Stary, ale dobry i sprawdzający się przepis ze świeżym,
energicznym podejściem (ostatnio mam do takich perełek fart). Pozornie mogłoby
się wydawać, że "Burning Torches" jest zajadłą, grzejącą na złamanie
karku dawką Black Thrashu, ale siedzi w tym również spora dawka Black i Death
Metalu w stylu takich grup jak Watain, Nifelheim, Bestial Mockery, Degial czy Grave
Miasma która miejscami konkretnie podkręca materiał i przełamuję schemat.
Przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie, zwłaszcza w tych co bardziej
opętańczych momentach. Nie powiem, Epka potrafi miejscami porwać i sprawić, że
będzie się chciało po nią sięgnąć ponownie. Jest bezpośrednia, pełna dynamizmu,
widać w tym radochę z grania, świadomość tego co się tworzy i o to chodzi. Niby
"Burning Torches" trwa niespełna 20 minut, ale mamy tu 6 kawałków, w
których ani nie brakuje porządnych, nośnych riffów, wściekłego wokalu, ani tej
wszechobecnej atmosfery Pierwszej Fali ze starym Bathory na czele i wczesnych podrygów Death Metalu w stylu Possessed. Nie jest to nowością, że sporo grup poruszających się właśnie po tym
muzycznym terenie jest do bólu wtórna i najnormalniej w świecie po jednym
odsłuchu ma się na ogół dość. Tutaj muszę powiedzieć, że tak nie jest. Może i
ktoś mógłby się przyczepić, że to jest reprodukcja już dobrze znanych patentów, i fakt jest, ale Ci Katalończycy robią to tak dobrze, że w takiej sytuacji trzeba to zachować
dla siebie i przemilczeć. Jest wyczucie, jest pasja, dobrze się słucha, to czego tak naprawdę
chcieć więcej. Ten typ grania tak właśnie działa, tak to ma wyglądać, a
Krossfyre jak najbardziej może być z tego materiału zadowolony, to solidny, obiecujący debiut. Czekam na pełen
album z niecierpliwością!
niedziela, 23 grudnia 2018
sobota, 22 grudnia 2018
Shining- X: Varg Utan Flock (Season of Mist 2018)
Wszystko zaczyna się od pełnego ognia "Svart Ostoppbar Eld", który lekko po dwóch minutach przechodzi w nastrojowe akustyczne spowolnienie zwieńczone genialną solówką Hussa. Potem krótka zagrywka basu i powrót do energii z początku, tylko po to aby za moment ponownie było nastrojowo. Idealny otwieracz na koncerty i zapowiedź tego co usłyszymy na płycie. Dalsza część albumu przynosi podobne, bogate kompozycje, które przeplatają pełną złości i furii dynamikę, świetne riffy, swoistą Black Metalową siarkę z klimatycznymi zwolnieniami w które wplatane są tęskne, nostalgiczne zagrywki i znakomite sola gitarowe (potężny, znany już z singla "Jag Ar Din Fiende" to aż nadto dobry tego przykład). To wszystko buduje serce i duszę płyty. Warto wspomnieć również o adaptacji "Nocturnu" Chopina pod postacią "Tolvtusenfyrtioett", liczącego niecałe 3 minuty utworu zagranego tradycyjnie w stosunku do oryginału, wyłącznie na fortepianie. Ciekawy i ambitny zabieg, który dodaje materiałowi bonusowego uroku. Całość albumu wieńczy "Mot Aokigahara", kompozycja poświęcona niesławnemu lasowi u podnóży góry Fuji będącemu drugim na świecie miejscem w którym popełniane jest najwięcej samobójstw. W dawnych czasach był też obszarem związanym z duchami, miejscem rytualnym. "Mot Aokigahara" ma w sobie nieskończone pokłady mroku, smutku, niepokoju, nasączonej dreszczem i groźbą atmosfery. Istna emocjonalna bomba! To swoista ścieżka dźwiękowa do opisanego w tej kompozycji miejsca przepełnionego cieniem śmierci i wszechobecną ciszą. Dawno nie słyszałem czegoś równie poruszającego.
Co tu dużo mówić. Jednym słowem mamy do czynienia z kolejnym, doskonałym albumem Kvarfortha i jego zespołu, śmiem twierdzić, że najlepszym od czasów "Halmstad". Kończąc tą reckę wciąż siedzę zamyślony nad tym co właśnie usłyszałem mając przy okazji niedosyt tego, że być może nie w pełni przekazałem wam to co muzycznie ma do zaoferowania "X: Varg Utan Flock", lecz z pewnością mogę dodać na koniec jedno. Już w tej chwili wiem, że ten materiał będzie dla mnie jednym z absolutnych evergreenów, do których regularnie będę wracał i to bez dwóch zdań.
piątek, 21 grudnia 2018
Cult of Fire- Life, Sex & Death (Beyond Eyes Productions 2016)
Jak do tej pory ostatni studyjny materiał Cult of Fire (nie licząc "Untitled EP" z 2017 zawierający dwa niezatytułowane utwory w wcześniejszych nagrań) w całości poświęcony hinduskiej bogini Chhinnamasta reprezentującej z jednej strony śmierć, czas i zniszczenie, a z drugiej życie, nieśmiertelność i prokreację. Boginię oraz towarzyszące jej atrybuty perfekcyjnie przedstawia jej interpretacja autorstwa Davida Glomby, stworzona właśnie na potrzeby niniejszego mini albumu. Podobnie jak to miało się w przypadku "Ascetic Meditation of Death" materiał ten ma w wielu aspektach mantryczny, rytualny oraz epicki charakter. Ze względu na jego koncept i nacisk aby wszystkie utwory odnosiły się do motywu przewodniego mamy tu do czynienia z konkretną ich spójnością, nierozerwalnością, przez co najlepiej funkcjonują słuchane właśnie w tym zestawieniu i jako całość. Charakterystyczne są tu zwłaszcza "Chhinnamasta Mantra" z żeńskim wokalem oraz wieńczący Epkę, instrumentalny "Tantric Sex". Pozostałe dwie kompozycje, czyli "Life" oraz "Death" to już mocne ciosy nasycone Black Metalową estetyką z wpływami elementów muzyki Indii, które mogliśmy usłyszeć na poprzedzającym długograju i które spełniają tu rolę bardzo fajne balansu dla wcześniej wspomnianych utworów.. Siła tego materiału tkwi w jego niezwykłej i na tyle oryginalnej atmosferze, że tak łatwo z głowy nie ulatuje. Na "Life, Sex & Death" Da się też zauważyć, że zespół dowodzony przez Infernal Vlada (również Death Karma oraz Maniac Butcher), uformował już własny charakterystyczny styl oraz koncept, którego zdają się już wiernie i konsekwentnie trzymać. Cenię sobie ten zespół szczególnie za jego autentyczność i to, że wolą skupiać się na tworzeniu, niż promować się gdzie tylko można. I oby tak dalej. Z niecierpliwością czekam na ich kolejną płytę.
Na uwagę zasługuje też forma z jaką materiał został wydany. Poniżej możecie sobie zobaczyć jak zrobiona została wersja cd. Dostępna była również i winylowa w formie shape picture disc, niestety wyprzedała się bardzo szybko.
http://www.cultoffire.cz/news/
https://www.facebook.com/cultoffireofficial/
https://www.facebook.com/Beyond-Eyes-Shop-685441734831296/
https://beyondeyesshop.com/
http://www.davidglomba.com/
Na uwagę zasługuje też forma z jaką materiał został wydany. Poniżej możecie sobie zobaczyć jak zrobiona została wersja cd. Dostępna była również i winylowa w formie shape picture disc, niestety wyprzedała się bardzo szybko.
http://www.cultoffire.cz/news/
https://www.facebook.com/cultoffireofficial/
https://www.facebook.com/Beyond-Eyes-Shop-685441734831296/
https://beyondeyesshop.com/
http://www.davidglomba.com/
środa, 19 grudnia 2018
Bloodbath- The Arrow of Satan is Drawn (Peaceville 2018)
"Grand Morbid Funeral" miał być, jeżeli wierzyć plotkom, ostatnim krążkiem Bloodbath, ale... Dobrze, że tak się nie stało! Jak się okazało zespół nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, a wręcz przeciwnie, uraczył nas płytą na wysokim poziomie, a przy okazji rozpoczął regularne koncertowanie.
