Mimo swojego charakteru i oddania sprawie Deathlike Silence nigdy nie było dobrym wyborem dla żadnej z grup którym Euronymous wydał płyty, a zwłaszcza Merciless, którzy być może przez to zaprzepaścili swoją szansę i mimo znakomitego przyjęcia "The Awakening" zostali prześcignięci przez swoich kolegów ze rodzimej sceny. W czasie pracy nad "The Treasures Within" zespół rozpaczliwie szukał dobrej wytwórni i trafił na Active Records, które wydało min. płyty Atheist, Candlemass czy Therion. Nie było powodów do skakania z radości, bo i tu promocja kulała, ale lepszy rydz niż nic. Często zastanawiam się jakby potoczyły się losy Merciless gdyby zainteresowało się nimi Peaceville, Nuclear Blast czy Century Media, które w pełni wiedziały jak zadbać o swoje zespoły. Warto wspomnieć, że niniejszy album, chociaż nagrany w połowie 1991 roku, wydany został dopiero pod koniec 1992. No, ale przynajmniej można powiedzieć jedno. Merciless był, jest i będzie tytanem tego bardziej undergroundowego szwedzkiego death metalu oraz symbolem czasu kiedy ta sztuka dumnie rozpościerał swe skrzydła. Jeżeli ktoś jakimś cudem pominął ten materiał, lub nie miał okazji lub czasu się z nim zapoznać to szczerze polecam. To kawał rasowego, bezkompromisowego grania!
wtorek, 28 lutego 2017
Merciless- The Treasures Within (Active Records 1992)
Ostatnia już, klasyczna płyta moich ulubieńców z Merciless, o której jeszcze nie miałem okazji nic napisać. "The Treasures Within" to wciąż ten sam agresywny, brutalny zespół który poznaliśmy na ich demówkach oraz na "The Awakening", z jedną tylko różnicą. Zespół pokusił się o zarejestrowanie kolejnego albumu w jakże słynnym studiu Sunlight, aby nadać swoim nagraniom bardziej typowego, szwedzkiego, death metalowego sznytu (a uzyskali coś bardzo podobnego wczesnemu Morbid Angel). Nie wiem czy do końca wyszło im to na dobre, gdyż ich szorstkie i surowe brzmienie z poprzedniego krążka bardziej pasowało do ich bezlitosnej, wciąż zakorzenionej w thrashu, muzyki. Niemniej jednak to wciąż diabelnie dobry materiał, który wielbię całym sercem, i który pokazuje, że Merciless nie stawiali sobie sztywnych wymogów i próbowali nowych rozwiązań. Tak znakomite kompozycje naszpikowane energią, młodzieńczą furią, zmianami tempa jak "Darkened Clouds", "The Book of Lies" czy "Lifeflame" pokazują, że grupa była w znakomitej formie i wciąż zdolna podbijać scenę, doganiać największych. Jedynym ich problemem był niefart do wydawców.
Mimo swojego charakteru i oddania sprawie Deathlike Silence nigdy nie było dobrym wyborem dla żadnej z grup którym Euronymous wydał płyty, a zwłaszcza Merciless, którzy być może przez to zaprzepaścili swoją szansę i mimo znakomitego przyjęcia "The Awakening" zostali prześcignięci przez swoich kolegów ze rodzimej sceny. W czasie pracy nad "The Treasures Within" zespół rozpaczliwie szukał dobrej wytwórni i trafił na Active Records, które wydało min. płyty Atheist, Candlemass czy Therion. Nie było powodów do skakania z radości, bo i tu promocja kulała, ale lepszy rydz niż nic. Często zastanawiam się jakby potoczyły się losy Merciless gdyby zainteresowało się nimi Peaceville, Nuclear Blast czy Century Media, które w pełni wiedziały jak zadbać o swoje zespoły. Warto wspomnieć, że niniejszy album, chociaż nagrany w połowie 1991 roku, wydany został dopiero pod koniec 1992. No, ale przynajmniej można powiedzieć jedno. Merciless był, jest i będzie tytanem tego bardziej undergroundowego szwedzkiego death metalu oraz symbolem czasu kiedy ta sztuka dumnie rozpościerał swe skrzydła. Jeżeli ktoś jakimś cudem pominął ten materiał, lub nie miał okazji lub czasu się z nim zapoznać to szczerze polecam. To kawał rasowego, bezkompromisowego grania!
Mimo swojego charakteru i oddania sprawie Deathlike Silence nigdy nie było dobrym wyborem dla żadnej z grup którym Euronymous wydał płyty, a zwłaszcza Merciless, którzy być może przez to zaprzepaścili swoją szansę i mimo znakomitego przyjęcia "The Awakening" zostali prześcignięci przez swoich kolegów ze rodzimej sceny. W czasie pracy nad "The Treasures Within" zespół rozpaczliwie szukał dobrej wytwórni i trafił na Active Records, które wydało min. płyty Atheist, Candlemass czy Therion. Nie było powodów do skakania z radości, bo i tu promocja kulała, ale lepszy rydz niż nic. Często zastanawiam się jakby potoczyły się losy Merciless gdyby zainteresowało się nimi Peaceville, Nuclear Blast czy Century Media, które w pełni wiedziały jak zadbać o swoje zespoły. Warto wspomnieć, że niniejszy album, chociaż nagrany w połowie 1991 roku, wydany został dopiero pod koniec 1992. No, ale przynajmniej można powiedzieć jedno. Merciless był, jest i będzie tytanem tego bardziej undergroundowego szwedzkiego death metalu oraz symbolem czasu kiedy ta sztuka dumnie rozpościerał swe skrzydła. Jeżeli ktoś jakimś cudem pominął ten materiał, lub nie miał okazji lub czasu się z nim zapoznać to szczerze polecam. To kawał rasowego, bezkompromisowego grania!
sobota, 25 lutego 2017
Taranis- Obscurity (Baron Records 1992/ Under the Sign of Garazel, Luciforus Art 2008)
W związku z tym, że niebawem ma się ukazać wznowienie "Moon Silver Mask", zarówno na cd jaki i 7'' calowym winylu, postanowiłem pokrótce przypomnieć wadowicki Taranis oraz ich demo "Obscurity". Ta grupa to obok takich aktów jak Christ Agony czy Xantotol, prekursorzy przed- norweskiego, black metalowego grania w naszym kraju. Zespół powstał w 1991 w Wadowicach. Istniał dosłownie parę lat, i po swoim debiutanckim albumie "Faust" z 1994 praktycznie słuch o nich zaginął. Zdążyli jednak zostawić po sobie istotne dla polskiej sceny nagrania, które na stałe znalazły sobie miejsce w jej historii.
Nie da się ukryć, że główną i najważniejszą inspiracją zespołu na "Obscurity" był debiut Samael "Worship Him". Materiał przesiąknięty jest powolnymi, ponurymi, otoczonymi mistycyzmem kompozycjami, ma swoistą grobową atmosferę, dokładnie taką jaką zaserwowali nam na swoim pierwszym krążku Szwajcarzy. Ba, Taranis pokusili się nawet o, notabene bardzo udany, cover "Into the Pentegram", a i sama oprawa graficzna dema (40 minut materiału, toż to równie dobrze można traktować jako pełny album, tyle że o surowej, demówkowej produkcji) nie pozostawia złudzeń kto i co napędzało to dzieło. "Obscurity" to, jak już wspomniałem, kompozycje o przede wszystkim wolnych, transowych tempach, co tworzy swoistą posępną, rytualną atmosferę, która rządzi tu niepodzielnie i przewija się od samego początku, aż do końca dema. Ma to swój urok, ale i co poniektórych może męczyć taki stan rzeczy, tego typu granie oraz atmosferę trzeba po prostu lubić. Warto także wspomnieć, że inną istotną inspiracją dla zespołu, tym razem względem tekstów, były dzieła Tadeusza Micińskiego, jednego z ważniejszych reprezentantów okresu Młodej Polski. To jemu zespół zadedykował niniejszy materiał.
Może i na szerszą skalę Taranis nie był jakiś specjalnie odkrywczy, czy nie wiadomo jak oryginalny z tym co nagrał na "Obscurity" (bo "Faust" to zupełnie inna historia, na nim i poprzedzającym "Moon Silver Mask" zespół w pełni rozwinął swe mroczne skrzydła), ale niewątpliwie istotny dla rodzącej się na naszych ziemiach sceny BM. Przecierali pewne szlaki, kładli podwaliny i z pewnością dawali ogrom inspiracji dla zespołów, które pojawiły się później. Warto się z tym, jak i z innymi ich materiałami zapoznać bo to kawał naprawdę dobrego grania o którym pamięć powinna być zawsze żywa!
Poniżej trzy wersje kasetowe wydane swojego czasu przez Baron Records. Pierwsza pochodzi z 1992, a dwie kolejne z 1994, oraz wznowienie materiału na cd popełnione przez sojusz Under the Sign of Garazel oraz Luciforus Art (2008).
Nie da się ukryć, że główną i najważniejszą inspiracją zespołu na "Obscurity" był debiut Samael "Worship Him". Materiał przesiąknięty jest powolnymi, ponurymi, otoczonymi mistycyzmem kompozycjami, ma swoistą grobową atmosferę, dokładnie taką jaką zaserwowali nam na swoim pierwszym krążku Szwajcarzy. Ba, Taranis pokusili się nawet o, notabene bardzo udany, cover "Into the Pentegram", a i sama oprawa graficzna dema (40 minut materiału, toż to równie dobrze można traktować jako pełny album, tyle że o surowej, demówkowej produkcji) nie pozostawia złudzeń kto i co napędzało to dzieło. "Obscurity" to, jak już wspomniałem, kompozycje o przede wszystkim wolnych, transowych tempach, co tworzy swoistą posępną, rytualną atmosferę, która rządzi tu niepodzielnie i przewija się od samego początku, aż do końca dema. Ma to swój urok, ale i co poniektórych może męczyć taki stan rzeczy, tego typu granie oraz atmosferę trzeba po prostu lubić. Warto także wspomnieć, że inną istotną inspiracją dla zespołu, tym razem względem tekstów, były dzieła Tadeusza Micińskiego, jednego z ważniejszych reprezentantów okresu Młodej Polski. To jemu zespół zadedykował niniejszy materiał.
Może i na szerszą skalę Taranis nie był jakiś specjalnie odkrywczy, czy nie wiadomo jak oryginalny z tym co nagrał na "Obscurity" (bo "Faust" to zupełnie inna historia, na nim i poprzedzającym "Moon Silver Mask" zespół w pełni rozwinął swe mroczne skrzydła), ale niewątpliwie istotny dla rodzącej się na naszych ziemiach sceny BM. Przecierali pewne szlaki, kładli podwaliny i z pewnością dawali ogrom inspiracji dla zespołów, które pojawiły się później. Warto się z tym, jak i z innymi ich materiałami zapoznać bo to kawał naprawdę dobrego grania o którym pamięć powinna być zawsze żywa!
Poniżej trzy wersje kasetowe wydane swojego czasu przez Baron Records. Pierwsza pochodzi z 1992, a dwie kolejne z 1994, oraz wznowienie materiału na cd popełnione przez sojusz Under the Sign of Garazel oraz Luciforus Art (2008).
czwartek, 23 lutego 2017
Doro- Force Majeure (Mercury/ PolyGram 1989)
Z założenia miał to być ostatni album Warlock, jednak z przyczyn takich jak rozpad składu i problemy z prawami autorskimi do nazwy zespołu Doro zmuszona była do realizacji tego materiału na własną rękę i pod własnym nazwiskiem. W nagraniach wziął udział Tommy Henriksen, były basista Warlock oraz dwóch nowych muzyków w osobach Jona Levina (gitara) oraz Bobbiego Rondinelli (perkusja). "Force Majeure" (w kontekście okoliczności towarzyszących tej płytce tytuł jest jak najbardziej adekwatny) to wciąż kawał dobrego, klasycznego heavy metalu, którego najważniejszym elementem są niesamowicie nośne riffy i wspaniały wokal Doro Pesch.
