby "Bastard Son", który ma w sobie zarówno coś ze Slayer'a jak i starego Destruction. Rzecz jasna o nudzie nie może być tu mowy, utwory nie są zagrane jak leci na jedno kopyto, mamy zmiany temp, trochę doomowych naleciałości, także jest się w co wsłuchiwać i do czego pomachać sobie banią. No brać, katować i niczego nie żałować!
Wydany przez Mythrone Promotion krążek zawiera dodatkowo singlowy "Morbid Truth" z 2012 oraz demo "Demo-Nical" z 2014, które w niczym nie ustępuje zawartości albumu. Wszystko to mamy podane w zgrabnym 3-panelowym digipaku, także jest elegancko.
Podsumowując, szwedzki F.O.A.D sroce z pod ogona nie wypadł i zna się dobrze na rzemiośle w którym siedzi, zespół jak najbardziej godny polecenia. Każdy zwolennik thrashowego chaosu będzie w piekło wzięty!
https://www.facebook.com/mythroneprom/
https://www.facebook.com/scavengergrinder/
http://www.mythrone.8merch.com/services/store



piątek, 3 lutego 2017

"Venom zawsze był, jest i będzie zespołem dla mnie najważniejszym"- wywiad z Mirai Kawashima (Sigh)

1. Witaj Mirai! Z marszu ogromne dzięki, że zgodziłeś się podzielić z nami odrobiną faktów z przeszłości zespołu! Dobra, zatem do rzeczy. Chciałbym zapytać o początki Sigh. Kiedy zdecydowałeś się założyć zespół i jakie grupy miały w tamtym czasie na Ciebie największy wpływ. Wasze materiały demo to wciąż rejony thrash metalowe.

Sigh powstał oficjalnie w kwietniu 1990 roku, ale już wcześniej wspólnie grywaliśmy. Wtedy byliśmy czymś bardziej na wzór cover- bandu. Graliśmy kawałki Death, Whiplash, Destruction, Deathrow etc., aż pewnego razu wyszedłem z pomysłem aby zacząć pracować nad własnym materiałem i w ten sposób przekształciliśmy się w Sigh. Także tak, nasze dema zakorzenione są w thrashu lat 80-tych.

2. Czy w tamtym czasie uczestniczyłeś w globalnym tape- tradingu, wymieniałeś się zinami? Może zdarzyło Ci się kiedykolwiek wymienić listy czy nagrania z kimś z polskiej sceny?

Tak, siedziałem w tape-tradingu jeszcze zanim powstał Sigh. Kontaktów miałem naprawdę sporo, także w Polsce. W tamtym czasie bardzo ciężko było w Japonii o winyle z waszego kraju, pamiętam, że dzięki listom (niektóre dostawałem napisane po polsku) udało mi się zdobyć Kat, Dragon czy Imperator.

3. Cofnijmy się teraz w czasie do 1993 kiedy to wysłałeś "Requiem for Fools" Deadowi, a otrzymałeś odpowiedz od właściciela Deathlike Silence. Czy możesz podzielić się wspomnieniami z kontaktu z Euronymousem oraz współpracy przy wydaniu "Scorn Defeat"?

Po wypuszczeniu "Requiem for Fools" przez Wild Rags rozsyłałem je po całym świecie, niemal do każdej wytwórni w poszukiwaniu wydawcy, Deathlike Silence było wśród nich. "Requiem for Fools" było mocno inspirowane thrashem lat 80-tych, a wiadomo, w 1992 thrash był już przestarzały, liczył się death metal i grindcore. Deathlke Silence był jedynym wydawcą który się nami zainteresował, i tak, wysłałem taśmę do Deada, a odpowiedź przyszła od Euronymousa. Napisał mi, że Dead popełnił samobójstwo, on go znalazł, zrobił zdjęcia itd. To już powszechnie znana historia, ale wtedy nie miałem pewności czy mówił poważnie. Jakkolwiek był jedynym, który chciał wydać nasz materiał, także nie miałem specjalnie wyboru. Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że w Norwegi ma miejsce odrodzenie starego, przesiąkniętego złem thrash metalu. Byłem szczerze zaskoczony. W Japonii wszyscy byli zainteresowani tylko i wyłącznie death metalem oraz grindcorem. Prawdopodobnie tylko ja i Yasuyuki z Abigail byliśmy tymi, którym brakowało w Japonii thrashu lat 80-tych. Złożyło się tak, że ludzie w Norwegii zaczęli myśleć podobnie. Wtedy, rzecz jasna, nie było internetu, także od czasu do czasu rozmawiałem z Euronymousem przez telefon. Zawsze bardzo lubiłem te rozmowy, ale moja matka już mniej ze względu na rachunki.

4. Dowiedziałem się, że w 1994 odwiedziłeś Norwegię, a przy okazji członków Ulver i Enslaved. Pamiętasz może coś z tamtego wypadu? Jaki wpływ miała norweska scena na Twój zespół, utrzymujesz jeszcze kontakt z muzykami których wtedy poznałeś?

To było interesujące przeżycie. Pograłem trochę z chłopakami z Enslaved, miałem okazję poznać Garma z Ulver, odwiedzić grób Euronymousa etc. Teraz, dzięki internetowi możliwe jest utrzymywanie tych dawnych znajomości. W ubiegłym roku Enslaved odwiedziło Japonię i pierwszy raz od 22 lat mogłem spotkać się z Ivarem. Kiedy pierwszy raz się widzieliśmy, wtedy w Norwegii, miał 17 lat! Dziwnie się czułem, coś jakby deja vu.