"The Arrow of Satan is Drawn" jest pełnym popisem możliwości tej grupy oraz jej stosunku do własnego grania. To przede wszystkim uwielbienie dla starego, Szwedzkiego Death Metalu jaki członkowie Bloodbath pamiętają z czasów kiedy zaczynali grać (a słychać tu klasyki sceny i to mocno) oraz luzackie podejście do tematu. Jak dla mnie to dobrze, że póki co Renske i Nystrom odpuścili sobie Katatonię i skupili siły na Bloodbath, bo tu jest potencjał co z resztą nie od dziś słychać. Nie kombinują, nie analizują, nie eksperymentują. Po prostu łoją w temacie nie oglądając się na nikogo, tak jak chcą, na swoich warunkach. W tym tkwi siła tej płyty i tego zespołu. Poza gęstym, pisakowym brzmieniem charakterystycznym dla tamtejszej sceny DM, dostajemy również gdzie trzeba odrobinę Death 'n' Rollowego kopa i garść nawiązujących nieco do Black Metalu riffów (prawdopodobnie jest to zasługa Joakima Karlssona z Craft, który w tym roku zasilił również szeregi Bloodbath). Jak dla mnie bomba! Buja to wszystko świetnie i słucha się płyty z niezaprzeczalną przyjemnością od początku do końca. Oczywiście, żeby nie było, nie ma tu tylko i wyłącznie samych kanonad. Bloodbath zwalnia nieco i miesza powoli smołę przy takich kawałkach jak "March of the Crucifiers" oraz "Levitator". Szacunek należy się też Nickowi Holmesowi za wokale, dla mnie już na stałe wpasował się w zespół i wcale nie tęsknię, jak wielu, za Akerfeldem.
Cieszy mnie bardzo, że od paru ładnych lat zespół konsekwentnie robi swoje i wychodzą z tego same dobre materiały. "The Arrow of Satan is Drawn" nie jest wyjątkiem, trudno o lepszy Death Metalowy akcent na koniec roku. Ta płyta spośród wszystkich ostatnich nowości w tym graniu usatysfakcjonowała mnie w 2018 najbardziej.
https://www.facebook.com/bloodbathband/
"The Arrow of Satan is Drawn" jest pełnym popisem możliwości tej grupy oraz jej stosunku do własnego grania. To przede wszystkim uwielbienie dla starego, Szwedzkiego Death Metalu jaki członkowie Bloodbath pamiętają z czasów kiedy zaczynali grać (a słychać tu klasyki sceny i to mocno) oraz luzackie podejście do tematu. Jak dla mnie to dobrze, że póki co Renske i Nystrom odpuścili sobie Katatonię i skupili siły na Bloodbath, bo tu jest potencjał co z resztą nie od dziś słychać. Nie kombinują, nie analizują, nie eksperymentują. Po prostu łoją w temacie nie oglądając się na nikogo, tak jak chcą, na swoich warunkach. W tym tkwi siła tej płyty i tego zespołu. Poza gęstym, pisakowym brzmieniem charakterystycznym dla tamtejszej sceny DM, dostajemy również gdzie trzeba odrobinę Death 'n' Rollowego kopa i garść nawiązujących nieco do Black Metalu riffów (prawdopodobnie jest to zasługa Joakima Karlssona z Craft, który w tym roku zasilił również szeregi Bloodbath). Jak dla mnie bomba! Buja to wszystko świetnie i słucha się płyty z niezaprzeczalną przyjemnością od początku do końca. Oczywiście, żeby nie było, nie ma tu tylko i wyłącznie samych kanonad. Bloodbath zwalnia nieco i miesza powoli smołę przy takich kawałkach jak "March of the Crucifiers" oraz "Levitator". Szacunek należy się też Nickowi Holmesowi za wokale, dla mnie już na stałe wpasował się w zespół i wcale nie tęsknię, jak wielu, za Akerfeldem.
Cieszy mnie bardzo, że od paru ładnych lat zespół konsekwentnie robi swoje i wychodzą z tego same dobre materiały. "The Arrow of Satan is Drawn" nie jest wyjątkiem, trudno o lepszy Death Metalowy akcent na koniec roku. Ta płyta spośród wszystkich ostatnich nowości w tym graniu usatysfakcjonowała mnie w 2018 najbardziej.
https://www.facebook.com/bloodbathband/
poniedziałek, 17 grudnia 2018
Behemoth- ...From the Pagan Vastlands (Pagan Records 1994/ Witching Hour 2011)
To demo to już klasyk naszego krajowego podziemia, i jedno z
czołowych wydawnictw czasu gdy formowała się u nas scena BM. W czasie kiedy się
ukazało nie było chyba równie pieczałowicie wydanej taśmy. Pagan Records
stanęło tu na głowie! Zespół, mimo ogromnych wpływów sceny norweskiej (zespół
potwierdził to już nawet doborem coveru "Deathcrush" Mayhem, który
notabene odegrali niemal identycznie jak sama legenda) w swojej muzyce, miał być z czego dumny, to
było wtedy coś. Materiał jak wtedy mało który przenosił ducha północy na nasze
ziemie objawiając go w kolejnej formie, która stworzyła charakterystyczne dla
naszego kraju brzmienie Black Metalowej sztuki. "...From the Pagan
Vastlands" obok demówek, długograjów Graveland, North, Sacrilegium, Marhoth,
materiałów Christ Agony, Taranis czy Xantotol był i historycznie wciąż jest
istotnym wpływowym elementem naszego metalowego dziedzictwa lat 90-tych,
dzieckiem swoich burzliwych czasów, symbolem tego co się wtedy liczyło. Nie
chodziło o perfekcję, szlify i cholera wie co jeszcze. Ważna była pasja,
przekonanie i chęć tworzenia. Oddanie temu co się robiło. 1994 rok był dynamicznym
okresem, a Behemoth stał już u progu domowej wojny między północą, a południem
naszej sceny BM, będąc głównym celem wszelakich gróźb o pozerstwo itd. Niemniej
ten właśnie rok był dla nich przełomowy, właśnie wtedy ukazało się
"...From the Pagan Vastlands" zdobywając scenę, nie tylko krajową,
niemal szturmem. Kto nie pamięta tych wszystkich wywiadów jakie pokazywały się
w zinach, słynnych fot zespołu cykniętych z końcem 93' roku w leśnych ostępach
między Brzeźnem, a Letniewem (Gdańsk), które towarzyszyły tym treściom i które
lądowały zapewne w wielu skrzynkach pocztowych wraz z demem i biosami? Pozytywne
recki materiału pokazywały się w zinach również poza granicami Polski, a samo
demo, rozeszło się w kilku tysiącach egzemplarzy i doczekało wersji cd z
ramienia Nazgul's Eyrie oraz amerykańskiej Wild Rags. Do jego już nieco
pogańskiego sznytu doszły riffy inspirowane po części twórczością takich hord
jak Enslaved czy Immortal (no jak tu zapomnieć chociażby charakterystyczne
"łał łał!" w "Thy Winter Kingdom", no ale kurde, miało to
klimat!), wspierane przez tło klawiszowe (sesyjna robota Czarka Morawskiego) i
złowieszcze wokale. Sama okładka to też już czysty kult i jedno z bardziej
charakterystycznych dzieł w temacie, a jest ona zasługą, jeszcze w czasie
nagrywania basisty Behemoth, Sebastiana "Orcusa" Kolasy. Chodzi o
rzecz jasna corpse- paintową twarz, do której leśne tło dodał już Tomasz
Krajewski. To wszystko wciąż sprawia, że o tym demie będzie się pamiętać i
wciąż do niego wracać, jeżeli nie ze względu na samą muzykę, to z całą
pewnością na sentyment. Mi nie dane było dorastać w tamtych czasach, ale od lat
chłonę wiedzę i wspomnienia wielu osób na jego temat i mam nadzieję, że
przynajmniej w małym stopniu udało mi się obudzić nostalgię i pamięć u tych,
którzy wciąż je pamiętają.
Poniżej kompaktowa reedycja wydana przez Witching Hour w 2011. Zastąpiła moją mocno zasłużoną, oryginalną wersję kasetową.
Przy okazji trochę self-promotion ;) Wspierajcie: https://www.facebook.com/BehemothTheEarlyDays/
Przy okazji trochę self-promotion ;) Wspierajcie: https://www.facebook.com/BehemothTheEarlyDays/
sobota, 15 grudnia 2018
Incinerator/ Vile Apparition split (Putrid Cult 2018)
Już kiedyś pokusiłem się stwierdzenie, że Incinerator to taki nasz krajowy Cannibal Corpse (czasy z Barnes'em na wokalu) i... Podtrzymuję to co powiedziałem, nie ma tu już najmniejszych wątpliwości. Oba nowe kawałki z niniejszego splitu to kolejna dawka oldschoolowego Death Metalu, który przeniesie nas w czasie do początku lat 90-tych. Jest duch tamtych czasów, pasja, autentyczność i co najważniejsze konsekwencja. Jeżeli mieliście okazję zapoznać się z wcześniejszymi materiałami zespołu to wiecie czego możecie się tu spodziewać. Incinerator jedzie z tym koksem dalej i nie zawodzi. Czekam mocno na pełny długograj od tych Panów. Z pewnością będzie się działo!