Może album nie eksploduje już takimi pomysłami i mocą jak poprzednie płyty, jest nieco łagodniejszy i nastawiony na szerszą publikę, ale wciąż trzyma poziom. Nadal są tu takie petardy jak "World Gone Wild" (najlepszy popis wokalny z całego albumu), singlowy "Hard Times", skrzący się ogniem "Under the Gun" czy krótki zadziorny, aczkolwiek konkretny "I Am What I Am" (ach ten perkusyjny wstęp!). Pewnym minusem, rzecz jasna można to również potraktować jako plus zależnie od odbiorcy, albumu może być spora dawka ballad, lub utworów o takowym zabarwieniu (np. ckliwe "Beyond the Trees" lub kompletnie niepotrzebna miniaturka "Bis Aufs Blut"). Przez to mamy co chwila przeplatające się ze sobą utwory wolniejsze, nastrojowe oraz te kipiące energią, co zakłóca spójność płyty. Za niebyt trafiony pomysł uważam też, rozpoczęcie albumu właśnie balladowym "A Whiter Shade of Pale" z repertuaru Procol Harum. To bardzo dobry kawałek, ale na koniec płyty, lub gdzieś w środku, w żadnym wypadku na początek, odbiera to materiałowi tak ważne pierwsze wrażenie. W przypadku starego dobrego heavy metalu z jakim mamy tu do czynienia powinno to być konkretne mocarne uderzenie, swoiste zaproszenie do dalszego obcowania z tym krążkiem, a byłoby tu z czego wybierać. Mimo tej garści uwag, uważam "Force Majeure" za przednie wydawnictwo i bez wątpienia najlepsze ze wszystkich, które ukazały się później pod szyldem Doro. Album niestety nie odniósł jakiegoś spektakularnego sukcesu i poza obszarem Niemiec przeszedł bez specjalnego echa, to był już 1989 rok i tego typu brzmienia były już nieco w odwrocie, oddając pole bardziej ekstremalnym odmianom metalu. Moim zdaniem zasługiwał na nieco więcej uwagi, ale cóż, nie trafił w swój czas.
Zarówno dyskografia Warlock jak i niniejsza płyta bez wątpienia należą do klasyki niemieckiego metalu i to raczej tego mniej oklepanego, niszowego. Tych, którzy do tej pory nie mieli okazji zapoznać się z wczesnymi dokonaniami Doro i jej zespołu szczerze zachęcam do sięgnięcia po "Force Majeure" oraz wcześniejsze wydawnictwa wydane pod szyldem Warlock. Fani starego, nieprzekombinowanego, hm-owego łojenia nie będą zawiedzeni.
Może album nie eksploduje już takimi pomysłami i mocą jak poprzednie płyty, jest nieco łagodniejszy i nastawiony na szerszą publikę, ale wciąż trzyma poziom. Nadal są tu takie petardy jak "World Gone Wild" (najlepszy popis wokalny z całego albumu), singlowy "Hard Times", skrzący się ogniem "Under the Gun" czy krótki zadziorny, aczkolwiek konkretny "I Am What I Am" (ach ten perkusyjny wstęp!). Pewnym minusem, rzecz jasna można to również potraktować jako plus zależnie od odbiorcy, albumu może być spora dawka ballad, lub utworów o takowym zabarwieniu (np. ckliwe "Beyond the Trees" lub kompletnie niepotrzebna miniaturka "Bis Aufs Blut"). Przez to mamy co chwila przeplatające się ze sobą utwory wolniejsze, nastrojowe oraz te kipiące energią, co zakłóca spójność płyty. Za niebyt trafiony pomysł uważam też, rozpoczęcie albumu właśnie balladowym "A Whiter Shade of Pale" z repertuaru Procol Harum. To bardzo dobry kawałek, ale na koniec płyty, lub gdzieś w środku, w żadnym wypadku na początek, odbiera to materiałowi tak ważne pierwsze wrażenie. W przypadku starego dobrego heavy metalu z jakim mamy tu do czynienia powinno to być konkretne mocarne uderzenie, swoiste zaproszenie do dalszego obcowania z tym krążkiem, a byłoby tu z czego wybierać. Mimo tej garści uwag, uważam "Force Majeure" za przednie wydawnictwo i bez wątpienia najlepsze ze wszystkich, które ukazały się później pod szyldem Doro. Album niestety nie odniósł jakiegoś spektakularnego sukcesu i poza obszarem Niemiec przeszedł bez specjalnego echa, to był już 1989 rok i tego typu brzmienia były już nieco w odwrocie, oddając pole bardziej ekstremalnym odmianom metalu. Moim zdaniem zasługiwał na nieco więcej uwagi, ale cóż, nie trafił w swój czas.
Zarówno dyskografia Warlock jak i niniejsza płyta bez wątpienia należą do klasyki niemieckiego metalu i to raczej tego mniej oklepanego, niszowego. Tych, którzy do tej pory nie mieli okazji zapoznać się z wczesnymi dokonaniami Doro i jej zespołu szczerze zachęcam do sięgnięcia po "Force Majeure" oraz wcześniejsze wydawnictwa wydane pod szyldem Warlock. Fani starego, nieprzekombinowanego, hm-owego łojenia nie będą zawiedzeni.
środa, 22 lutego 2017
Burstin Out- Hell Commands... (GFY Productions 2013)
Jakiś czas temu pisałem wam o debiucie Burstin Out, a dziś pragnę przybliżyć wam epkę "Hell Commands...", która go poprzedzała. Cóż, kolejność trochę nie ta, no ale niestety mini album trafił do mnie później niż "Outburst of Blasphemy". Jakoś ciężej go było namierzyć.
Jak nie trudno się domyślić, zespół hołduje starej szkole spod znaku przede wszystkim Venom oraz starego Bathory. Tak mówiąc szczerze, to mam wrażenie, że gdyby trio Cronos, Mantas i Abaddon zaczęło grać, nie w latach 80-tych, a teraz to graliby i brzmieli dokładnie tak jak Burstin Out. Jest z nimi podobnie jak chociażby z retro-rockowym Orchid. Słyszysz ich i myślisz "no żywcem Black Sabbath z czasów "Master of Reality" czy "Vol.4", ale mimo to jest w tym jakaś nowa energia, nowa jakość. Pozornie można by stwierdzić, że to jakaś bezczelna kalkomania, ale tak nie jest. To totalny hołd i autentyczne zamiłowanie do tamtego brzmienia, estetyki, stylu oraz jego struktur. To samo robi Burstin Out w stosunku do pierwszych 4 płyt Venom i wychodzi im to piekielnie dobrze. Potrafią tchnąć w tą sztukę odmłodzonego ducha oraz świeżą i szczerą pasję. Już samo ich wykonanie "Witching Our" to potwierdza, ogromny szacun. Pozostałe kompozycje z epki to kolejny tego przykład. Rzecz jasna nie jest to ślepe i wyłączne zapatrzenie w Venom, jest to ewidentny numer jeden, ale w takim chociażby "Blackened Soul" dostajemy konkretną dawkę wpływów zaczerpniętych z pierwszego albumu Bathory (wstęp sunie "Necromancy" na kilometr) oraz szczyptę Kata (tak właśnie!) z "Metal and Hell". Ta grupa wie jak przypominać stare czasy oraz czcić klasykę gatunku w jak najlepszym stylu. Pochwały należą się także za świetne, dynamiczne brzmienie materiału, które nadaje całości kolorytu i podwaja przyjemność ze słuchania.
Co tu dużo mówić, szczerze zachęcam do sięgnięcia po nagrania tej grupy. Porównując epkę do debiutu widać gołym okiem, że zespół się rozkręca i nie zamierza przestać bombardować nas tym co w oldschoolowym metalu najlepsze. Bierzcie póki jeszcze można to gdzieś dorwać. Klasa!
Jak nie trudno się domyślić, zespół hołduje starej szkole spod znaku przede wszystkim Venom oraz starego Bathory. Tak mówiąc szczerze, to mam wrażenie, że gdyby trio Cronos, Mantas i Abaddon zaczęło grać, nie w latach 80-tych, a teraz to graliby i brzmieli dokładnie tak jak Burstin Out. Jest z nimi podobnie jak chociażby z retro-rockowym Orchid. Słyszysz ich i myślisz "no żywcem Black Sabbath z czasów "Master of Reality" czy "Vol.4", ale mimo to jest w tym jakaś nowa energia, nowa jakość. Pozornie można by stwierdzić, że to jakaś bezczelna kalkomania, ale tak nie jest. To totalny hołd i autentyczne zamiłowanie do tamtego brzmienia, estetyki, stylu oraz jego struktur. To samo robi Burstin Out w stosunku do pierwszych 4 płyt Venom i wychodzi im to piekielnie dobrze. Potrafią tchnąć w tą sztukę odmłodzonego ducha oraz świeżą i szczerą pasję. Już samo ich wykonanie "Witching Our" to potwierdza, ogromny szacun. Pozostałe kompozycje z epki to kolejny tego przykład. Rzecz jasna nie jest to ślepe i wyłączne zapatrzenie w Venom, jest to ewidentny numer jeden, ale w takim chociażby "Blackened Soul" dostajemy konkretną dawkę wpływów zaczerpniętych z pierwszego albumu Bathory (wstęp sunie "Necromancy" na kilometr) oraz szczyptę Kata (tak właśnie!) z "Metal and Hell". Ta grupa wie jak przypominać stare czasy oraz czcić klasykę gatunku w jak najlepszym stylu. Pochwały należą się także za świetne, dynamiczne brzmienie materiału, które nadaje całości kolorytu i podwaja przyjemność ze słuchania.
Co tu dużo mówić, szczerze zachęcam do sięgnięcia po nagrania tej grupy. Porównując epkę do debiutu widać gołym okiem, że zespół się rozkręca i nie zamierza przestać bombardować nas tym co w oldschoolowym metalu najlepsze. Bierzcie póki jeszcze można to gdzieś dorwać. Klasa!
wtorek, 21 lutego 2017
Blake's Vengeance- 7747 - 7744 (Defense Records 2016)
Już kiedyś zaznaczałem, że bardzo nie lubię pisać niepochlebnych recenzji, no ale czasem nie da się od tego uciec, szczerość przede wszystkim. Włoski Blake's Vengeance to kolejny zespół parający się thrash metalowym rzemiosłem, przy okazji wplatając w to elementy heavy metalu. Niestety, zespołów grających mniej więcej podobnie do nich jest na pęczki, chociażby w samej Ameryce Południowej. W ich muzyce przemykają wpływy klasyki spod znaku Iron Maiden (śladowe ilości) czy chociażby Heathen, nawet Megadeth można by się gdzieś doszukać, ale to kompletnie nie ratuje sytuacji. Dwa pierwsze utwory z niniejszej epki (a raczej wznowienia ich dema z 2015) katują słuchacza na wstępie bardzo irytującymi, pokręconymi riffami, które mnie osobiście przyprawiają o to samo uczucie jakie ma się podczas jedzenia cytryny, no wykrzywia gębę na prawo i lewo. Po prostu nie ma się ochoty słuchać ich do końca. W tego typu graniu ma się ochotę na jakieś galopady, miarowe, ciężkie czy też tnące zagrywki, a tu wszystko lata jak sinusoida. Widać, że są pewne techniczne zapędy w tym graniu, ale niestety niespecjalnie się udały i bardziej denerwują niż dają przyjemność ze słuchania. Całe szczęście materiał ratuje naprawdę udana, choć trochę przekombinowana, solówka w utworze "Blind to the World" i wreszcie jakaś bardziej strawna budowa utworu w kończącym demo "The Machine". Jest tu bardziej wg. tradycyjnych wzorców, bez udziwniania i z większym wyczuciem, całkiem ładnie to się toczy od początku do końca. Kolejna sprawa to wokale. W moim osobistym odbiorze są kompletnie nie kompatybilne z muzyką. Czyste, z tendencją do włażenia na wyższe rejestry, pasujące bardziej do power metalowej estetyki. W tym zestawieniu kompletnie się nie sprawdzają i po prostu męczą.
Reasumując, jest to materiał co najwyżej przeciętny i raczej nie zainteresuje nikogo kto nie siedzi mocno w klimatach heavy/ thrash i nie łyka bez popitki praktycznie wszystkiego z tego gatunku. Do mnie to demko w ogóle nie trafiło i wątpię abym kiedykolwiek do niego wrócił. Niesamowicie ciężko było mi przez nie przebrnąć, a to tylko 4 utwory. Niestety, nie ma czego polecać.
Reasumując, jest to materiał co najwyżej przeciętny i raczej nie zainteresuje nikogo kto nie siedzi mocno w klimatach heavy/ thrash i nie łyka bez popitki praktycznie wszystkiego z tego gatunku. Do mnie to demko w ogóle nie trafiło i wątpię abym kiedykolwiek do niego wrócił. Niesamowicie ciężko było mi przez nie przebrnąć, a to tylko 4 utwory. Niestety, nie ma czego polecać.
niedziela, 19 lutego 2017
"(...) Był to rzecz jasna metal, ale jakoś tak finezyjnie wywrócony tył na przód, jak sweter (...)"- wywiad z Fenrizem (Darkthrone)
1. Witaj Fenriz! Z marszu dzięki, że
zgodziłeś się odpowiedzieć na kilka moich pytań! Tak na
początek, co ostatnio przykuło Twoją uwagę jeżeli chodzi o
muzyczne nowości, mam na myśli nie tylko metal, co mógłbyś
szczególnie polecić?