5. W 1995 wydaliście niesamowity "Infidel Art". Był już kompletnie inny niż waż debiut, pełen różnych wpływów, wszechobecnych klawiszy oraz tego unikalnego teatralnego charakteru, który popchnięty tu został jeszcze dalej w porównaniu z pierwszą płytą. Co za tym stało i co zainspirowało was do stworzenia takiego dzieła? Czy masz jakieś wspomnienia związane z procesem nagrywania tego materiału?

Stało się to z dwóch powodów, a może bardziej z naturalnego progresu. Pierwszy z nich to zakup nowego syntezatora, który potrafił kopiować prawdziwe orkiestralne brzmienie (przynajmniej jak na lata 90-te). Druga sprawa to fakt, że zacząłem uczyć się teorii muzyki. Podczas nagrywania "Scorn Defeat" byłem kompletnie zielony, a i nie posiadałem takiego sprzętu. Dlatego procesy nagrywania i tworzenia obu tych albumów tak się od siebie różnią. Rejestrowaliśmy "Infidel Art" analogowo, zero pro toolsów czy temu podobnych, było to niesamowicie męczące. Jak wracałem ze studia do domu to z marszu zasypiałem.

6. "Infidel Art", jak także epka "Ghastly Funeral Theatre" oraz dwa następujące po niej albumy, wydany został przez brytyjską Cacophonous Records. Jak nawiązaliście kontakt z Nihilem i czy zadowoleni jesteście z jego pracy? Wydaje mi się, że wciąż jesteście w bardzo dobrym kontakcie.

Po wydaniu "Scorn Defeat" czekało na nas ponad 10 propozycji na wydanie kolejnej płyty. Wahałem się pomiędzy Candlelight, a właśnie Cacophonous bo tylko od tych dwóch wydawców otrzymaliśmy konkretne i poważne oferty. Ostatecznie padło na Cacophonous bo lepszy był z nimi kontakt, szybciej odpisywali. Ironicznie, po 20 latach istnienia, wróciliśmy do Candlelight.

7. W 1994, a potem w 2008 wydaliście swoje własne hołdy dla Venom, pierwszy nagrany na żywo, a drugi w studio. W kwestii materiału z 2008, kto był pomysłodawcą tego wydawnictwa? Nie da się ukryć, że Venom jest wciąż wśród najważniejszych dla Ciebie zespołów.

Wtedy dołączyła do zespołu Dr. Mikannibal i chcieliśmy w jakiś sposób przedstawić ją fanom. Napisanie materiału na nowy album zajęłoby sporo czasu zatem wyszedłem z pomysłem nagrania kolejnego hołdu dla Venom. Tak, Venom był, jest i zawsze będzie zespołem dla mnie najważniejszym. Zdarzyło nam się grać u boku Venom parę lat temu na jednym z festiwali w Finlandii, a ostatnio dzielić scenę z Venom Inc. gdy odwiedzili Japonię. W obu przypadkach to było niesamowite przeżycie.

8. Ciekaw jestem jak istotne jest dla Ciebie dziedzictwo i kultura Twojego kraju podczas tworzenia muzyki Sigh. Oczywiście pewne tego elementy widoczne są chociażby na okładkach waszych płyt.

Tak jak wspomniałeś używaliśmy wielokrotnie sztuki japońskiej na potrzeby okładek naszych płyt oraz samych tekstów. Aczkolwiek muzycznie nigdy nie dążyłem do tego aby brzmieć po japońsku. Dla mnie metal jest 100% zachodni, chociaż zdaję sobie sprawę, że i tak to co tworzyłem mogło mieć namiastkę japońskiego wydźwięku nawet jeżeli sam tego nie chciałem. Mówimy i myślimy po japońsku, także siłą rzeczy nasza muzyka zawiera jakąś tego namiastkę. Przez to brzmimy inaczej niż zachodnie zespoły.

9. Jeżeli chodzi o Black Metal, czy są jakieś zespoły, płyty, które szczególnie Cię inspirują, do których często wracasz?

Wychowałem się na thrashu lat 80-tych, dlatego najczęściej wracam do wydawnictw właśnie z tamtych lat. Prawdopodobnie wskazałbym "Into the Pandemonium" Celtic Frost, ta płyta jest dla nas jednym z największych źródeł weny twórczej.

10. Jako kolekcjoner muszę zapytać o pewną rzecz, czy są szanse na bardziej oficjalne wznowienia waszych pozostałych płyt z katalogu Cacophonous w najbliższej przyszłości? Jakby nie było niektóre z nich już ciężko dostać.

Myślę, że są realne szanse. Cacophonous planuje wznowić wszystkie albumy Sigh, które wydali.

11. To wszystko! Dzięki za wywiad i poświęcony czas! żywię nadzieję zobaczyć was kiedyś na koncercie w naszym kraju. Aby zaspokoić tradycję, ostatnie słowa należą do Ciebie!

Dzięki również! Fajnie by było kiedyś u was zagrać! Byliśmy po sąsiedzku nie raz, ale do Polski nie mieliśmy jeszcze szansy zawitać.

Rozmawiał: Przemysław Bukowski