Co się natomiast tyczy połówki od australijskiego Vile Apparition to mamy tu również stary dobry Death Metal, ale ten bardziej gęsty i smolisty brzmieniowo, rejony bliższe takim klasykom jak Incantation, Deicide oraz Suffocation. Też nieźle to poniewiera, ale osobiście w te rejony Metalu Śmierci zapuszczam się nieco rzadziej. Poza jednym własnym kawałkiem zaprezentowali tu cover Defecation "Life on Planet Earth is Fucken Cancerous". Wyszło bardzo przyzwoicie, a przy okazji zespół przypomniał już ten nieco zapomniany utwór z debiutanckiego krążka projektu Mitcha Harrisa z Napalm Death.
Bardzo zwięźle podsumowując, split krótki (niecałe 13 minut), acz treściwy. Takie przypomnienie o sobie od obu zespołów. Wydawnictwo raczej dla tych którzy zbierają materiały od obu kapel lub generalnie co się ciekawego nawinie w ramach Death Metalu.
https://www.facebook.com/incineratorPL/
https://incineratorpl.bandcamp.com
https://www.facebook.com/vileapparition/
https://vileapparition.bandcamp.com
https://www.putridcult.pl/
Co się natomiast tyczy połówki od australijskiego Vile Apparition to mamy tu również stary dobry Death Metal, ale ten bardziej gęsty i smolisty brzmieniowo, rejony bliższe takim klasykom jak Incantation, Deicide oraz Suffocation. Też nieźle to poniewiera, ale osobiście w te rejony Metalu Śmierci zapuszczam się nieco rzadziej. Poza jednym własnym kawałkiem zaprezentowali tu cover Defecation "Life on Planet Earth is Fucken Cancerous". Wyszło bardzo przyzwoicie, a przy okazji zespół przypomniał już ten nieco zapomniany utwór z debiutanckiego krążka projektu Mitcha Harrisa z Napalm Death.
Bardzo zwięźle podsumowując, split krótki (niecałe 13 minut), acz treściwy. Takie przypomnienie o sobie od obu zespołów. Wydawnictwo raczej dla tych którzy zbierają materiały od obu kapel lub generalnie co się ciekawego nawinie w ramach Death Metalu.
https://www.facebook.com/incineratorPL/
https://incineratorpl.bandcamp.com
https://www.facebook.com/vileapparition/
https://vileapparition.bandcamp.com
https://www.putridcult.pl/
piątek, 14 grudnia 2018
Unleashed- The Hunt For White Christ (Napalm Records 2018)
Mimo tego, że zaliczam Unleashed do swojej pierwszej piątki, a obecnie to już chyba nawet trójki (min. za niebywałą konsekwencję i wierność stylowi) Szwedzkiego Death Metalu, to mimo jako takiego śledzenia ich wydawnictw, to od czasów "Midvinterblot" nie kupiłem żadnej ich płyty. Ostatnio jednak niesiony falą sentymentu i odświeżania sobie ich starych wydawnictw pokusiłem się o zaopatrzenie się w ich najnowszy krążek "The Hunt For White Christ". Chciałem zobaczyć jak to sobie Johnny i spółka poczynają. Nie zaskoczyli mnie, ale i nie zawiedli. Przekonałem się co do pewnej rzeczy jeżeli chodzi o ich twórczość. Unleashed praktycznie od swoich początków wierni są wykonywanej przez siebie sztuce, nie schodzą z obranej niegdyś ścieżki, nie eksperymentują (w ich przypadku nie jest to wcale potrzebne), zawsze serwują przynajmniej dobry album. Wiadomo czego się po nich spodziewać, kto jak kto, ale oni lipy nie odstawią. I co ważne, jeżeli chodzi o tą ścisłą czołówkę Szwedzkiego DM, są jedną z tych grup które nie naznaczyły się stygmatem Sunlight i wyszły z tego obronną ręką. W obecnej chwili mam wrażenie, że sporo osób nie zdaje sobie sprawy z faktu, iż tak naprawdę to jeśli mówimy o najważniejszych ze starej gwardii tej sceny to twardo na posterunku stoją chyba tylko Grave, At the Gates i właśnie Unleashed. Reszta zmieniła styl, szyld, albo po prostu wykruszyła się.
Wróćmy jednak do najnowszej płyty. Cóż, na pierwsze wrażenie to rzecz jasna mamy do czynienia z klasycznym Unleashed, kolejny solidny album w wypracowanym przez wiele lat stylu. Już po pierwszych dźwiękach otwierającego "Lead Us Into War" wiadomo, że będzie dobrze. Potem już tylko utwór tytułowy oraz "Stand Your Ground" utwierdzają nas w tym przekonaniu. Marszowo- piłujący "By the Western Wall" też sroce spod ogona nie wypadł i przypomina to co od dawna w zespole najlepsze. Są okazjonalne akustyki, przyzwoite solówki. Z nimi jak z AC/DC czy niegdyś Motorhead, wiadomo, że dostanie się kawał muzyki jakiego się od nich oczekuje. Rzecz jasna, nie znajdzie się tu momentu przy którym można popaść w zachwyt, czy muzycznego podmuchu urywającego łeb. To już chyba nie te czasy. To w sumie jest jedyny minus, ale nawet nie wiem czy do końca można to tak nazwać. Ważnym jednak jest, że wciąż do Unleashed można wracać po solidną dawkę Śmierć Metalowej Szwecji, gdy inni zawiodą. To zdaję się nigdy nie ulegnie zmianie, a "The Hunt For White Christ" tylko mnie w tym dodatkowo utwierdza.
Wróćmy jednak do najnowszej płyty. Cóż, na pierwsze wrażenie to rzecz jasna mamy do czynienia z klasycznym Unleashed, kolejny solidny album w wypracowanym przez wiele lat stylu. Już po pierwszych dźwiękach otwierającego "Lead Us Into War" wiadomo, że będzie dobrze. Potem już tylko utwór tytułowy oraz "Stand Your Ground" utwierdzają nas w tym przekonaniu. Marszowo- piłujący "By the Western Wall" też sroce spod ogona nie wypadł i przypomina to co od dawna w zespole najlepsze. Są okazjonalne akustyki, przyzwoite solówki. Z nimi jak z AC/DC czy niegdyś Motorhead, wiadomo, że dostanie się kawał muzyki jakiego się od nich oczekuje. Rzecz jasna, nie znajdzie się tu momentu przy którym można popaść w zachwyt, czy muzycznego podmuchu urywającego łeb. To już chyba nie te czasy. To w sumie jest jedyny minus, ale nawet nie wiem czy do końca można to tak nazwać. Ważnym jednak jest, że wciąż do Unleashed można wracać po solidną dawkę Śmierć Metalowej Szwecji, gdy inni zawiodą. To zdaję się nigdy nie ulegnie zmianie, a "The Hunt For White Christ" tylko mnie w tym dodatkowo utwierdza.
czwartek, 13 grudnia 2018
Goathrone- The Black (Putrid Cult 2018)
Wiadomo, jak w jakimś projekcie paluchy macza Lord K. to z pewnością będzie to coś wyjątkowego.Tym razem w sojuszu z Diabolizerem za garami i Bloodwhipem na gitarze powołał do życia Goathrone, plugawą, diabelską Black/ Death, czy też War (jak zwał tak zwał) Metalową bestię. I po raz kolejny mamy cholernie dobry oldschool w tym temacie, materiał który poniewiera i niszczy, dosłownie. Słychać tu zarówno stary dobry Gorgoroth, czy Bathory z czasów "Under the Sign of the Black Mark" (nie sposób nie zauważyć jak niesamowicie inspirująca jest ten album Quorthona, nie wiem który już raz słyszę z głośników hołd dla tej konkretnej płyty), jak i dwa pierwsze krążki Bestial Warlust lub jakże kultową rogaciznę spod znaku Blasphemy/ Proclamation. Pewnie dobrze znacie takie nazwy jak Nekkrofukk, Revelation of Doom, czy ostatnio Sacrificulus, także dobrze wiecie o co w tej muzyce chodzi i jaki czeka nas strzał gdy Lord K. bierze się do roboty. To ma być bezkompromisowa esencja swojego stylu gdzie króluje diabeł, zniszczenie i ogólna pożoga. Ta muzyka ma chłostać dźwiękiem, być bezkompromisowa, i nie jest inaczej. Brzmienie "The Black" jest duszne, smoliste niczym z piekielnych kotłów Hadesu, niemal każda kompozycja to kanonada Black/Death metalowych pocisków największego kalibru (posłuchajcie sobie chociażby "Demonpriest of Impurity"!). Niemal pół godziny bez wytchnienia! Warto jeszcze wspomnieć o coverze "Sacrifice" z debiutu Bathory. To chyba najbardziej szaleńcza wersja tego utworu jaka mogła powstać. Zabrzmiało to niemal tak jakby to był kawałek Goathrone. Reasumując, jak ktoś lubi właśnie takie granie, to ciężko doszukiwać się w tym jakichkolwiek minusów. W swojej lidze to jest esencja. Jestem pewien, że po paru latach to będzie jeden z wielu klasyków naszego undergroundu. Jeszcze tylko brakuje żeby Panowie zaczęli grać na żywo. To dopiero będzie zniszczenie, kluby zamienią się kupę gruzu hehe. Goathrone to jeden z potężniejszych ciosów jeżeli chodzi o tegoroczne wyziewy z podziemnej sceny ekstremalnego grania. Solidne wydawnictwo od początku po ostatni dźwięk!