Ciężko jest mi cokolwiek
zarekomendować nie znając gustu osoby pytającej. Prawdę mówiąc
nikt nie ma zielonego pojęcia jak szeroki i dziwny jest mój gust
muzyczny, nawet nie ma sensu tego tłumaczyć, stale jestem źle
rozumiany. Tak dla przykładu, w ostatnim poście na "Band of
the Week" próbowałem sklecić coś w temacie heavy metalowych
albumów których ostatnio słuchałem najczęściej, tych które
wyszły w 2016, i spytałem innych, które były ich faworytami.
Pierwsza sprawa to to,że zaczęli tworzyć listy zawierające różne
odmiany metalu, a jak sam widzisz pytałem o heavy metal. Myślę, że
ich mózgownice są kompletnie wyprane za sprawą przyzwyczajenia to
wszelakich list typu "best of", że z automatu sami
zaczynają takie tworzyć. Wcale o takowe nie prosiłem, zadałem też
proste pytanie o to czego ostatnio słuchają najczęściej. To z
racji tego, że przypadkowo często słuchamy tego czego wcale nie
wrzucilibyśmy jako swój top. Jakiś album który wyjątkowo nas
oczarował, mający w sobie coś wyjątkowego co sprawia, że wciąż
chce się do niego wracać, a jednocześnie taki którego obiektywnie
nie można by zaliczyć do najlepszych. Jestem typem samotnika, moją
głowę wciąż wypełniają przeróżne przemyślenia, zagwostki dotyczące muzyki, przywykłem już do unikania spowiedzi ze swoich
wniosków na tym tyle, że i nawet w wywiadach niczym specjalnie się nie
dzielę.
Co się tyczy tego czego lubię słuchać
najbardziej, to jest to czasem tak odległe od gustów innych osób , że
lepiej po prostu nie wchodzić na ten temat. W pierwszej kolejności
radochę sprawia mi słuchanie pewnych albumów z lat 60-tych jako że
lubię brzmienie z tamtego okresu, ale zarówno wtedy jak i
dziś występowały pewne tzw. lagi. Co mam przez to na myśli?
Chodzi o technikę studyjną. Eksploracja dźwięku odbywała się w
niektórych miejscach szybciej niż w innych. Także dla przykładu, nagrania z Indii z 1969 mają brzmienie, które występowało w
Stanach w latach 50-tych, a nawet 40-stych. Zatem trudno być tu
precyzyjnym.
Dwa heavy metalowe albumy z 2016, które
najczęściej gościły w moim odtwarzaczu to Angel Sword- "Rebels
Beyond the Pale" oraz Demon Bitch- "Hellfriends". Ale
czy znaczy to, że uważam je za najlepsze? Sam już nie wiem.
Prawdopodobnie albumy Sumerlands oraz Eternal Champion zaliczyłbym
do tych najbardziej udanych jeżeli chodzi o heavy metal wydany w ubiegłym roku. Cóż,
życie wciąż nieprzerwanie płata nam figle.
2. Teraz cofnijmy się w czasie do
momentu nagrywania waszego debiutu "Soulside Journey". Z
tego co wiem w studiu Sunlight towarzyszyli wam Nicke oraz Uffe z
Entombed. Czy masz jakieś szczególne wspomnienia związane z tamtą
sesją?
Wszystko zaczęło się od listu który
Nicke napisał do mnie w 1987 pytając o demo "Black Death"
na potrzeby swojego zina Chickenshit (zine nigdy się nie ukazał, ale
dzięki chęci zrobienia takowego dostał masę demówek od zespołów
o których planował napisać). Później przesłał mi na taśmie
rehearsal Nihilist, który niesamowicie mi się spodobał, na tyle,
że nie mogłem przywyknąć do wokali, które pojawiły się na
następnych demówkach. A na pewno nie do głosu LG haha. Od tamtego
czasu byliśmy w stałym kontakcie, wymieniliśmy mnóstwo taśm. W
końcu udało nam się zdobyć kontrakt, a co za tym idzie pojawiła
się kwestia nagrania debiutanckiego albumu. Planowaliśmy zrobić to
w lokalnym studiu Creative, ale okazało się, że owa przyjemność
kosztować będzie 25.tys koron. Dysponowaliśmy kwotą tylko 10
tysiaków, a i nie mogliśmy liczyć na pomoc naszych rodzin w tej
kwestii. Tak oto musieliśmy wybrać się na nagrywanie do Szwecji
zamiast zrobić to u siebie w Creative (Mayhem nagrało tam swój
"Deathcrush"!). Z powodu wspomnianego kiepskiego budżetu
zdani byliśmy na studio Sunlight, ale przynajmniej mogliśmy za
darmo pomieszkiwać u Uffe i Nicke'go, za co jesteśmy im dozgonnie
wdzięczni. Uffe pomagał nam odrobinę także podczas sesji
nagraniowej. Nie pozwolono mi przywieźć moich bębnów do studia,
jako że Skogsberg miał tam własną perkusję elektroniczną.
Strasznie nie podobało mi się jej brzmienie, generalnie caly ten sprzęt to okropność.
To wszystko z założenia miało powstać w Creative w Kolbotn, a nie
tam. Grrr.
Czas ten spędziliśmy głównie z Nihilist,
wtedy już Entombed, cały tydzień, mieliśmy okazję poznać gości
z Treblinka i razem wybrać się na koncert Skull. Przemieszczaliśmy
się przede wszystkim kolejką, byli tacy jak ja i wszędzie jeździli
transportem publicznym. Z resztą w moim przypadku nie uległo to
zmianie do tej pory. Nigdy nie brałem pod uwagę wyrobienia sobie
prawa jazdy, nie miałem takiej potrzeby.
3. Czy mógłbyś przybliżyć jak
zaczęła się wasza współpraca z Peaceville, która trwa po dzień
dzisiejszy? Czy zawsze byliście zgodni? Przy "A Blaze in the
Northern Sky" nie obyło się bez drobnych zgrzytów.
Tak, podpisali kontrakt z zespołem
death metalowym i chyba nawet podobało im się brzmienie "Soulside
Journey" (!). Na kolejny album mieliśmy już kwotę 25 tys.
zatem mogliśmy wreszcie nagrywać w Creative, mieć nad wszystkim
kontrolę. Nowej płycie nadaliśmy brzmienie black metalu lat
80-tych, co było dla Peaceville lekkim szokiem. Chcieli abyśmy
ponownie zmiksowali album. Nie zgodziłem się, powiedziałem, że w
takim razie wyda to Euronymous w barwach swojej Deathlike Silence,
miał już na koncie Merciless- "The Awakening". Wtedy
Peacville stwierdziło, że starci twarz jeżeli
pozwoli młodemu zespołowi opuścić ich wydawnictwo, także
ostatecznie dali nam wolną rękę. Jak się okazało było to dobre
zarówno dla nich jaki i dla nas.
Aby zdobyć kontrakt wysłaliśmy im
demo "Cromlech", jakoś pod koniec 1989, ale nie byli nim
zainteresowani. Wtedy zacząłem ich błagać aby go posłuchali raz
jeszcze, byłem pewien, że nie robiąc tego popełniają błąd. W
końcu dzięki mojemu nagabywaniu przygarnęli nas pod swoje
skrzydła, szczęściem dla nich i dla nas.
4. Jak wspominasz okres wydania
wspomnianej w poprzednim pytaniu płyty? Mam tu na myśli nie tylko
proces jej powstawania, ale i to co się działo na norweskiej
scenie. Czy przypuszczałeś jak ważny dla gatunku stanie się "A
Blaze in the Northern Sky" (mimo faktu, że nie jest to do końca
album black metalowy)?
W tym momencie prosisz mnie o napisanie
całej książki, nawet ostatnio takową wydaliśmy, no ale
oczywiście po krótce przybliżę tą historię. Nie, nie
oczekiwałem, że wielu ludzi załapie ten album. Spodziewałem się
zauważenia wielu wciąż death metalowych elementów. Czas studyjny
jaki mieliśmy zarezerwowany w Creative w 1991 był przeznaczony na
nagrywanie "Goatlord", a nie czegoś kompletnie nowego.
Mieliśmy czas na napisanie tylko 3 nowych kawałków, które były
czysto black metalowe, a pozostałe, które się tam znalazły
musieliśmy w pośpiechu przerobić na potrzeby płyty. Lata 90-91
były dla nas bardzo stresujące i wypełnione pracą nad muzyką. "A
Blaze in the Northern Sky" nagraliśmy dokładnie w tym samym
czasie kiedy Euronymous otwierał Helvete w Oslo. Sklep mieścił się
zaraz obok mojego miejsca pracy (pracę na poczcie w śródmieściu
Oslo rozpocząłem w październiku 1988), dużo czasu spędzałem
wtedy w Elm Street Rock Cafe, jakoś od lipca 1991 bywałem tam
dosłownie kilka razy w tygodniu. Także do Helvete zacząłem zaglądać regularnie. Pozostali ludzie ze sceny raczej nie mieli stałej pracy,
może poza gośćmi z Immortal, ale reszta nie. Poniekąd jest to
jakieś wytłumaczenie wszystkich tych przestępstw, które miały
wtedy miejsce. Miałem na głowie zespół i pracę, także byłem
mocno zajęty i nie pakowałem się w żadne kłopoty, dodam jeszcze,
że na początku 1992 wziąłem ślub.
5. Jak to się stało, że swojego
czasu postanowiłeś wystartować z takim projektem jak Neptune
Towers? Inspiracje są raczej oczywiste, chodzi mi o sam fakt
nagrania muzyki tak poniekąd trudnej w odbiorze. Jak to było z
wydaniem obu albumów i jaki był na nie odzew? Jak te płyty
oceniasz z perspektywy czasu?
Sporo siedziałem w muzyce Klausa
Schulze, sprawiłem sobie syntezator i zacząłem sprawdzać jego
możliwości, eksperymentować z dźwiękami. Wynikiem tego są dwa
albumy wypełnione kosmicznymi brzmieniami, i żeby nie drążyć
zbytnio tematu ochrzciłem je mianem "kiepskich dem Klausa
Schulze". Niezbyt lubię mówić o muzyce samej w sobie. W swoich audycjach po
prostu puszczam muzykę, mówienie o niej zbyt wiele nieszczególnie mi leży. Za
dużo kłębi mi się w głowie w tym temacie, także gdybym miał
mówić o muzyce musiałbym to robić bez przerwy, wciąż słuchając,
co niestety samemu słuchaniu nie sprzyja haha.
6. Jakoś ponad rok temu wystartowałeś
z "Radio Fenriz", które jest istną kopalnią nie tylko
metalowych brzmień. Co spowodowało, że wyszedłeś z taką
inicjatywą? Jest jeszcze przecież "Band of the Week".
Przygotowań do tego było sporo.
Zacząłem dokładnie 2 lata temu. Od czasu rozpoczęcia działania
na myspace w 2006 zacząłem dostawać coraz więcej i więcej nagrań
od zespołów z całego świata, jak zwykle podziemne rzeczy.
Później, jakieś 4 lata temu zostałem zapytany czy nie miałbym
ochoty dołączyć do "normalnych" kręgów regularnie
otrzymujących materiały promo. Jako, że do tamtej pory spoglądałem
na metal ze swojej własnej perspektywy, chciałem spróbować czegoś
nowego, zobaczyć jak inni postrzegają temat. Zacząłem dostawać
tony promówek. To czego nie skasowałem zapisywałem, robiłem
notatki, wrzucałem na swoją mp3-kę i chodziłem do roboty
słuchając, jak z resztą zwykłem robić na co dzień. Obecnie
wyrobiłem sobie już system oceny tych materiałów. 2 lata i 2
miesiące temu przyjąłem ofertę dołączenia do soundcloud-u
magazynu Deaf Forever (pracuję dla tego pisma) i raptem okazało się,
że mam do przesłuchania jakieś 1100 promówek rocznie. "Band of the Week" powstał na potrzebę
podziemnych materiałów. Odkryłem, że rynek muzyczny uległ
zmianie, wydawców jest więcej niż kiedykolwiek, a zaproszenia do
promocji mogą dotyczyć wszystkiego, nawet dem na taśmach. Dlatego
też dziennikarze i magazyny dostają więcej materiałów niż
kiedykolwiek wcześniej, a co za tym idzie także ja.
Raptem nagromadziło mi się
tego tyle, że ciężko było to ogarnąć. Miałem swój własny
system oceny i tylko "Band of the Week" żeby promować to co mi się spodoba. Jedna strona przestała wystarczać.
Stratą czasu było ocenianie tych materiałów bez możliwości ich
promowania. W tym samym czasie Ted do spółki z Peaceville założyli
profil Darkthrone na facebooku i zasugerowali żebym i ja stworzył
swój własny aby móc tą stronę administrować. Kurde, to i ja muszę być na facebooku? No dobra, ale oznacza to, że powstaje
kolejne miejsce gdzie będę mógł rozpowszechniać muzykę, zrobić
podkast radiowy którego odbiorcami byliby ludzie obserwujący stronę
Darkthrone oraz "Band of the Week". Wszystko wyszło
świetnie i już po 4 audycjach na soundcloud statystyki pokazały,
że mam odbiorców w 50 różnych krajach (statystyki na soundcloud
zatrzymują się na 50, także jest prawdopodobieństwo, że tych
krajów jest o wiele więcej, zatem pomysł wypalił).
Po 2015 moje moce przerobowe odnośnie
słuchania muzyki osiągnęły szczyt. Z końcem 2016 zmuszony byłem
zrezygnować z wielu zaproszeń do otrzymywania materiałów,
także teraz dostaję ok. 800-900 rocznie. Uwierz, zacząłem już
dostawać od tego kręćka, serio. Ze względu na zdrowie musiałem
trochę przystopować. Jestem tylko człowiekiem, mam na głowie dwie
prace, a promówki oraz radio Fenriz to działalność fanowska, coś
na czas wolny. Nic na tym nie zarabiam, a i nie ma nikogo kto by mi w
tym pomagał. Magazyny które dostają jakieś 1400 materiałów mogą
to rozłożyć na pracowników, a ja ogarniam to wszystko sam.
7. Twoje zamiłowanie do Hellhammer/
Celtic Frost jest powszechnie znane, miało i nadal ma spory wpływ
na Darkthrone. Pamiętasz moment kiedy po raz pierwszy zetknąłeś
się z muzyką Toma G. Warriora?
W 1986 miałem fazę na długie epickie
kompozycje, takie najbardziej mnie zajmowały. cokolwiek trwało
więcej niż 6 minut budziło moje zainteresowanie. Coś takiego
przyuważyłem w sklepie na tylnej części okładki do "To Mega
Therion", także podszedłem do lady żeby sobie posłuchać.
Nie słyszałem czegoś takiego nigdy przedtem, był to rzecz jasna
metal, ale jakoś tak finezyjnie wywrócony tył na przód, jak
sweter, w Norwegii mówimy na to: Det var på Vranga. Nie oglądając
się za siebie szybko nabyłem resztę dyskografii Celtic Frost,
który stał się dla mnie główną inspiracją aby założyć swój
własny zespół. Jak boska by nie była ta grupa riffy miała proste. Nie byłem ani dobrym perkusistą, ani gitarzystą, ale
pomyślałem sobie, że tego mogę spróbować. Celtic Frost nie był
moją jedyną inspiracją, było ich w sumie tak wiele, że ciężko
zliczyć.
"Into the Pandemonium" jest
świetnym albumem, ale to krok w trochę inne rejony rzecz jasna, Tom
G Warrior pokazuje nam tutaj swoje różne inspiracje i to kim był w
tamtym czasie, tak myślę. Celtic Frost był wcześniej chodzącym
ideałem, "Into the Pandemonium" jest jak miasto, pełne
różności. Pamiętam, że nie lubiłem swojego czasu refrenu do "I
Won't Dance". To był mój problem jeżeli chodzi o tą płytę.
Taki "One With Their Pride" już nie, podobał mi się ten
typ brzmienia maszyny perkusyjnej od czasu typowego hip-hopu lat
83-84 którego przykładem jest płyta "Beat Street" oraz
film o tym samym tytule. No ale nie jest to moja ulubiona kompozycja
Celtic Frost haha.
8. Biorąc pod uwagę wszystkie albumy
w których nagraniu brałeś udział, i mam na myśli nie tylko
Darkthrone, to które są dla Ciebie najważniejsze, z których
jesteś najbardziej zadowolony?
Myślę, że "Under a Funeral Moon".
9. Okładki płyt "F.O.A.D.",
"Dark Thrones and Black Flags" oraz "Circle the
Wagons" zdobi zombiak stworzony przez Dennisa Dreada. Kto był
pomysłodawcą i dlaczego nie pociągnęliście tego konceptu dalej?
Był naprawdę trafiony!
Ted stwierdził, że nie powinniśmy
już dalej tego ciągnąć, a zobaczyć jak jesteśmy postrzegani poza własnym podwórkiem.
Wtedy Dylan Hughes znalazł dla nas grafikę na kolejny album, a
potem ja prywatną fotkę na "Arctic Thunder". Ten cały
Mr. Necro był pomysłem wspólnym, moim, Teda oraz Dennisa. Chciałem
mohawka takiego jak szkielet na okładce płyty Slaughter-
"Strappado", Ted chciał żeby pojawił się w tym
wszystkim hełm, także jak widzisz trudno to było ze sobą
pogodzić, mohawk i hełm?! Hahaha. Ten koncept w połowie lat
90-tych wyszedł by o wiele lepiej. Teraz mamy już sporo
albumów na koncie, a z wiekiem chce się aby te okładki były różne, żeby
można było je jakoś oddzielać. Do wspomnianych odnoszę się
obecnie jako do Trylogii Dennisa Dreda, nawet jeżeli nie było to
zamierzone. Ted także znał Dennisa i był z nim w kontakcie. Dennis
odwiedził mnie i moją żonę kilka lat temu i wspólnie wybraliśmy
się na rajd pieszy po lesie, dołączył do mnie na kilku treningach
piłki nożnej, wspólnie odwiedziliśmy także muzeum wikingów. To
bardzo miły facet ze świetnym gustem muzycznym. No ale mniejsza o
to. Ted chciał abyśmy przystopowali z tymi okładkami na jakiś
czas. Rok temu zasugerował jednak żeby zwrócić się do Dennisa po
kolejne, ale obecnie uważam, że najlepiej zostawić to tak jak
jest, w formie trylogii, żeby nie robić już bałaganu. Niemniej
jednak nie mam zielonego pojęcia co pojawi się na okładce do
kolejnej płyty.
10. Skoro wspomniałem już między
innymi "Circle the Wagons" to chciałbym spytać o historię
stojącą za instrumentalnym "Brann Inte Slottet".
Intryguje mnie ten kawałek i zawsze wzbudza sporo nostalgii.
W pewnym momencie, podczas gdy
oglądałem w kinie stary norweski film "Applekriget", tłum
na ekranie zaczął skandować "Brann Inte Slottet!".
Raptem, ni stąd ni zowąd zacząłem układać w głowie przykładowy
riff i perkusję do tego co słyszałem, tak powstał ten utwór.
Jestem z niego całkiem zadowolony. Nostalgia jest jednym z tych
uczuć, które stale mi towarzyszą, ale nie jestem przekonany czy
przekłada się to na muzykę jaką tworzę, to kawałek
instrumentalny, a nostalgię najczęściej zawieram w tekstach.
11. Na koniec pragnę jeszcze spytać o
ostatnie, jubileuszowe reedycje waszych starych albumów. Nie
ukrywam, że bardzo spodobał mi się pomysł tych bonusowych dysków
z Twoimi komentarzami do każdego z materiałów. Fajnie się tego
słucha i sporo można się dowiedzieć, coś takiego stymuluje do
szerszych refleksji nad muzyką. To był Twój pomysł?
Tak. Zwykle dyski z komentarzami
dołączane są do filmów na dvd. Wpadłem zatem na pomysł aby
przenieść ten koncept w świat muzyki. Wytwórnie zwykle pytają
nas o bonusowe materiały na potrzeby reedycji, a zwykle nie mamy
skąd ich wziąć. Zawsze nagrywaliśmy tylko to co potrzebne było
na album. Musiałem zatem zastanowić się nad jakimś ciekawym
bonusem i tak zrodził się ten pomysł.
12. Tak oto dotarliśmy do końca. Raz
jeszcze ogromne dzięki za Twój czas i wszystkie odpowiedzi. Finał
zostawiam Tobie!
"The Wall" Pink Floyd ma
naprawdę genialnie brzmiącą perkusję!
rozmawiał: Przemysław Bukowski
sobota, 18 lutego 2017
Satyricon- Nemesis Divina (Moonfog 1996/ Napalm 2016)
"Nemesis Divina" to bez wątpienia kanon i najwyższe podium Black Metalowego rzemiosła. Owe dzieło wymienia się jednym tchem obok takich albumów jak "In the Nightside Eclipse" Emperor, "De Mysteriis Dom Sathanas" Mayhem czy chociażby "A Blaze in the Northern Sky" Darkthrone. Płyta wyryła swą nazwę w historii gatunku nie tylko niesamowitym brzmieniem, ambitnymi kompozycjami, ale także towarzyszącą jej estetyką. Fotografie zespołu z tamtego okresu oraz słynny teledysk do "Mother North" stały się jednymi z najbardziej rozpoznawalnych, wizualnych aspektów tej sztuki, jej swoistą wizytówką.
Album nagrany został na przełomie stycznia i lutego 1996 roku w studiu Waterfall. Przy albumie nie pracował tylko i wyłącznie duet Satyr- Frost. Do składu dokaptowany został Nocturno Culto z zaprzyjaźnionego Darkthrone, który był ogromnym fanem dwóch wcześniejszych materiałów Satyriocon. Co prawda nie wziął udziału w pisaniu materiału, ale udzielił się jako drugi gitarzysta, zarówno w studiu jak i na trasie koncertowej, która wystartowała po wydaniu płyty. Warto wspomnieć, że była to pierwsza trasa w historii zespołu i bynajmniej nie zrodziła się z chęci do grania na żywo, a bardziej za namową ludzi wokół oraz chęci zyskania doświadczenia w tym zakresie (ostatecznie zespół nie był z niej zadowolony). Kolejnym muzykiem, który w pewnym stopniu dorzucił swoje trzy grosze do "Nemesis Divina" był sam Ihsahn. Satyr poprosił go aby nagrał im partie klawiszy, ale niestety w połowie sesji, Ihsahn zmuszony był zrezygnować z powodu obowiązków związanych z Emperor. Zastąpiony został kimś innym spoza sceny BM. Do Satyricon tymczasowo dołączył także Svartalv z Gehenna, który odpowiedzialny był za partie basu. Podczas koncertowania zastąpił go Tchort (min. Emperor, Carpathian Forest).
"Nemesis Divina" otwiera "The Dawn of a New Age" ze słowami "This is Armageddon!". I faktycznie jest, trudno o lepszy początek. Pełno tu agresji i siły przeplatającej się z klimatycznymi zwolnieniami dającymi odetchnąć po serwowanym nam sztormie."Forhekset" to kolejny wymiatacz w którym na moment dopuszczone są do głosu folkowe inspiracje (sam koniec utworu) oraz nadające podniosłości klawiszowe tła. Wykończenia bardzo trafione i przynoszące na myśl elementy obecne chociażby w twórczości Ulver czy Emperor. No i teraz totalne mistrzostwo i punkt kulminacyjny albumu. Majestatyczny, potężny i emocjonalnie nacechowany "Mother North". Może nie będę w tym stwierdzeniu oryginalny, ale jest to dla mnie najwybitniejsze dzieło kompozytorskie w całej karierze Satyricon. W tym kawałku sztuki zaklęte są niezliczone pokłady emocji towarzyszących Black Metalowi oraz wszystko co ten zespół reprezentuje, to istny hymn. Mamy tu przyprawiający o ciary motyw przewodni, masę zwolnień, przyspieszeń, oraz niesamowicie atmosferycznych pasaży, o kunszcie instrumentalnym nie wspominając. Zasłuchuję się w niego po dziś dzień i wciąż nie mam dość, dla mnie jest ponadczasowy. Pragnę wyróżnić jeszcze "Du Som Hater Gud" do którego tekst napisał Fenriz. Co się okazuje jego praca przy tej kompozycji wpłynęła na sam charakter utworu. Można pokusić się o stwierdzenie, że gdyby miał surowszą produkcję i trochę bardziej toporną strukturę to bez problemu znalazłby dla siebie miejsce na "Under a Funeral Moon". Konkretny wpływ Darkthrone jest tu moim zdaniem bardziej niż oczywisty. Pozostałe kawałki czyli "Immortality Passion", tytułowy "Nemesis Divina" oraz zwieńczający całość, instrumentalny "Transcendental Requiem of Slaves" dopełniają dzieła i pokazują, że mamy przed sobą płytę wybitną, świadomą, bogatą w artystyczny wyraz, krótko mówiąc zasiadającą na swym własnym tronie.