https://www.facebook.com/PutridCult/
https://www.putridcult.pl/
https://www.facebook.com/PutridCult/
https://www.putridcult.pl/
wtorek, 11 grudnia 2018
Sodom- Partisan EP (SPV/ Steamhammer 2018)
Mam przeczucie, że jesteśmy właśnie świadkami odrodzenia się tej legendarnej niemieckiej grupy. Niby "Partisan" to tylko trzy nowe utwory, ale za to jakie, po prostu wyrywające z miejsca. W zespół wstąpiła nowa, pierwotna siła i energia. Dojście do grupy Stefana Huskensa na perkusję (Desaster, Asphyx), Yorck'a Segatza (Beyondition) oraz powrotu do niej Franka Blackfire'a (Sodom po raz pierwszy w historii staje się kwartetem!) wpuściło w jej krwiobieg nową posokę, która tchnęła w zespół nowe życie. Tom od lat nie miał takiego składu. Dwa pierwsze utwory, czyli tytułowy "Partisan" i następujący po nim "Conflagration" to istne szarżujące na złamanie karku petardy. Już od dawna Sodom nie brzmiał z taką mocą i szaleństwem. Tego trzeba posłuchać, bo żaden opis w pełni tego odczucia nie odda. Jestem prawie pewien, że Ci weterani teutońskiego thrashu swoim nadchodzącym albumem rozłożą nas na łopatki, że dostaniemy taki Sodom jak kiedyś w latach 80-tych, a może nawet lepszy! Epkę zamyka puszczenie oka w kierunku chlubnej przeszłości w postaci "Tired and Red" z albumu "Agent Orange". I tutaj już w jakimś stopniu możemy sobie posłuchać jaką siłę ma ów nowy skład. Mam wrażenie, że chemia jest szczególna. Nie dziwię się, że Tom wypowiada się o nowej sytuacji w samych superlatywach, to słychać. Przyznam się wam, że nigdy jakoś szczególnie za Sodom nie przepadałem. Jedynymi dwoma ich albumami które autentycznie zatrzymały mnie na dłużej był właśnie wspomniany "Agent Orange" oraz "Persecution Mania" (w sumie "Patrisan" to w jakieś części powrót do tamtych czasów), później dopiero "Decision Day", ale biorę na poprawkę fakt, że nigdy z klasycznym thrashem zbyt mocno się nie kumplowałem, z resztą dobrze już o tym wiecie. Zawsze był gdzieś na uboczu. Teraz po usłyszeniu "Partisan" chyba pierwszy raz w życiu czekam z niesamowitą niecierpliwością na nowy, thrashowy album, na nadchodzący album Sodom. A to do tej pory jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło. To już o czymś świadczy!
Poniżej obie wersje tego wydawnictwa (tak mi się spodobało, że i winyl zgarnąłem)- na cd w formie digipaku oraz 10'' winyl.
https://www.facebook.com/sodomized/
http://www.sodomized.info
Poniżej obie wersje tego wydawnictwa (tak mi się spodobało, że i winyl zgarnąłem)- na cd w formie digipaku oraz 10'' winyl.
https://www.facebook.com/sodomized/
http://www.sodomized.info
niedziela, 9 grudnia 2018
Uada- Cult of a Dying Sun (Eisenwald Tonschmeide 2018)
Jeden z najlepszych strzałów tego roku jeżeli chodzi o melodyjne granie. Uada parająca się właśnie taką odmianą Black Metalowego łojenia wypuściła album, który ma szansę stać się kiedyś klasykiem w temacie. Dawno nie słyszałem tak wyrazistych kompozycji jeżeli chodzi o riffy, zapadające w pamięć refreny, czy po prostu same melodie właśnie w tym nurcie grania wzorowanego u swoich podstaw na zespołach pokroju Dissection. Uada w jakiś sposób koresponduje również w swoich strukturach z tym co tworzy nasza Mgła, ale zarówno tematyka jak i sam wydźwięk kompozycji i nacisk na melodyjność jest tu dosyć różny. Może pierwszy krążek badał jeszcze teren, przynajmniej w moim odczuciu (choć to wciąż jeden z lepszych debiutów jakie znam), tak drugi pokazuje jak zespół dojrzał i wypracował swój własny rozpoznawalny styl w którym drzemie ogromny potencjał. Pierwsze co tak bardzo spodobało mi się na "Cult of a Dying Sun" to to, że riffy wiodące w każdym z utworów podparte są nad wyraz silną sekcją rytmiczną. Uderzają w nas niczym burza z piorunami, swoisty tajfun. Łącząc to z melodyjnością i znakomitym brzmieniem dostajemy naprawdę robiący wrażenie efekt i dźwiękowy rozmach. Kolejna sprawa to fakt, że mimo obranego stylu gry Uada potrafi zachować odpowiednią dawkę mroku, mistycznej aury. Diabeł stąd nie ucieka, a wręcz przeciwnie siedzi sobie wygodnie. Co do samych utworów to największą robotę robi tu pierwsza połowa materiału, czyli otwierający "The Purging Fire" (motyw przewodni potęga!), "Snakes and Vultures", tytułowy "Cult of a Dying Sun" (brawa za świetne video do tego utworu) oraz przełamujący nieco schemat, instrumentalny "The Wanderer". Ten ostatni jest wyrwany niczym z soundtracku do jakiegoś westernu z ostatniej dekady połączonym z inspiracją muzyką pokroju Fields of the Nephilim. Pomysł był tu naprawdę ciekawy.
Co tu dużo mówić, jak lubi się takie melodyjne klimaty w Blacku to łyka się ten album bez popity. Jest to kawał solidnej, zapadającej w pamięć muzyki. Jest odpowiednie pierdolnięcie, pomysł i klimat. Bardzo chłopakom kibicuję i jak tak dalej pójdzie to daleko zajdą. Czekam na kolejny krążek!
https://www.facebook.com/OfficialUADA/
https://uada.bandcamp.com/
Co tu dużo mówić, jak lubi się takie melodyjne klimaty w Blacku to łyka się ten album bez popity. Jest to kawał solidnej, zapadającej w pamięć muzyki. Jest odpowiednie pierdolnięcie, pomysł i klimat. Bardzo chłopakom kibicuję i jak tak dalej pójdzie to daleko zajdą. Czekam na kolejny krążek!
https://www.facebook.com/OfficialUADA/
https://uada.bandcamp.com/
piątek, 7 grudnia 2018
Black Altar- Suicidal Salvation (Darker Than Black 2013)
Black Altar jest jednym z tych zespołów Black Metalowego podziemia, które szanuję najbardziej i których słucham najdłużej. Niemal każdy materiał nagrany przez Shadowa do mnie przemawia, chyba do tej pory nie było wyjątku, a EP "Suicidal Salvation" cenię sobie szczególnie. Z racji tego, że już w styczniu, po 5 latach od wydania, zbliża się jej reedycja postanowiłem napisać o niej kilka słów i zwrócić na nią waszą uwagę, przedstawić nieco tym którzy nie mieli jeszcze szansy posłuchać tego materiału.
Przede wszystkim Black Altar na "Suicidal Salvation" to bardzo wysoki poziom wykonawczy, brzmienie, produkcja. Wcale nie trzeba być mega znaną grupą o jakimś tam światowym statusie żeby odwalić kawał solidnej roboty, a tutaj widać, że jest praca i jest chęć, a przede wszystkim pasja i oddanie swojej sztuce. Co więcej, Shadow zarówno tu jak i w całym swoim dorobku nie szedł na łatwiznę. Na niniejszej Epce mamy zajebisty przykład tego jak można zagrać z furią, agresją, a przy okazji sprawić aby riffy były czytelne i zapadały w pamięć- zadaję tu pracę domową odsłuchania utworu tytułowego! Użyty jest w nim również efekt żeńskiego chóru, który podbija klimacik. Szczególnie ciekawie wypada też instrumentalny "Journey to the Astral Realm". Budująca niepięcie, przestrzenna kompozycja z orkiestralnymi motywami o ewidentnie astralnym, ale również apokaliptycznym charakterze. Słuchając go mamy wrażenie jakby zwiastował nadejście jakieś mrocznej potęgi niosącej zagładę. Pragnę wyróżnić jeszcze "666 Megabeast", którego refrenu za nic w świecie nie da się zapomnieć hehe i który nosi sobie znamiona zarówno elementów Immortal z czasów "Pure Holocaust" jak i, mam wrażenie, późniejszego Behemoth. Riff jaki otwiera ten kawałek po prostu miażdży. Piękna ściana Black Metalowego dźwięku stworzona z tnących jak brzytwa riffów i perkusyjnej kanonady. Pieruńsko esencjonalne i konkretne wydawnictwo. Jeńców nie bierze!
Przy okazji wspomnę wam co wejdzie w skład nadchodzącej w drugiej połowie stycznia reedycji. Jako bonus będzie dodany do niej materiał ze splitu z Varathron i Thornspawn. Płyta wydana będzie zarówno na cd jak i na winylu (250 sztuk) oraz w formie limitowanego, drewnianego box'u z dużą ilością dodatków takich jak winyl w wersji splatter, koszulka, naszyjnik, naszywka czy metalowa przypinka (nie będę wymieniał tu wszystkiego). Także, jak to mówią, full wypas, podobnie jak to było w przypadku splitu z Beastcraft. Zamówienia można już składać na oficjalnym sklepie Odium Records: http://www.odiumrex.com/webshop/
Poniżej pierwsze wydanie z Darker Than Black. Tak na marginesie, oprawa graficzna tego wydawnictwa... Już sama muzyka powala, ale i tutaj naprawdę ogromny szacun!
http://www.black-altar-horde.com/
https://www.facebook.com/blackaltar/
Przede wszystkim Black Altar na "Suicidal Salvation" to bardzo wysoki poziom wykonawczy, brzmienie, produkcja. Wcale nie trzeba być mega znaną grupą o jakimś tam światowym statusie żeby odwalić kawał solidnej roboty, a tutaj widać, że jest praca i jest chęć, a przede wszystkim pasja i oddanie swojej sztuce. Co więcej, Shadow zarówno tu jak i w całym swoim dorobku nie szedł na łatwiznę. Na niniejszej Epce mamy zajebisty przykład tego jak można zagrać z furią, agresją, a przy okazji sprawić aby riffy były czytelne i zapadały w pamięć- zadaję tu pracę domową odsłuchania utworu tytułowego! Użyty jest w nim również efekt żeńskiego chóru, który podbija klimacik. Szczególnie ciekawie wypada też instrumentalny "Journey to the Astral Realm". Budująca niepięcie, przestrzenna kompozycja z orkiestralnymi motywami o ewidentnie astralnym, ale również apokaliptycznym charakterze. Słuchając go mamy wrażenie jakby zwiastował nadejście jakieś mrocznej potęgi niosącej zagładę. Pragnę wyróżnić jeszcze "666 Megabeast", którego refrenu za nic w świecie nie da się zapomnieć hehe i który nosi sobie znamiona zarówno elementów Immortal z czasów "Pure Holocaust" jak i, mam wrażenie, późniejszego Behemoth. Riff jaki otwiera ten kawałek po prostu miażdży. Piękna ściana Black Metalowego dźwięku stworzona z tnących jak brzytwa riffów i perkusyjnej kanonady. Pieruńsko esencjonalne i konkretne wydawnictwo. Jeńców nie bierze!
Przy okazji wspomnę wam co wejdzie w skład nadchodzącej w drugiej połowie stycznia reedycji. Jako bonus będzie dodany do niej materiał ze splitu z Varathron i Thornspawn. Płyta wydana będzie zarówno na cd jak i na winylu (250 sztuk) oraz w formie limitowanego, drewnianego box'u z dużą ilością dodatków takich jak winyl w wersji splatter, koszulka, naszyjnik, naszywka czy metalowa przypinka (nie będę wymieniał tu wszystkiego). Także, jak to mówią, full wypas, podobnie jak to było w przypadku splitu z Beastcraft. Zamówienia można już składać na oficjalnym sklepie Odium Records: http://www.odiumrex.com/webshop/
Poniżej pierwsze wydanie z Darker Than Black. Tak na marginesie, oprawa graficzna tego wydawnictwa... Już sama muzyka powala, ale i tutaj naprawdę ogromny szacun!
http://www.black-altar-horde.com/
https://www.facebook.com/blackaltar/
czwartek, 6 grudnia 2018
Gehenna- Seen Through the Veils of Darkness (The Second Spell) (Cacophonous Records 1995)
To co wyczyniała Gehenna na swoich pierwszych płytach to była po prostu magia, jedyna i niepowtarzalna! "Seen Through the Veils of Darkness" uznaję za ich najwybitniejsze dokonanie ze względu na to z jakim kunsztem i wyczuciem połączyli bogactwo kompozycyjne i mroczną melodykę z surowym brzmieniem nadając płycie niezrównanego klimatu. Nie da się ukryć jak duże znaczenie miały tu klawisze Sarcany połączone z siarczystymi, odznaczającymi się swoistym "piachem" w brzmieniu, riffami Dolgara oraz Sanrabba (apropo gitar, podoba mi się też jak wyeksponowany został w miksie bas, cudo!). Obie sekcje potrafiły zespalać się w jeden byt tworząc atmosferyczne, raz melancholijne, raz pełne furii pasaże zachowując stale w swej muzyce odpowiednią dawkę agresji i złowieszczości. W kwestii osiągnięcia tego właśnie efektu, zachowując wciąż czytelne melodie, byli w tamtym czasie na scenie jedyni. Ktoś mógłby zapytać "A Emperor, wczesne Dimmu Borgir?". Tak poniekąd się zgadza, ale w tamtym czasie Emperor był lekko uśpiony twórczo, jako, że Ihsahn został chwilowo sam na posterunku (poza tym Emperor miał tej melodyki mniej, a o wiele więcej, intensywności zmian klimatu i tempa swoich utworów, uderzał w bardziej progresywne rejony), natomiast dla Dimmu Borgir atmosfera, nostalgia, spora dawka melodii były celem samym w sobie, co nie miało w takiej skali miejsca w twórczości Gehenna. Zespół wciąż zostawiał wyraźne pole dla tych czysto Black Metalowych elementów znakomicie przy tym balansując i urozmaicając kompozycje.
Z powstawianiem "Drugiego Zaklęcia" wiąże się dosyć ciekawa historia. Płyta zaczęła powstawać (a chyba nawet była już gotowa) jeszcze przed wydaniem przez Head Not Found epki "First Spell". Przez różnego rodzaju poślizgi została ukończona i wydana dopiero ponad rok później. Pod skrzydła Nihila i jego Cacophonous Records trafili dzięki koncertowi jaki dali w maju 1994 w Lusa Lottes Pub w Oslo (wraz z Enslaved, Marduk oraz Dissection). Tak się złożyło, że właśnie dzięki temu wydarzeniu i zobaczeniu Gehenna na żywo Nihil zainteresował się zespołem na poważnie co zaowocowało kontraktem na dwie kolejne płyty jakie zespół miałby nagrać. Tak oto w 1995 objawiła się pierwsza z nich, a jednocześnie debiutancki długograj, "Seen Through the Veils of Darkness".Warto na koniec wspomnieć o tym, że w utworze "Vinterriket" gościnnie głosu udzielił Garm z Ulver.
Podsumowanie krótkie i zwięzłe, trzeba brać i trzeba słuchać! Mimo odrobiny różnic, mam wrażenie, że gdyby Gehenna powstała wcześniej i spiknęła się z dobrym producentem, tak jak Emperor przy swoim "In the Nightside Eclipse", to mogliby stawać z Cesarzem w szranki jak równy z równym!
Z powstawianiem "Drugiego Zaklęcia" wiąże się dosyć ciekawa historia. Płyta zaczęła powstawać (a chyba nawet była już gotowa) jeszcze przed wydaniem przez Head Not Found epki "First Spell". Przez różnego rodzaju poślizgi została ukończona i wydana dopiero ponad rok później. Pod skrzydła Nihila i jego Cacophonous Records trafili dzięki koncertowi jaki dali w maju 1994 w Lusa Lottes Pub w Oslo (wraz z Enslaved, Marduk oraz Dissection). Tak się złożyło, że właśnie dzięki temu wydarzeniu i zobaczeniu Gehenna na żywo Nihil zainteresował się zespołem na poważnie co zaowocowało kontraktem na dwie kolejne płyty jakie zespół miałby nagrać. Tak oto w 1995 objawiła się pierwsza z nich, a jednocześnie debiutancki długograj, "Seen Through the Veils of Darkness".Warto na koniec wspomnieć o tym, że w utworze "Vinterriket" gościnnie głosu udzielił Garm z Ulver.