No i teraz słów kilka w kwestii jakże szeroko reklamowanej swojego czasu reedycji tego krążka. Nie powiem, czekałem mocno na to wydawnictwo i miałem co do jego wizualnej formy spore oczekiwania. Z przykrością muszę stwierdzić, że odrobinę się zawiodłem. Za cenę z preorder'u spodziewałem się kolekcjonerskiej perełki i tego nie dostałem. Mamy tutaj standardowy jak na deluxy różnej maści digibook z wpiętą wewnątrz książeczką z tekstami (obok których widnieją średniowieczne rysunki związane bodajże z plagą czarnej śmierci, z tego co kojarzę to użyte zostały jako tło do plakatu promującego wydanie płyty w 1996), wywiadem dotyczącym powstawania "Nemesis Divina" (no to jest na plus bo ciekawy i kompleksowy) i dokładnie tymi samymi zdjęciami które widzieliśmy w pierwszym wydaniu tego krążka z Moonfog. Bonusów na płycie nie ma żadnych (to akurat mi nie przeszkadza, chociaż różnie to z tym bywa, zależy co), brzmieniowo też nie będę się czepiał i szukał dziury w całym. Płytka została w tym względzie nieco podrasowana i efekt końcowy jest lepszy od oryginału, przynajmniej takie jest moje osobiste odczucie. Wracając ponownie do aspektów wydawniczych to dla porównania mogę przytoczyć jubileuszowe wydania płyt Darkthrone z Peaceville, które są znacząco tańsze, a serwują nam dodatkowy dysk oraz dawkę archiwalnych, nigdzie wcześniej nie widzianych fotografii. Można? Można! Reasumując, tragedii nie ma, w generalnym rozrachunku jest ok, ale pozostaje niedosyt i niespełnione oczekiwania. Sądząc po propagandzie towarzyszącej temu wydawnictwu zarówno ze strony wytwórni jaki i zespołu to nie powinno było mieć miejsca. Całe szczęście po nowym roku cena niniejszego wznowienia spadła o połowę co czyni ją adekwatną do tego co zostało nam zaoferowane. Jeżeli ktoś nie ma pierwszego bicia to w zaistniałym układzie można śmiało po to sięgnąć.
Podsumowując, "Nemesis Divina" to nie tylko nieopisane doświadczenie artystyczne, ale także jeden z przykładów kwintesencji Black Metalu lat 90-tych, istna podróż w czasie do lat świetności tej muzyki oraz doświadczenie wszystkich tych emocji której owej sztuce towarzyszą. Nie wyobrażam sobie, aby można było tego dzieła nie znać, to monument gatunku!
Album nagrany został na przełomie stycznia i lutego 1996 roku w studiu Waterfall. Przy albumie nie pracował tylko i wyłącznie duet Satyr- Frost. Do składu dokaptowany został Nocturno Culto z zaprzyjaźnionego Darkthrone, który był ogromnym fanem dwóch wcześniejszych materiałów Satyriocon. Co prawda nie wziął udziału w pisaniu materiału, ale udzielił się jako drugi gitarzysta, zarówno w studiu jak i na trasie koncertowej, która wystartowała po wydaniu płyty. Warto wspomnieć, że była to pierwsza trasa w historii zespołu i bynajmniej nie zrodziła się z chęci do grania na żywo, a bardziej za namową ludzi wokół oraz chęci zyskania doświadczenia w tym zakresie (ostatecznie zespół nie był z niej zadowolony). Kolejnym muzykiem, który w pewnym stopniu dorzucił swoje trzy grosze do "Nemesis Divina" był sam Ihsahn. Satyr poprosił go aby nagrał im partie klawiszy, ale niestety w połowie sesji, Ihsahn zmuszony był zrezygnować z powodu obowiązków związanych z Emperor. Zastąpiony został kimś innym spoza sceny BM. Do Satyricon tymczasowo dołączył także Svartalv z Gehenna, który odpowiedzialny był za partie basu. Podczas koncertowania zastąpił go Tchort (min. Emperor, Carpathian Forest).
"Nemesis Divina" otwiera "The Dawn of a New Age" ze słowami "This is Armageddon!". I faktycznie jest, trudno o lepszy początek. Pełno tu agresji i siły przeplatającej się z klimatycznymi zwolnieniami dającymi odetchnąć po serwowanym nam sztormie."Forhekset" to kolejny wymiatacz w którym na moment dopuszczone są do głosu folkowe inspiracje (sam koniec utworu) oraz nadające podniosłości klawiszowe tła. Wykończenia bardzo trafione i przynoszące na myśl elementy obecne chociażby w twórczości Ulver czy Emperor. No i teraz totalne mistrzostwo i punkt kulminacyjny albumu. Majestatyczny, potężny i emocjonalnie nacechowany "Mother North". Może nie będę w tym stwierdzeniu oryginalny, ale jest to dla mnie najwybitniejsze dzieło kompozytorskie w całej karierze Satyricon. W tym kawałku sztuki zaklęte są niezliczone pokłady emocji towarzyszących Black Metalowi oraz wszystko co ten zespół reprezentuje, to istny hymn. Mamy tu przyprawiający o ciary motyw przewodni, masę zwolnień, przyspieszeń, oraz niesamowicie atmosferycznych pasaży, o kunszcie instrumentalnym nie wspominając. Zasłuchuję się w niego po dziś dzień i wciąż nie mam dość, dla mnie jest ponadczasowy. Pragnę wyróżnić jeszcze "Du Som Hater Gud" do którego tekst napisał Fenriz. Co się okazuje jego praca przy tej kompozycji wpłynęła na sam charakter utworu. Można pokusić się o stwierdzenie, że gdyby miał surowszą produkcję i trochę bardziej toporną strukturę to bez problemu znalazłby dla siebie miejsce na "Under a Funeral Moon". Konkretny wpływ Darkthrone jest tu moim zdaniem bardziej niż oczywisty. Pozostałe kawałki czyli "Immortality Passion", tytułowy "Nemesis Divina" oraz zwieńczający całość, instrumentalny "Transcendental Requiem of Slaves" dopełniają dzieła i pokazują, że mamy przed sobą płytę wybitną, świadomą, bogatą w artystyczny wyraz, krótko mówiąc zasiadającą na swym własnym tronie.
Podsumowując, "Nemesis Divina" to nie tylko nieopisane doświadczenie artystyczne, ale także jeden z przykładów kwintesencji Black Metalu lat 90-tych, istna podróż w czasie do lat świetności tej muzyki oraz doświadczenie wszystkich tych emocji której owej sztuce towarzyszą. Nie wyobrażam sobie, aby można było tego dzieła nie znać, to monument gatunku!
piątek, 17 lutego 2017
Darkthrone- Soulside Journey (Peaceville 1991/2016)
Nagrany w 1990, a wydany w styczniu 1991 roku debiutancki "Soulside Journey" to jedyny, poza materiałami demo, album Darkthrone związany ze sceną death metalową. Ale za to jaki! Bez zbędnego kręcenia mogę powiedzieć, że to jeden z moich dwóch ulubionym death metalowych krążków jakie kiedykolwiek zostały wydane!
"Soulside Journey" nagrano w słynnym, sztokholmskim studiu Sunlight z Tomasem Skogsbergiem za konsoletą, w miejscu gdzie w owym czasie nagrywały prawie wszystkie zespoły ze Szwecji. Pierwotnie planowano zarejestrować materiał w studiu Creative (gdzie Mayhem powołało do życia swój "Deathcrush"), w ich rodzinnym Kolbotn, ale niestety, jak to zwykle z powodów finansowych, nie było to możliwe. Potrzebne było 25 tys. koron, a zespół dysponował tylko 10-cioma. Na czas pobytu w Szwecji załoga Darkthrone przygarnięta została przez chłopaków z Entombed, którzy służyli im radą i pomocą podczas rejestrowania albumu. Uffe został wspomniany we wkładce do płyty jako współproducent partii gitar.
Tak oto powstał majstersztyk, można powiedzieć, technicznego death metalu inspirowany wczesnymi dokonaniami takich grup jak Morbid Angel, Nocturnus (jak podkreśla sam Fenriz drugie demo owego zespołu miało na nich ogromny wpływ), Necrophagia czy Autopsy. Pojawiają się także, jak to zwykle u Darkthrone, przemykające niczym cienie echa Celtic Frost. Płyta ma przyciągający, specyficzny, grobowy klimat, szorstkie, aczkolwiek mocne brzmienie. Cholernie wciąga, a grafika z okładki nadaje jej odbiorowi jakby metafizycznego, astralnego klimatu, niekończącej się wędrówki przez ponure i puste przestrzenie. Nie znajduję drugiego albumu o podobnej atmosferze, wywołującego takie emocje i skojarzenia. Powplatane w kompozycje elementy klawiszy dodają wszystkiemu smaczku. Nocturnus zrobił swoje ;). No i te solówki Teda, masakra! Intryguje mnie, od tak po prostu, bo lubię każdą z odsłon tego zespołu, jak mogłaby wyglądać kariera Darkthrone gdyby jednak zamiast następującego później"A Blaze in the Northern Sky" zarejestrowali porządnie "Goatlord"... Cóż, chyba nigdy się tego nie dowiemy, ale ciekawość pozostaje ;)
Poniżej przedstawiam jubileuszowe wydanie tego iście wybitnego dzieła, którym uraczył nas w ubiegłym roku Peaceville. Dostajemy ładny, 2-płytowy digibook z dodatkowym dyskiem z komentarzami Fenriza do każdego z utworów, oraz książeczkę wypełnioną fotografiami zespołu z tamtego okresu. Trudno o lepsze wydanie tej płyty. Czapki z głów, cudo!
Co tu dużo mówić, "Soulside Journey" nie trzeba polecać, ani zachwalać, to zabieg kompletnie zbyteczny. Ta płyta powinna znajdować się w każdej szanującej się metalowej kolekcji, bezapelacyjnie!
"Soulside Journey" nagrano w słynnym, sztokholmskim studiu Sunlight z Tomasem Skogsbergiem za konsoletą, w miejscu gdzie w owym czasie nagrywały prawie wszystkie zespoły ze Szwecji. Pierwotnie planowano zarejestrować materiał w studiu Creative (gdzie Mayhem powołało do życia swój "Deathcrush"), w ich rodzinnym Kolbotn, ale niestety, jak to zwykle z powodów finansowych, nie było to możliwe. Potrzebne było 25 tys. koron, a zespół dysponował tylko 10-cioma. Na czas pobytu w Szwecji załoga Darkthrone przygarnięta została przez chłopaków z Entombed, którzy służyli im radą i pomocą podczas rejestrowania albumu. Uffe został wspomniany we wkładce do płyty jako współproducent partii gitar.
Tak oto powstał majstersztyk, można powiedzieć, technicznego death metalu inspirowany wczesnymi dokonaniami takich grup jak Morbid Angel, Nocturnus (jak podkreśla sam Fenriz drugie demo owego zespołu miało na nich ogromny wpływ), Necrophagia czy Autopsy. Pojawiają się także, jak to zwykle u Darkthrone, przemykające niczym cienie echa Celtic Frost. Płyta ma przyciągający, specyficzny, grobowy klimat, szorstkie, aczkolwiek mocne brzmienie. Cholernie wciąga, a grafika z okładki nadaje jej odbiorowi jakby metafizycznego, astralnego klimatu, niekończącej się wędrówki przez ponure i puste przestrzenie. Nie znajduję drugiego albumu o podobnej atmosferze, wywołującego takie emocje i skojarzenia. Powplatane w kompozycje elementy klawiszy dodają wszystkiemu smaczku. Nocturnus zrobił swoje ;). No i te solówki Teda, masakra! Intryguje mnie, od tak po prostu, bo lubię każdą z odsłon tego zespołu, jak mogłaby wyglądać kariera Darkthrone gdyby jednak zamiast następującego później"A Blaze in the Northern Sky" zarejestrowali porządnie "Goatlord"... Cóż, chyba nigdy się tego nie dowiemy, ale ciekawość pozostaje ;)
Poniżej przedstawiam jubileuszowe wydanie tego iście wybitnego dzieła, którym uraczył nas w ubiegłym roku Peaceville. Dostajemy ładny, 2-płytowy digibook z dodatkowym dyskiem z komentarzami Fenriza do każdego z utworów, oraz książeczkę wypełnioną fotografiami zespołu z tamtego okresu. Trudno o lepsze wydanie tej płyty. Czapki z głów, cudo!