Podsumowanie krótkie i zwięzłe, trzeba brać i trzeba słuchać! Mimo odrobiny różnic, mam wrażenie, że gdyby Gehenna powstała wcześniej i spiknęła się z dobrym producentem, tak jak Emperor przy swoim "In the Nightside Eclipse", to mogliby stawać z Cesarzem w szranki jak równy z równym!
wtorek, 4 grudnia 2018
Ancient- Svartalvheim (Listenable Records 1994/ Soulseller Records 2018)
Jedyna taka płyta w całym dorobku Ancient. Nie ma jeszcze elementów wampirycznych, gotyckich, nadmiaru klawiszy i, nie oszukujmy się, tego całego lekkiego kiczu w wizerunku grupy. Tak jak szanuję i lubię "The Cainian Chronicle" czy "Mad Grandiose Bloodfiends" tak niestety, mimo wszystko żadna z nich, ani jakikolwiek inny późniejszy krążek nie może równać się z debiutanckim "Svartalvheim". Nie ta liga. Potem już było inne brzmienie, estetyka, klimat. Zorientowani wiedzą do czego tu piję. Kompletnie inna przestrzeń muzyczna, chociaż niby wciąż Black Metal, ale taki trochę naciągany, jak późny Dimmu Borgir, Siebenburgen czy chociażby dobrze znane Cradle of Filth.
"Svartalvheim" to chropowaty, lekko surowy materiał na którym obecne są wszelkie dobre cechy Black Metalu tamtych lat oraz aury jakie wniosły zespoły pokroju Ulver czy Gehenna. Mamy trochę klawiszy, jakiś budujący klimat akustyk przemknie w kilku miejscach (zwłaszcza na początku utworów), są atmosferyczne zwolnienia i wstawki, trochę melodii, a przede wszystkim cała masa mocnych, szorstkich, piłujących riffów i siarczystych wokali Grimm'a, które nie odbierają materiałowi tej wspomnianej odrobiny melodyjności. Takie utwory jak "The Call of Absu Deep", "Det Glemte Riket" (najlepszy na płycie i suma wszystkich smaczków jakie można na niej znaleźć- epickość, akustyczne gitary, kapitalne riffy, budujące nastój elementy jak skowyt wichru), szeptany, nastrojowy "Ved Trolltjern" czy "Early Howling Winds" to mówiąc szczerze klasyka norweskiego BM połowy lat 90-tych, tego nie da się pomylić z niczym innym. Takie płyty jak właśnie debiut Ancient budowały to charakterystyczne brzmienie i strukturę kompozycji jakimi praktycznie charakteryzowały się tylko zespoły ze Skandynawii. Muzyka zawarta na "Svartalvheim" jest również pięknym przykładem tego jak można zakląć w kompozycjach ten wyjątkowy mrok, te posępne lasy, jeziora, ciemną, niepokojącą stronę natury jaka budzi się po zmierzchu. Głównie dlatego ten materiał jest tak wyjątkowy, dlatego chce się do niego wciąż wracać.
Poniżej zakupiona przeze mnie ostatnio reedycja z Soulseller Records. Wzorowana jest totalnie na pierwszym wydaniu, dzięki czemu oddaje ducha pierwszego bicia tej płyty. Żadnych dodatkowych kawałków, ani materiałów graficzno- tekstowych tu nie ma. Jest to standardowe wznowienie oparte na pierwowzorze. Jak ktoś nie ma ciśnienia na łowienie wydania z Listenable śmiało może sobie sprawić właśnie to, różnice nieznaczne.
"Svartalvheim" to chropowaty, lekko surowy materiał na którym obecne są wszelkie dobre cechy Black Metalu tamtych lat oraz aury jakie wniosły zespoły pokroju Ulver czy Gehenna. Mamy trochę klawiszy, jakiś budujący klimat akustyk przemknie w kilku miejscach (zwłaszcza na początku utworów), są atmosferyczne zwolnienia i wstawki, trochę melodii, a przede wszystkim cała masa mocnych, szorstkich, piłujących riffów i siarczystych wokali Grimm'a, które nie odbierają materiałowi tej wspomnianej odrobiny melodyjności. Takie utwory jak "The Call of Absu Deep", "Det Glemte Riket" (najlepszy na płycie i suma wszystkich smaczków jakie można na niej znaleźć- epickość, akustyczne gitary, kapitalne riffy, budujące nastój elementy jak skowyt wichru), szeptany, nastrojowy "Ved Trolltjern" czy "Early Howling Winds" to mówiąc szczerze klasyka norweskiego BM połowy lat 90-tych, tego nie da się pomylić z niczym innym. Takie płyty jak właśnie debiut Ancient budowały to charakterystyczne brzmienie i strukturę kompozycji jakimi praktycznie charakteryzowały się tylko zespoły ze Skandynawii. Muzyka zawarta na "Svartalvheim" jest również pięknym przykładem tego jak można zakląć w kompozycjach ten wyjątkowy mrok, te posępne lasy, jeziora, ciemną, niepokojącą stronę natury jaka budzi się po zmierzchu. Głównie dlatego ten materiał jest tak wyjątkowy, dlatego chce się do niego wciąż wracać.
Poniżej zakupiona przeze mnie ostatnio reedycja z Soulseller Records. Wzorowana jest totalnie na pierwszym wydaniu, dzięki czemu oddaje ducha pierwszego bicia tej płyty. Żadnych dodatkowych kawałków, ani materiałów graficzno- tekstowych tu nie ma. Jest to standardowe wznowienie oparte na pierwowzorze. Jak ktoś nie ma ciśnienia na łowienie wydania z Listenable śmiało może sobie sprawić właśnie to, różnice nieznaczne.
niedziela, 2 grudnia 2018
Darkthrone- Panzerfaust (Moonfog Records 1995/ Peaceville 2018)
Obok "Transilvanian Hunger" to najsurowszy album Darkthrone, a i jeden z czterech najsłynniejszych w ich dorobku i definiujących ten gatunek oraz ową muzykę. Jest natomiast jedynym na którym nagrane zostały tak nienawistne, szorstkie, przepełnione chłodem wokale. Nocturno Culto, będący wtedy raczej gościem niż twórcą (w tamtym czasie Darkthrone praktycznie równał się Fenriz), położył tu jedne z najlepszych swoich linii wokalnych. Surowe nieokiełznane, takich nikt nie nagrał ani wcześniej, ani nigdy później. Całość kompozycji oraz nagranie wszystkich ścieżek instrumentów należała tu do Fenriza. Gościnnie, po raz drugi i już ostatni zagościł tu też Varg Vikernes w roli tekściarza. Mowa tu o ponurym, acz majestatycznym "Quintessence". Kolną cechą charakterystyczną "Panzerfaust" jest to, że chyba właśnie tu najbardziej słyszalne jest to jak zawsze ważną rolę w twórczości zespołu odgrywał Hellhammer/ Celtic Frost. Niemal każdy utwór jaki został tu zawarty zawiera pierwiastki i elementy struktur niesamowicie wyraźnie odnoszące się do wczesnych materiałów tej szwajcarskiej ekipy pod dowództwem Toma G. Warriora. Niezaprzeczalnym jest, że "Panzerfaust" wyznaczył wtedy nowe standardy jeżeli chodzi o Black Metal, a Darkthrone po raz kolejny pokazał kto tu rządzi. Swoją surowością, mizantropicznym charakterem i przeszywającym chłodem pokazał starą- nową ścieżkę powstającym wtedy jak grzyby po deszczu kolejnym zespołom. Warto również wspomnieć, że lata 94'-95' były dla Fenriza niesamowicie płodne jeżeli chodzi o jego muzyczne projekty jak i udzielanie się w innych zespołach. Prawdopodobnie dzięki temu "Panzerfaust" okazał się takim strzałem i tak inspirującym albumem. W owym okresie ukazała również druga płyta zarówno Isengard ("Hostmorke") jak i Neptune Towers ("Transmissions from Empire Algol"). Fenriz zagościł również na basie na "Kronet Til Konge" Dodheimsgard oraz zasiadł za garami jako Gribb na debiutanckim krażku Valhall "Moonstoned", o wspólnym projekcie z Satyrem jakim był Storm nie wspominając.
"Panzerfaust" w swojej estetyce pozostaje, moim zdaniem, albumem niedoścignionym jeżeli chodzi o wszechobecną piwnicę w brzmieniu i totalnie bezkompromisowy charakter kompozycji i poszczególnych jej elementów składowych. To kolejna karta księgi o tym czym niegdyś był Black Metal, co było jego pierwotną esencją.
"Panzerfaust" w swojej estetyce pozostaje, moim zdaniem, albumem niedoścignionym jeżeli chodzi o wszechobecną piwnicę w brzmieniu i totalnie bezkompromisowy charakter kompozycji i poszczególnych jej elementów składowych. To kolejna karta księgi o tym czym niegdyś był Black Metal, co było jego pierwotną esencją.
środa, 28 listopada 2018
Wardruna- Skald (By Norse Music/ Fimbulljod Productions 2018)
Piękna, pełna emocji płyta! Materiał może nie nowy, bo mamy tu utwory ze znanego już repertuaru Wardruny oraz niepublikowane do tej pory kompozycje/ pieśni wykorzystane w serialu "Wikingowie", ale przełamujący pewien schemat znany z "runicznej trylogii". "Skald" to przede wszystkim hołd dla bardów i poetów dawnej Skandynawii, których rola i znaczenie w tamtejszym społeczeństwie była znacząca, będąc wręcz integralną i nierozerwalną częścią kultury (można sobie o nich poczytać min. w booklecie dodanym do płyty). Czym przełamujący to co już dobrze znamy? Raz, że jest to album stricte akustyczny, dosyć skąpy w część instrumentalną (rządzi tu niepodzielnie lira), bogaty zaś niezwykle w wokalną (to 75% albumu), a dwa mający do przekazania właśnie mniej samą muzykę, a przede wszystkim treść i klimat. Można powiedzieć, że to taka folkowa poezja śpiewana o głębokim podłożu emocjonalnym. Dla zagorzałych fanów Wardruny taki materiał może być drobnym zaskoczeniem, co niektórzy mogą pokręcić nosem (gdzie ta epickość, bębny, rogi, chóry...), ale wierzcie mi na słowo, gdy przesłucha się ten album drugi, trzeci raz to niesamowicie zyskuje i zaczyna otwierać przed słuchaczem swój własny świat pełen wspaniałego dziedzictwa. Powiem bez ogródek, że w chwili obecnej oceniam ten materiał najwyżej spośród wszystkich wydanych do tej pory pod szyldem Wardruna! Dlaczego? Przede wszystkim za to jaką dawkę emocji i wartości, w takiej właśnie wersji, ze sobą niesie. Zostały one podkreślone jeszcze bardziej niż na poprzednich płytach, to się tu czuje jak nigdy dotąd. Jest ta swoista magia w niebywale dużym stężeniu.Takie utwory jak "Voluspa", "Ormagardskvedi" oraz "Gravbakkjen" łapią mnie za trzewia w szczególności. Ze względu na to, że płyta w swej warstwie wokalnej i instrumentalnej to praktycznie dzieło tylko i wyłącznie Einara (nagrał tu wszystko sam poza dodatkowymi wokalami w "Fehu"), możemy w pełni podziwiać na "Skald" jego talent wokalny, czy generalnie wykonawczy. Obojętnie wobec tej płyty przejść nie można, a kto miałby zamiar stękać, że nie jest to materiał w stylu poprzednich, cóż niech najpierw sobie trochę tego posłucha, pomyśli, a dopiero potem się wypowie. Każdy kto lubi, wysokiej jakości folk, który nie ogranicza się tylko do wesołej przytupanki, a jest czymś więcej, musi tego albumu posłuchać.
http://www.wardruna.com/
https://www.facebook.com/wardruna/
http://bynorse.com
https://www.facebook.com/bynorse/
http://www.wardruna.com/
https://www.facebook.com/wardruna/
http://bynorse.com
https://www.facebook.com/bynorse/
poniedziałek, 26 listopada 2018
Gehennah- Hardrocker (Primitive Art Records 1995/ Critical Mass Recordings 2018)
Zawsze uważałem Gehennah za zespół który jest na szczycie góry reprezentantów tego czym jest metal w tej swojej najbardziej surowej, brudnej i bezkompromisowej postaci. Za piewców "metalowego" stylu życia i bycia wypowiadającymi wojnę wszystkiemu co wymuskane, ładne i poprawne, oddanymi czcicielami pierwotnej formy Thrashu i tzw. Pierwszej Fali Black Metalu, a przede wszystkim Venom. Tak, bez Venom chyba nie byłoby Gehennah. Te dwa zespoły mają ze sobą bardzo wiele wspólnego, różnica jest tylko w iście szatańskiej otoczce słynnej trójki z Newcastle, która u Gehennah nie jest celem samym w sobie, a gdzieś tam tylko przemyka sobie w tle. Warto też wspomnieć, że na początku chłopaki planowali być cover-bandem Venom, jednak ostatecznie doszli do wniosku, że będą pisali swoje własne kawałki. Oba zespoły bardzo cenię za to, że w czasach w których przyszło im grać i wydawać swoje najsłynniejsze krążki, pokazali wszystkim wokół środkowy palec i robili swoje siejąc muzyczny (i nie tylko) zamęt i zniszczenie. Na Venom krytyka wieszała psy, Gehennah natomiast odważyła ruszyć ze swoim graniem w scenę zdominowaną przez Norweski Black Metal (którego korzenie mimo wszystko są w ich muzyce nad wyraz mocno słyszalne). Pamiętam, że gdy w czasach studenckich zasłuchiwałem się w praktycznie tylko i wyłącznie metalowy underground, to właśnie tych czterech świrów ze Szwecji było dla mnie wyznacznikiem "jakości" podziemnego grania, wzorcem po których szła dopiero cała reszta. Możecie się śmiać, ale tak właśnie było, a sentyment pozostał. Ich muzyka towarzyszyła mi w trakcie tworzenia swoich pierwszych zinów i montowania ton paczek i listów z wymian z maniakami z różnych krajów. Piękne czasy. Wracając do samego "Hardrocker". Debiut Gehennah to chyba najwścieklejszy z wydanych przez nich materiałów, swoiste przypomnienie tego wszystkiego co napędzało w pierwszych latach istnienia takie grupy jak właśnie Venom, Metallica, Sodom, Destruction, Slayer czy Bathory. Myślę, że już doskonale wiecie o co tu chodzi. Zdaje mi się, że w latach 90-tych nie było albumu, który bardziej dobitnie i ostentacyjnie wywlekł to wszystko z częściowego zapomnienia z powrotem na powierzchnię. Uważam też, że miał sporą zasługę w powstaniu w późniejszych latach całej masy podobnych mu zespołów zasilających szeregi podziemia, był jedną z iskier do ponownego sięgnięcia do oldschoolowej formy grania.
Po 20 latach od pierwszego winylowego wydania "Hardrocker" (w 1995 ukazał się tylko na cd) Critical Mass Recordings wznawia tą szaloną bestię zarówno na kompakcie jak i w kilku wersjach winylowych. Nie tylko warto tu powiedzieć, że reedycja wypada kapitalnie, ale już za sam krok i chęć wznowienia tego tytułu należą się brawa, a jakakolwiek rekomendacja jest tu zbyteczna.
https://www.facebook.com/gehennah.metal/
https://www.criticalmass.se
sobota, 24 listopada 2018
Ethelyn- Impure Incitements (Antitheus Productions 2018)
https://www.facebook.com/ethelynband/
czwartek, 22 listopada 2018
Mentor- Cults, Crypts and Corpses (Pagan Records 2018)
Zajechał nowy album od Mentor i jest... Kawałem bijącej w twarz , Metalowej sztuki! Bezkompromisowej, żyjącej swoim własnym życiem! Szacun Panowie, bo kopara objechała do podłogi i za cholerę nie chce wrócić na miejsce po zakończonym odsłuchu. Materiał jest mocarny, gęsty, soczyście, dynamicznie brzmiący, kipiący furią i energią! Jakby tego mało mamy tu istny rollercaster przeróżnych wpływów od Death Metalu/ Death & Rolla, poprzez Black/ Thrash na klasycznym, walcowatym Doom Metalu kończąc. Zęby szczerzą do nas echa takich załóg jak Dismember, późniejszy Entombed, Celtic Frost, Venom, Pentagram czy nawet Black Sabbath ("Gather by the Grave"- czapki z głów! Piękny odnośnik do "Lord of this World" i nie tylko). Takie płyty lubię! Nie kopiujące, a inspirowane, przekuwane w świeżą formę. Jeden korytarz wiodący, ale wiele drzwi, które przecież można otworzyć, zajrzeć do środka, coś ze sobą zabrać i iść dalej. Wszystko to jest dodatkowo podlane zadziornym Punkiem i Rock 'N' Rollem. Tak jak debiut nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia i dostrzegałem w nim pewną schematyczność kompozycji, pewną, acz nienachalną, przewidywalność, tak na "Cults, Crypts and Corpses" do końca nie miałem pewności czym za chwilę przywalą. Generalnie gro utworów utrzymanych jest w podobnej motoryce, tempie, ale za każdym rogiem czają się inne wpływy wplecione w ten pełen agresji, szarżujący trzon. Bardzo podoba mi się tu również to tłuste brzmienie, które uwydatnia walory materiału i daje mu dodatkowego kopa. Uważam, że pójście tu w brzmienie bliższe Death/ Doom metalowym płytom zrobiło tej płycie bardzo dobrze, wprowadzając szczyptę nieschematyczności i świeżego spojrzenia na sposób grania w którym u swoich podstaw porusza się Mentor. Najlepsza z tych płyt wypełnionych energią, oldschoolem i prostolinijnością jakie wyszły w 2018 i jakich dane mi było posłuchać!