Co tu dużo mówić, "Soulside Journey" nie trzeba polecać, ani zachwalać, to zabieg kompletnie zbyteczny. Ta płyta powinna znajdować się w każdej szanującej się metalowej kolekcji, bezapelacyjnie!
czwartek, 16 lutego 2017
Iscariota- Upadłe Królestwo (Defense Records 2016)
Dziś pora na odrobinę rodzimego heavy/ thrash metalu okraszonego klawiszami. Tak tak, mowa tu o sosnowskiej grupie Iscariota. Zespół ma już sporo lat grania na koncie, powstali w 1990 roku zaczynając o melodyjnego death metalu, aby potem obrać kierunek na bardzo nośną i energetyczną hybrydę heavy oraz thrash metalu z wpływami takich grup jak chociażby Iced Earth, Saxon, Grave Digger czy nasz Kat.
"Upadłe Królestwo" to nic innego jak kawał dobrze zagranego metalu, przyjemnego dla ucha, do którego zawsze będzie się wracać. Ich materiał z tej konkretnej płyty bardzo kojarzy mi się ze starymi klasykami naszej sceny, rzecz jasna nie brzmi to tak samo, ale ma pewien unikatowy feeling tamtych płyt. Słychać że zespół ceni i lubi krążki takie jak "Smak Ciszy" Turbo, debiut Stos czy Wilczego Pająka. Nawet ich teksty w pewnym sensie to odzwierciedlają. W "Bastionie" słychać np. wspomniane Turbo, a w takim "Śnie o Potędze" dalekim echem odbijają się "Ballady" Kata. Całość jest melodyjna, gładka, przyjemna, ale nie pozbawiona mocy. Gdzie nie gdzie można nawet usłyszeć odrobinę wpływów black metalowych. Ciekawa zagrywka, ale czy w takiej stylistyce potrzebna? Nie sądzę. Zastanawia mnie też klawiszowy pasaż w "Płonę", który do złudzenia przypomina główny motyw z filmu "Ostatni Mohikanin". Ciekaw jestem czy to przypadek czy zamierzony zabieg? Jakkolwiek by nie było, wpasował się. Warto też wspomnieć, że swoich gitar użyczyli na płycie gościnnie min. Piotr Radecki oraz Wojciech Hoffman.
Teraz kwestia okładki. Hmm... Ciężko mi powiedzieć czy przemawia do mnie czy nie, ale z pewnością nie powala. Podobny patent widzieliśmy już na "Biało-Czarnej" Kata & Romana Kostrzewskiego, a niedawno z pokrewnymi pomysłami wyskoczył Kult. Po prostu nihil novi, na ale najważniejsze, że nie odstręcza.
Co by tu powiedzieć w kwestii podsumowania. Nie jest to album zaskakujący, ani wybijający się, ale szczerze przyznam, że ma coś w sobie, w jakimś stopniu intryguje, ma sporo fajnej energii. Po przesłuchaniu całości pojawia się myśl, że się do tego wróci, że płyta nie obrośnie na półce kurzem, a to już duży plus. Czy polecam? Owszem. Myślę, że warto poświęcić temu albumowi przynajmniej odrobinę czasu.
https://www.facebook.com/iscariotaband/
http://www.defensemerch.com/
"Upadłe Królestwo" to nic innego jak kawał dobrze zagranego metalu, przyjemnego dla ucha, do którego zawsze będzie się wracać. Ich materiał z tej konkretnej płyty bardzo kojarzy mi się ze starymi klasykami naszej sceny, rzecz jasna nie brzmi to tak samo, ale ma pewien unikatowy feeling tamtych płyt. Słychać że zespół ceni i lubi krążki takie jak "Smak Ciszy" Turbo, debiut Stos czy Wilczego Pająka. Nawet ich teksty w pewnym sensie to odzwierciedlają. W "Bastionie" słychać np. wspomniane Turbo, a w takim "Śnie o Potędze" dalekim echem odbijają się "Ballady" Kata. Całość jest melodyjna, gładka, przyjemna, ale nie pozbawiona mocy. Gdzie nie gdzie można nawet usłyszeć odrobinę wpływów black metalowych. Ciekawa zagrywka, ale czy w takiej stylistyce potrzebna? Nie sądzę. Zastanawia mnie też klawiszowy pasaż w "Płonę", który do złudzenia przypomina główny motyw z filmu "Ostatni Mohikanin". Ciekaw jestem czy to przypadek czy zamierzony zabieg? Jakkolwiek by nie było, wpasował się. Warto też wspomnieć, że swoich gitar użyczyli na płycie gościnnie min. Piotr Radecki oraz Wojciech Hoffman.
Teraz kwestia okładki. Hmm... Ciężko mi powiedzieć czy przemawia do mnie czy nie, ale z pewnością nie powala. Podobny patent widzieliśmy już na "Biało-Czarnej" Kata & Romana Kostrzewskiego, a niedawno z pokrewnymi pomysłami wyskoczył Kult. Po prostu nihil novi, na ale najważniejsze, że nie odstręcza.
Co by tu powiedzieć w kwestii podsumowania. Nie jest to album zaskakujący, ani wybijający się, ale szczerze przyznam, że ma coś w sobie, w jakimś stopniu intryguje, ma sporo fajnej energii. Po przesłuchaniu całości pojawia się myśl, że się do tego wróci, że płyta nie obrośnie na półce kurzem, a to już duży plus. Czy polecam? Owszem. Myślę, że warto poświęcić temu albumowi przynajmniej odrobinę czasu.
https://www.facebook.com/iscariotaband/
http://www.defensemerch.com/
środa, 15 lutego 2017
Dimmu Borgir- For All Tid (No Colours 1995)
Jest północ. Delikatny wiatr rozsuwa połacie ciemnych chmur ukazując bladą, świetlistą taflę księżyca. Jego blask pada na ruiny starego zamczyska otulonego zewsząd borem skąpanym w ciemności nocy. Zamek zdaje się być opuszczony pozostawiając jedynie aurę minionych dni, lat dawnej świetności. Jeżeli wytęży się oczy jednocześnie wsłuchując się w szept wiatru, szum drzew, pieśń nocy to dostrzeże się przemykające po nim cienie. Te mury skrywają niejedną tajemnicę, nienazwaną groźbę, mistyczny pierwiastek. Witajcie w Mrocznej Fortecy- Dimmu Borgir!
"For All Tid" ukazał się w lutym 1995 roku nakładem niemieckiej No Colours Records. Black Metal jaki prezentowało Dimmu Borgir był w tamtym czasie bardzo oryginalny i postawił użycie klawiszy na równi z gitarami i perkusją, co wcześniej nie było praktykowane na taką skalę. U zespołów jak Emperor, Gehenna czy Enslaved były one bardziej tłem niż równoważnym, odgrywającym pierwszoplanową rolę instrumentem. Dimmu Borgir o wiele bardziej zależało na wszechobecnej mrocznej, nostalgicznej atmosferze wypełnionej echami średniowiecza, swoistą mistyczną i tajemniczą aurą, niż na konkretnym, ekstremalnym łojeniu jakim scena była już wypełniona. Albumu słucha się z przeogromną przyjemnością, wypełniony jest tak niesamowitymi dziękami, że po przesłuchaniu ma się ochotę powtarzać tą czynność wielokrotnie. W przeciwieństwie do pozostałych płyt za wokale (oraz gitary) był tu odpowiedzialny przede wszystkim Silenoz, Shagrath natomiast zasiadł za perkusją. Tjodalv pełnił rolę drugiego gitarzysty, Tristan śmigał na basie, a Stain nagrał wszystkie ścieżki klawiszy. Ten ostatni tak naprawdę nie był pełnoprawnym członkiem zespołu. Przychodził na próby oraz nagrania i po prostu grał co mu reszta zespołu zleciła. Potem wracał do swoich spraw. Niemniej jednak to co zrobił na pierwszych trzech albumach Dimmu Borgir zasługuje na podziw (no może poza drobnym plagiacikiem ze "Stromblast", ale o tym przy innej okazji). "For All Tid" nagrany został w dwóch terminach, które oddzielała trzy miesięczna przerwa (pierwsza sesja w sierpniu, druga w grudniu 1994). Spowodowane to było brakiem funduszy, aby zrobić wszystko w jednym podejściu, stąd też można dosłuchać się nieznacznych różnic w brzmieniu niektórych utworów. Najwspanialszymi opusami są tu nieco bardziej intensywny w stosunku do reszty "Under Korpens Vinger", który otwiera płytę zaraz po klimatycznym intrze, wizytówka całego materiału, czyli majestatyczny "For All Tid" oraz istna symfonia opustoszałych ruin i posępnych lasów w postaci ""Raabjorn Speiler Draugheimens Skodde". No mistrzostwo, klękajcie narody! Jakakolwiek rekomendacja zbyteczna, bo drugiej takiej płyty po prostu nie ma! W moim osobistym rankingu to jedna z 5 ulubionych płyt w metalu w ogóle i nie sądzę żeby kiedykolwiek miało się to zmienić.
Tak na koniec, w ramach ciekawostki, mogę powiedzieć, że fotografie zawarte we wkładce do oryginalnego wydania zostały wykonane latem 1994 w lasie Trandum, gdzie spoczywa sporo ofiar Drugiej Wojny Światowej. Miejsce ma podobnież niesamowitą atmosferę. Zespół pojechał robić fotki w 8-osobowej grupie będąc w pełnym rynsztunku z corpsepaintem na twarzach, umazani sztuczną krwią (może i prawdziwą, kto to wie), wszyscy ściśnięci ze sobą w małym samochodzie, przy tym upał, jednym słowem działo się haha.
poniedziałek, 13 lutego 2017
Sodom- Decision Day (SPV 2016)
Płyta wyszła w ubiegłym roku, a ja zabieram się za nią dopiero teraz... No wstyd jak nie wiem co, ale cóż, kajam się i zabieram się do jej chwalenia bo jest za co.
Sodom łoi najczystszy, teutoński thrash już od 35 lat. Są już zasłużonymi dla sceny weteranami, którzy stale inspirują kolejne rzesze muzyków, i którzy wciąż potrafią pokazać, że są w wyśmienitej formie i że, po tylu latach potrafią przyćmić swoim graniem nie jednych młodszych od nich wyjadaczy.
"Decision Day" to już 15 krążek na koncie Sodom. Z marszu można by przypuszczać, że rewelacji nie będzie, co najwyżej solidnie i na poziomie. W końcu szczyt możliwości i wena nie trwa wiecznie, nie można stale nagrywać kolejnych "Agent Orange" czy "M-16". W przypadku tej płyty te słowa nie mają jednak zastosowania, oj nie! Tom Angelripper i spółka nagrali płytę wręcz fenomenalną, która z pewnością przeskakuje dwa poprzednie wydawnictwa zespołu (kontrowersyjne stwierdzenie, ale tak właśnie uważam). Od pierwszych sekund po ostatnie dźwięki to istna kanonada tego co w thrashu najlepsze. Każdy z muzyków daje z siebie 200%, brzmienie jest potężne i gęste, co uwydatnia walory mocarnej sekcji rytmicznej (tego co Markus Freiwald wyczynia za garami nie da się opisać, to trzeba usłyszeć!), a riffy tną przestrzeń niczym najostrzejsza brzytwa. Tom wokalnie też trzyma poziom, i to wciąż wysoko! Jednym słowem jest moc i chwała! Żeby przekonać się o tym samemu wystarczy posłuchać chociażby takich kawałków jak "Rolling Thunder" (tu jest wszystko co w Sodom najlepsze!), czy odrobinę wolniejszy, walcowaty, miejscami wręcz marszowy "Strange Lost World" (rozpoczynający się świetnym, basowym pomrukiem). Płyta ma nieco słabsze momenty (np. "Caligula"), ale te autentycznie świetne tak masakrują, że praktycznie się tego nie zauważa, a z kolejnym przesłuchaniem nawet zyskują.
Teraz kwestie wizualne. Jak widać na załączonym obrazku płytka wydana jest z dbałością o każdy szczegół. Jako bonusik dostajemy dwustronny plakat A3 z grafiką płyty z jednej oraz fotografią zespołu z drugiej strony. Całość zamknięta jest w laminowanym, 3- panelowym digipaku. Nie dość, że kawał solidnej thrashowej młócki, to jeszcze prawilne wydanie!
W kwestii podsumowania... A tam! Nie będę się silił na kolejne pochwalne arie. Krótko, każdy fan thrashu, powinien tej płyty posłuchać, a najlepiej żeby po prostu ją sobie sprawił i delektował się zawartością. Sodom pokazali klasę i oby raczyli nas takim graniem jak najdłużej!
Sodom łoi najczystszy, teutoński thrash już od 35 lat. Są już zasłużonymi dla sceny weteranami, którzy stale inspirują kolejne rzesze muzyków, i którzy wciąż potrafią pokazać, że są w wyśmienitej formie i że, po tylu latach potrafią przyćmić swoim graniem nie jednych młodszych od nich wyjadaczy.
"Decision Day" to już 15 krążek na koncie Sodom. Z marszu można by przypuszczać, że rewelacji nie będzie, co najwyżej solidnie i na poziomie. W końcu szczyt możliwości i wena nie trwa wiecznie, nie można stale nagrywać kolejnych "Agent Orange" czy "M-16". W przypadku tej płyty te słowa nie mają jednak zastosowania, oj nie! Tom Angelripper i spółka nagrali płytę wręcz fenomenalną, która z pewnością przeskakuje dwa poprzednie wydawnictwa zespołu (kontrowersyjne stwierdzenie, ale tak właśnie uważam). Od pierwszych sekund po ostatnie dźwięki to istna kanonada tego co w thrashu najlepsze. Każdy z muzyków daje z siebie 200%, brzmienie jest potężne i gęste, co uwydatnia walory mocarnej sekcji rytmicznej (tego co Markus Freiwald wyczynia za garami nie da się opisać, to trzeba usłyszeć!), a riffy tną przestrzeń niczym najostrzejsza brzytwa. Tom wokalnie też trzyma poziom, i to wciąż wysoko! Jednym słowem jest moc i chwała! Żeby przekonać się o tym samemu wystarczy posłuchać chociażby takich kawałków jak "Rolling Thunder" (tu jest wszystko co w Sodom najlepsze!), czy odrobinę wolniejszy, walcowaty, miejscami wręcz marszowy "Strange Lost World" (rozpoczynający się świetnym, basowym pomrukiem). Płyta ma nieco słabsze momenty (np. "Caligula"), ale te autentycznie świetne tak masakrują, że praktycznie się tego nie zauważa, a z kolejnym przesłuchaniem nawet zyskują.
Teraz kwestie wizualne. Jak widać na załączonym obrazku płytka wydana jest z dbałością o każdy szczegół. Jako bonusik dostajemy dwustronny plakat A3 z grafiką płyty z jednej oraz fotografią zespołu z drugiej strony. Całość zamknięta jest w laminowanym, 3- panelowym digipaku. Nie dość, że kawał solidnej thrashowej młócki, to jeszcze prawilne wydanie!
W kwestii podsumowania... A tam! Nie będę się silił na kolejne pochwalne arie. Krótko, każdy fan thrashu, powinien tej płyty posłuchać, a najlepiej żeby po prostu ją sobie sprawił i delektował się zawartością. Sodom pokazali klasę i oby raczyli nas takim graniem jak najdłużej!
środa, 8 lutego 2017
Infatuation of Death- Code of Impiety (Defense/ Mythrone Promotion 2016)
Materiał kiedyś tam nagrany, wreszcie wydany, zespołu, który już nie istnieje i na ponowne się zejście szanse raczej niewielkie. Cóż, i tak bywa, los jest bezlitosny. Ważne jest w tym momencie to co po sobie zostawili, a zostawili rasowy, brutalny, diabelski death metal. Będąc szczerym, cudów tu nie ma (czy zawsze muszą być, no przecież nie), ale w bardzo dobre, przejrzyste i mocarne brzmienie zaklęte zostały dźwięki zakorzenione w death metalu z początku 90-tych podrasowane odpowiednią świeżością i energią. Słychać tu zarówno Incantation, Deicide, Immolation jak i Sinister. Jest klasycznie, prosto, z wściekłymi wokalami i bez zbędnego kombinowania, czysta śmierć metalowa łaźnia. Zauważyć tu można naprawdę dobre wstawki gitarowe oraz solówki, które są swoistą wisienką na torcie każdej z kompozycji. Przypominają odrobinę stylem te znane z odrobinę starszych płyt Behemoth, jak "Thelema 6" czy "Zos Kia Cultus", w ogóle słychać tu gdzie nie gdzie pewne pierwiastki które Infatuation of Death dzieli z Pomorską Bestią z czasów jej świetności. Zamykający płytę, bardzo chwytliwy "T.A.P.O.S.M.A." to taki ich własny "Chant for Eschaton".
Dobrze się stało, że owa płyta ostatecznie się ukazała i nie zaginęła gdzieś w zakurzonych archiwach, szkoda by było. Materiał jest naprawdę solidny i nie można przejść koło niego z obojętnością, warto posłuchać (maniakom death metalu z pewnością ta płyta podejdzie i będziecie do niej wracać nie raz) i zapamiętać, że istniała taka grupa jak Infatuation of Death. Dodatkowym smaczkiem niniejszego wydawnictwa są dodane jako bonus materiały demo nagrane przez zespół na przestrzeni lat. Co prawda nie ma o tym informacji na samej płycie, ale kompozycje te ujawniają się wraz z zakończeniem podstawowego rozkładu jazdy. Fajna niespodzianka.
Podsumowując mogę powiedzieć w sumie tylko jedno, po "Code of Impiety" warto sięgnąć i poświęcić mu odrobinę czasu, bo to kawał wyśmienitego death metalu zagranego z pasją i oddaniem sztuce!
Dobrze się stało, że owa płyta ostatecznie się ukazała i nie zaginęła gdzieś w zakurzonych archiwach, szkoda by było. Materiał jest naprawdę solidny i nie można przejść koło niego z obojętnością, warto posłuchać (maniakom death metalu z pewnością ta płyta podejdzie i będziecie do niej wracać nie raz) i zapamiętać, że istniała taka grupa jak Infatuation of Death. Dodatkowym smaczkiem niniejszego wydawnictwa są dodane jako bonus materiały demo nagrane przez zespół na przestrzeni lat. Co prawda nie ma o tym informacji na samej płycie, ale kompozycje te ujawniają się wraz z zakończeniem podstawowego rozkładu jazdy. Fajna niespodzianka.
Podsumowując mogę powiedzieć w sumie tylko jedno, po "Code of Impiety" warto sięgnąć i poświęcić mu odrobinę czasu, bo to kawał wyśmienitego death metalu zagranego z pasją i oddaniem sztuce!
niedziela, 5 lutego 2017
Necrophobic- The Nocturnal Silence (Black Mark 1993/ Hammerheart Records 2015)
Rok 1993 na mroźnej północy nie był już tak sprzyjający dla death metalowych wydawnictw jak poprzedzające go lata, głównie ze względu na rosnącą w siłę scenę Black Metalową. Niemniej jednak wciąż powstawały płyty autentycznie wybitne, które dopiero po latach doczekały się należnego im wtedy uznania. Jednym z takich dzieł jest niezaprzeczalnie "The Nocturnal Silence" szwedzkiego Necrophobic.
Album nagrany został w marcu 1993 roku nie gdzie indziej jak w sztokholmskim studiu Sunlight pod czujnym okiem Tomasa Skogsberga. "The Nocturnal Silence" nie należy może do kamieni milowych gatunku i z pewnością na tamtą chwilę, w generalnym rozrachunku, nie dał rady przebić wydanego w tym samym czasie "The Somberlain", poniekąd bratniego w sztuce, Dissection. Myślę, że spowodowane to było głównie tym, że zespół Nodtveidta, nie tyle co bardziej otwarcie korespondował z rządzącym wtedy Black Metalem, co po prostu miał więcej szczęścia jeżeli chodzi o wydawcę. No Fashion z pewnością poradziła sobie z promocją lepiej od Black Mark (które wydało debiut Necrophobic), której nie udało się specjalnie wypromować żadnej ze swoich grup z wyjątkiem Bathory i może Edge of Sanity.
"The Nocturnal Silence" jest jednym z pierwszych albumów na których Death Metal połączył swe siły z namiastką swojego młodszego i mroczniejszego kolegi (głównie ze względu na wokal), oraz odrobiną melodyjności (solówki Parlanda na tej płycie to czysty geniusz!). Na albumie prym wiodą gęste wysunięte naprzód gitary, które serwują słuchaczowi cały wachlarz niezrównanych riffów, wypełnionych okazyjnymi smaczkami. Wszystko to podparte jest solidną sekcją rytmiczną, , klarownym, dynamicznym brzmieniem, a kropką nad "i" jest wszechobecna, zakorzeniona w mroku atmosfera. Myślę, że gdyby ta płyta ukazała się w bardziej sprzyjającym czasie i warunkach miałby szansę zyskać o wiele większy rozgłos i uznanie, na jakie autentycznie zasługiwała. Kunsztem kompozytorskim i niepodważalnym talentem Panowie z Necrophobic, a zwłaszcza Parland (często zastanawiam się jak daleko Necrophobic mógłby zajść gdyby nie opuścił grupy), wcale nie ustępują tuzom z Entombed, Dismember czy właśnie Dissection. "The Nocturnal Silence" niewątpliwie znajduje dla siebie miejsce wśród tych albumów z których szwedzka scena powinna być dumna. W tym przypadku jakakolwiek rekomendacja jest zbyteczna, tą płytę trzeba znać!
Album nagrany został w marcu 1993 roku nie gdzie indziej jak w sztokholmskim studiu Sunlight pod czujnym okiem Tomasa Skogsberga. "The Nocturnal Silence" nie należy może do kamieni milowych gatunku i z pewnością na tamtą chwilę, w generalnym rozrachunku, nie dał rady przebić wydanego w tym samym czasie "The Somberlain", poniekąd bratniego w sztuce, Dissection. Myślę, że spowodowane to było głównie tym, że zespół Nodtveidta, nie tyle co bardziej otwarcie korespondował z rządzącym wtedy Black Metalem, co po prostu miał więcej szczęścia jeżeli chodzi o wydawcę. No Fashion z pewnością poradziła sobie z promocją lepiej od Black Mark (które wydało debiut Necrophobic), której nie udało się specjalnie wypromować żadnej ze swoich grup z wyjątkiem Bathory i może Edge of Sanity.
"The Nocturnal Silence" jest jednym z pierwszych albumów na których Death Metal połączył swe siły z namiastką swojego młodszego i mroczniejszego kolegi (głównie ze względu na wokal), oraz odrobiną melodyjności (solówki Parlanda na tej płycie to czysty geniusz!). Na albumie prym wiodą gęste wysunięte naprzód gitary, które serwują słuchaczowi cały wachlarz niezrównanych riffów, wypełnionych okazyjnymi smaczkami. Wszystko to podparte jest solidną sekcją rytmiczną, , klarownym, dynamicznym brzmieniem, a kropką nad "i" jest wszechobecna, zakorzeniona w mroku atmosfera. Myślę, że gdyby ta płyta ukazała się w bardziej sprzyjającym czasie i warunkach miałby szansę zyskać o wiele większy rozgłos i uznanie, na jakie autentycznie zasługiwała. Kunsztem kompozytorskim i niepodważalnym talentem Panowie z Necrophobic, a zwłaszcza Parland (często zastanawiam się jak daleko Necrophobic mógłby zajść gdyby nie opuścił grupy), wcale nie ustępują tuzom z Entombed, Dismember czy właśnie Dissection. "The Nocturnal Silence" niewątpliwie znajduje dla siebie miejsce wśród tych albumów z których szwedzka scena powinna być dumna. W tym przypadku jakakolwiek rekomendacja jest zbyteczna, tą płytę trzeba znać!
sobota, 4 lutego 2017
F.O.A.D- Birth of Extinction (Defence/ Mythrone Promotion 2016)
F.O.A.D to perfekcyjny przykład na to jak można stworzyć konkretny, bezpardonowy kawał thrashu w oparciu o najlepsze wzorce, zachowując przy tym własny charakter i świeżość. "Birth of Extinction" to wór wypełniony samymi pysznościami gatunku, nie brakuje tu wpływów starego Voivod (to już nawet sama okładka płyty sugeruje), Sodom z czasów "Agent Orange", Destruction czy ich rodzimej, szwedzkiej klasyki spod znaku Merciless (agresji i wściekłości tego zespołu im nie brakuje!). Ich kompozycje naszpikowane są mocarnymi, siekącymi riffami, miażdżącą sekcją rytmiczną, która dosłownie wgniata w glebę. Odbiega to dalece od rozdrabniania się, skupiania na szczegółach, to ma bić niczym cep, mocno i skutecznie, i tak własnie jest. Jeżeli ktoś miałby obiekcje to niech znajdzie sobie w odmętach internetowych lochów takie utwory jak "Chaos Reign" (ten typ riffu który otwiera utwór to czysta klasyka), "Legion of the Dead", który mógłby być spokojnie ścieżką dźwiękową do bitwy pancernej pod Kurskiem, czy chociażby "Bastard Son", który ma w sobie zarówno coś ze Slayer'a jak i starego Destruction. Rzecz jasna o nudzie nie może być tu mowy, utwory nie są zagrane jak leci na jedno kopyto, mamy zmiany temp, trochę doomowych naleciałości, także jest się w co wsłuchiwać i do czego pomachać sobie banią. No brać, katować i niczego nie żałować!
Wydany przez Mythrone Promotion krążek zawiera dodatkowo singlowy "Morbid Truth" z 2012 oraz demo "Demo-Nical" z 2014, które w niczym nie ustępuje zawartości albumu. Wszystko to mamy podane w zgrabnym 3-panelowym digipaku, także jest elegancko.
Podsumowując, szwedzki F.O.A.D sroce z pod ogona nie wypadł i zna się dobrze na rzemiośle w którym siedzi, zespół jak najbardziej godny polecenia. Każdy zwolennik thrashowego chaosu będzie w piekło wzięty!
https://www.facebook.com/mythroneprom/
https://www.facebook.com/scavengergrinder/
http://www.mythrone.8merch.com/services/store
Wydany przez Mythrone Promotion krążek zawiera dodatkowo singlowy "Morbid Truth" z 2012 oraz demo "Demo-Nical" z 2014, które w niczym nie ustępuje zawartości albumu. Wszystko to mamy podane w zgrabnym 3-panelowym digipaku, także jest elegancko.
Podsumowując, szwedzki F.O.A.D sroce z pod ogona nie wypadł i zna się dobrze na rzemiośle w którym siedzi, zespół jak najbardziej godny polecenia. Każdy zwolennik thrashowego chaosu będzie w piekło wzięty!
https://www.facebook.com/mythroneprom/
https://www.facebook.com/scavengergrinder/
http://www.mythrone.8merch.com/services/store
piątek, 3 lutego 2017
"Venom zawsze był, jest i będzie zespołem dla mnie najważniejszym"- wywiad z Mirai Kawashima (Sigh)
1. Witaj Mirai! Z marszu ogromne
dzięki, że zgodziłeś się podzielić z nami odrobiną faktów z
przeszłości zespołu! Dobra, zatem do rzeczy. Chciałbym zapytać o
początki Sigh. Kiedy zdecydowałeś się założyć zespół i jakie
grupy miały w tamtym czasie na Ciebie największy wpływ. Wasze
materiały demo to wciąż rejony thrash metalowe.
Sigh powstał oficjalnie w kwietniu
1990 roku, ale już wcześniej wspólnie grywaliśmy. Wtedy byliśmy
czymś bardziej na wzór cover- bandu. Graliśmy kawałki Death,
Whiplash, Destruction, Deathrow etc., aż pewnego razu wyszedłem z
pomysłem aby zacząć pracować nad własnym materiałem i w ten
sposób przekształciliśmy się w Sigh. Także tak, nasze dema
zakorzenione są w thrashu lat 80-tych.
2. Czy w tamtym czasie uczestniczyłeś
w globalnym tape- tradingu, wymieniałeś się zinami? Może
zdarzyło Ci się kiedykolwiek wymienić listy czy nagrania z kimś z
polskiej sceny?
Tak, siedziałem w tape-tradingu
jeszcze zanim powstał Sigh. Kontaktów miałem naprawdę sporo,
także w Polsce. W tamtym czasie bardzo ciężko było w Japonii o
winyle z waszego kraju, pamiętam, że dzięki listom (niektóre
dostawałem napisane po polsku) udało mi się zdobyć Kat, Dragon
czy Imperator.
3. Cofnijmy się teraz w czasie do 1993
kiedy to wysłałeś "Requiem for Fools" Deadowi, a
otrzymałeś odpowiedz od właściciela Deathlike Silence. Czy możesz
podzielić się wspomnieniami z kontaktu z Euronymousem oraz
współpracy przy wydaniu "Scorn Defeat"?
Po wypuszczeniu "Requiem for
Fools" przez Wild Rags rozsyłałem je po całym świecie,
niemal do każdej wytwórni w poszukiwaniu wydawcy, Deathlike
Silence było wśród nich. "Requiem for Fools" było mocno
inspirowane thrashem lat 80-tych, a wiadomo, w 1992 thrash był już
przestarzały, liczył się death metal i grindcore. Deathlke Silence
był jedynym wydawcą który się nami zainteresował, i tak,
wysłałem taśmę do Deada, a odpowiedź przyszła od Euronymousa.
Napisał mi, że Dead popełnił samobójstwo, on go znalazł, zrobił
zdjęcia itd. To już powszechnie znana historia, ale wtedy nie
miałem pewności czy mówił poważnie. Jakkolwiek był jedynym,
który chciał wydać nasz materiał, także nie miałem specjalnie
wyboru. Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że w Norwegi ma
miejsce odrodzenie starego, przesiąkniętego złem thrash metalu.
Byłem szczerze zaskoczony. W Japonii wszyscy byli zainteresowani
tylko i wyłącznie death metalem oraz grindcorem. Prawdopodobnie
tylko ja i Yasuyuki z Abigail byliśmy tymi, którym brakowało w
Japonii thrashu lat 80-tych. Złożyło się tak, że ludzie w
Norwegii zaczęli myśleć podobnie. Wtedy, rzecz jasna, nie było
internetu, także od czasu do czasu rozmawiałem z Euronymousem przez
telefon. Zawsze bardzo lubiłem te rozmowy, ale moja matka już mniej
ze względu na rachunki.
4. Dowiedziałem się, że w 1994
odwiedziłeś Norwegię, a przy okazji członków Ulver i Enslaved.
Pamiętasz może coś z tamtego wypadu? Jaki wpływ miała norweska
scena na Twój zespół, utrzymujesz jeszcze kontakt z muzykami
których wtedy poznałeś?
To było interesujące przeżycie.
Pograłem trochę z chłopakami z Enslaved, miałem okazję poznać
Garma z Ulver, odwiedzić grób Euronymousa etc. Teraz, dzięki
internetowi możliwe jest utrzymywanie tych dawnych znajomości. W
ubiegłym roku Enslaved odwiedziło Japonię i pierwszy raz od 22 lat
mogłem spotkać się z Ivarem. Kiedy pierwszy raz się widzieliśmy,
wtedy w Norwegii, miał 17 lat! Dziwnie się czułem, coś
jakby deja vu.
5. W 1995 wydaliście niesamowity
"Infidel Art". Był już kompletnie inny niż waż debiut,
pełen różnych wpływów, wszechobecnych klawiszy oraz tego
unikalnego teatralnego charakteru, który popchnięty tu został
jeszcze dalej w porównaniu z pierwszą płytą. Co za tym stało i
co zainspirowało was do stworzenia takiego dzieła? Czy masz jakieś
wspomnienia związane z procesem nagrywania tego materiału?
Stało się to z dwóch powodów, a
może bardziej z naturalnego progresu. Pierwszy z nich to zakup
nowego syntezatora, który potrafił kopiować prawdziwe orkiestralne
brzmienie (przynajmniej jak na lata 90-te). Druga sprawa to fakt, że
zacząłem uczyć się teorii muzyki. Podczas nagrywania "Scorn
Defeat" byłem kompletnie zielony, a i nie posiadałem takiego
sprzętu. Dlatego procesy nagrywania i tworzenia obu tych albumów
tak się od siebie różnią. Rejestrowaliśmy "Infidel Art"
analogowo, zero pro toolsów czy temu podobnych, było to
niesamowicie męczące. Jak wracałem ze studia do domu to z marszu
zasypiałem.
6. "Infidel Art", jak także
epka "Ghastly Funeral Theatre" oraz dwa następujące po
niej albumy, wydany został przez brytyjską Cacophonous Records. Jak
nawiązaliście kontakt z Nihilem i czy zadowoleni jesteście z jego
pracy? Wydaje mi się, że wciąż jesteście w bardzo dobrym
kontakcie.
Po wydaniu "Scorn Defeat"
czekało na nas ponad 10 propozycji na wydanie kolejnej płyty.
Wahałem się pomiędzy Candlelight, a właśnie Cacophonous bo tylko
od tych dwóch wydawców otrzymaliśmy konkretne i poważne oferty.
Ostatecznie padło na Cacophonous bo lepszy był z nimi kontakt,
szybciej odpisywali. Ironicznie, po 20 latach istnienia, wróciliśmy
do Candlelight.
7. W 1994, a potem w 2008 wydaliście
swoje własne hołdy dla Venom, pierwszy nagrany na żywo, a drugi w
studio. W kwestii materiału z 2008, kto był pomysłodawcą tego
wydawnictwa? Nie da się ukryć, że Venom jest wciąż wśród
najważniejszych dla Ciebie zespołów.
Wtedy dołączyła do zespołu Dr.
Mikannibal i chcieliśmy w jakiś sposób przedstawić ją fanom.
Napisanie materiału na nowy album zajęłoby sporo czasu zatem
wyszedłem z pomysłem nagrania kolejnego hołdu dla Venom. Tak,
Venom był, jest i zawsze będzie zespołem dla mnie najważniejszym.
Zdarzyło nam się grać u boku Venom parę lat temu na jednym z
festiwali w Finlandii, a ostatnio dzielić scenę z Venom Inc. gdy
odwiedzili Japonię. W obu przypadkach to było niesamowite
przeżycie.
8. Ciekaw jestem jak istotne jest dla
Ciebie dziedzictwo i kultura Twojego kraju podczas tworzenia muzyki
Sigh. Oczywiście pewne tego elementy widoczne są chociażby na
okładkach waszych płyt.
Tak jak wspomniałeś używaliśmy
wielokrotnie sztuki japońskiej na potrzeby okładek naszych płyt
oraz samych tekstów. Aczkolwiek muzycznie nigdy nie dążyłem do
tego aby brzmieć po japońsku. Dla mnie metal jest 100% zachodni,
chociaż zdaję sobie sprawę, że i tak to co tworzyłem mogło mieć
namiastkę japońskiego wydźwięku nawet jeżeli sam tego nie
chciałem. Mówimy i myślimy po japońsku, także siłą rzeczy
nasza muzyka zawiera jakąś tego namiastkę. Przez to brzmimy
inaczej niż zachodnie zespoły.
9. Jeżeli chodzi o Black Metal, czy są jakieś zespoły, płyty, które szczególnie Cię inspirują, do których często wracasz?
Wychowałem się na thrashu lat 80-tych, dlatego najczęściej wracam do wydawnictw właśnie z tamtych lat. Prawdopodobnie wskazałbym "Into the Pandemonium" Celtic Frost, ta płyta jest dla nas jednym z największych źródeł weny twórczej.
9. Jeżeli chodzi o Black Metal, czy są jakieś zespoły, płyty, które szczególnie Cię inspirują, do których często wracasz?
Wychowałem się na thrashu lat 80-tych, dlatego najczęściej wracam do wydawnictw właśnie z tamtych lat. Prawdopodobnie wskazałbym "Into the Pandemonium" Celtic Frost, ta płyta jest dla nas jednym z największych źródeł weny twórczej.
10. Jako kolekcjoner muszę zapytać o
pewną rzecz, czy są szanse na bardziej oficjalne wznowienia waszych
pozostałych płyt z katalogu Cacophonous w najbliższej przyszłości?
Jakby nie było niektóre z nich już ciężko dostać.
Myślę, że są realne szanse.
Cacophonous planuje wznowić wszystkie albumy Sigh, które wydali.
11. To wszystko! Dzięki za wywiad i
poświęcony czas! żywię nadzieję zobaczyć was kiedyś na
koncercie w naszym kraju. Aby zaspokoić tradycję, ostatnie słowa
należą do Ciebie!
Rozmawiał: Przemysław Bukowski
Subskrybuj:
Posty (Atom)