https://www.facebook.com/MENTORrock/
https://www.facebook.com/MENTORrock/
niedziela, 18 listopada 2018
Reverend Bizarre- In the Rectory of the Bizarre Reverend (Sinister Figure 2002/ Season of Mist 2005)
"Sabat Czarownic", Franciso Goya, 1798 |
"In the Rectory of the Bizarre Reverend" to encyklopedia Doom Metalu, ten styl w pigułce, istny podręcznik jak tworzyć w tym gatunku, jego cała esencja zebrana na jednym krążku i pierwszy tego typu materiał jaki pojawił się na fińskiej scenie. Kompozycje tu zawarte są walcowate posępno-nostalgiczne, gęste niczym smoła w czarcim kotle, o potężnym niskim brzmieniu. Powolnym, monstrualnym riffom podbijanym przez toczącą się miarowo perkusję towarzyszą mocno osadzone, czyste wokale o tęsknym, refleksyjnym wydźwięku. Tylko co jakiś czas ów apokaliptyczne hymny przerywane są chwilowym przyspieszeniem, żeby za moment wrócić do swojej pierwotnej formy. Poza oczywistym hołdem dla brzmień weteranów, a za razem protoplastów Doom Metalu, Reverend Bizarre poszedł jeszcze dalej w ciężarze i brzmieniu, a w tekstach odnosił się nie tylko do mocy piekielnych, okultyzmu, zagłady i śmierci, ale również do twórczości Tolkiena poprzez trwający ponad 20 minut utwór "Cirith Ungol", w którym to pokusili się nawet o skorzystanie ze stworzonej przez autora "Czarnej Mowy". Kolejną ciekawostką i odniesieniem o jakie pokusił się zespół jest sam tytuł płyty, który po chwili zastanowienia prowadzi nas do debiutanckiej płyty King Crimson "In the Court of the Crimson King". Na album składa się 6 kompozycji trwających średnio po 10 minut każda, co ze wspomnianym "Cirith Ungol", daje ponad 70 minut muzyki, która bynajmniej nie nudzi. Mimo pewnej monotonii album wciąga i daje wrażenie jednej, spójnej snującej się powoli historii z okazjonalnymi zwrotami akcji. Jest jak księga, którą należy przeczytać od deski do deski, bo tylko w takiej formie odkrywa przed słuchaczem cały swój potencjał.
"In the Rectory of the Bizarre Reverend" jest niewątpliwie jednym z kamieni milowych Doom Metalu i nie tylko klasykiem swojego czasu, ale myślę, że już ogólnie tego typu grania. Wyznaczył nowe standardy i dał początek, a może bardziej bodziec, do działania dla kolejnych grup ze swojego kraju. To płyta z gatunku tych, których nie można nie znać, a przynajmniej nie kojarzyć. Mimo tego, że zespół nie istnieje już od ładnych paru lat to zostawił po sobie znaczące i inspirujące dziedzictwo.
Poniżej 2-płytowe wznowienie niniejszej płyty popełnione przez Season of Mist w 2005 roku. Jako bonus, na drugim dysku dodana została Epka "Return to the Rectory" zawierająca niepublikowane wcześniej utwory, a która do tej pory dostępna była tylko w wersji winylowej.
https://www.facebook.com/Reverend-Bizarre-15345610646/
piątek, 16 listopada 2018
Destruction- Bestial Invasion of Hell (1984/ VIC Records 2018)
"Bestial Invasion of Hell" to już integralna część historii niemieckiej sceny metalowej i rozwoju Thrashu w Europie. Materiał ten dał Destruction rozgłos w podziemiu i min. przyczynił się do rozwoju młodej wtedy dystrybucji SPV oraz narodzin Steamhammer Records. Charakterystyczna, surowa i złowieszcza forma Thrashu, wywodzącego się z muzyki Venom, jaką wykonywało Destruction było wtedy novum, raczej nie dało się pomylić ich z nikim innym. Mieli swoje własne brzmienie. W tamtym czasie, obok Sodom, byli najciężej grającą grupą w Niemczech. Dzięki pozytywnym recenzjom w tamtejszej edycji magazynu Metal Hammer i dystrybucyjnym działaniom Franka Stovera demo szybko rozchodziło się po podziemiu. Gdy do Niemiec zawitał z trasą Venom, supportowany przez Tankard i Sodom, wieczorem 23 września 1984 roku Destruction miał okazję zagrać swój pierwszy "koncert". Decyzja o nim została podjęta niemal w ostatniej chwili. Chłopaki zagrali wtedy kilka swoich kawałków używając sprzętu kumpli z Sodom. Wracając do dema. Zostało ono nagrane w małym studiu w Staufen, niedaleko Freiburga i francuskiej granicy.
Rejestracja materiału trwała tylko jeden dzień i było to po prawdzie nagranie na setkę. Trochę to było chaotyczne, no ale czas gonił, a złotem zespół nie sypał. "Bestial Invasion of Hell" można śmiało zaliczyć do najbardziej ekstremalnych nagrań swojego czasu, jest też swoistym preludium do tego co jeszcze w tym samym roku zaprezentowała EPka "Sentence of Death". Różnica była tak naprawdę tylko w jakości brzmienia, w niczym więcej. Część utworów z dema pojawiła się ponownie na wspomnianej Epce oraz debiutanckim długograju "Infernal Overkill". Wyjątkiem jest tylko "Front Beast", który nie pojawił się nigdzie indziej. Po wydaniu już profesjonalnych nagrań demo odeszło trochę w cień, ale w 84' spełniło swoją rolę i momentalnie wywindowało grupę do czołówki rodzącej się wtedy sceny Thrashowej w Niemczech. Było tu sporo szczęścia, ale i tego, że Destruction ewidentnie się wyróżniało, zarówno muzycznie, jak i wizerunkowo. Takie materiały jak "Bestial Invasion of Hell" to może jeszcze nie kamienie milowe, ale istotne cegiełki, które były ich podstawą i o których nie wolno zapominać.
Tegoroczne, kompaktowe wznowienie z VIC Records to remaster, ale remaster inteligentny, który nie zabija klimatu dema. Jest oczywiście klarowniej, dynamiczniej, ale ta surowizna pozostaje. Samo wydawnictwo zostało ubogacone garścią archiwalnych fotografii, tekstami utworów i liner notes autorstwa Franka Stovera oraz członków zespołu, także generalnie wyszło to bardzo przyzwoicie i mogę wam polecić tę wersję z czystym sumieniem.
http://www.vicrecords.com/
Rejestracja materiału trwała tylko jeden dzień i było to po prawdzie nagranie na setkę. Trochę to było chaotyczne, no ale czas gonił, a złotem zespół nie sypał. "Bestial Invasion of Hell" można śmiało zaliczyć do najbardziej ekstremalnych nagrań swojego czasu, jest też swoistym preludium do tego co jeszcze w tym samym roku zaprezentowała EPka "Sentence of Death". Różnica była tak naprawdę tylko w jakości brzmienia, w niczym więcej. Część utworów z dema pojawiła się ponownie na wspomnianej Epce oraz debiutanckim długograju "Infernal Overkill". Wyjątkiem jest tylko "Front Beast", który nie pojawił się nigdzie indziej. Po wydaniu już profesjonalnych nagrań demo odeszło trochę w cień, ale w 84' spełniło swoją rolę i momentalnie wywindowało grupę do czołówki rodzącej się wtedy sceny Thrashowej w Niemczech. Było tu sporo szczęścia, ale i tego, że Destruction ewidentnie się wyróżniało, zarówno muzycznie, jak i wizerunkowo. Takie materiały jak "Bestial Invasion of Hell" to może jeszcze nie kamienie milowe, ale istotne cegiełki, które były ich podstawą i o których nie wolno zapominać.
Tegoroczne, kompaktowe wznowienie z VIC Records to remaster, ale remaster inteligentny, który nie zabija klimatu dema. Jest oczywiście klarowniej, dynamiczniej, ale ta surowizna pozostaje. Samo wydawnictwo zostało ubogacone garścią archiwalnych fotografii, tekstami utworów i liner notes autorstwa Franka Stovera oraz członków zespołu, także generalnie wyszło to bardzo przyzwoicie i mogę wam polecić tę wersję z czystym sumieniem.
http://www.vicrecords.com/
poniedziałek, 12 listopada 2018
Lucifer's Chalice- The Pact (Shadow Kingdom Records 2017)
Lucifer's Chalice to założony 4 lata temu zespół znanej z Blessed Realm i Winds of Genocide Kat Shevil Gillham. W poprzednich projektach, udzielała/ udziela się na wokalu, tutaj zasiadła za garami. Debiutancki długograj grupy, "The Pact", jest w pewnym sensie albumem dosyć nieschematycznym. Z jednej strony mamy tu proste i oczywiste odwołania do klasyków Heavy Metalu lat 80-tych, przede wszystkim sceny brytyjskiej, takich zespołów jak Witchfinder General, Witchfynde czy wczesne Iron Maiden, oraz grania pokroju i estetyki Mercyful Fate czy Pentagram. Z drugiej natomiast długie rozbudowane kompozycje, gdzie w pełni można się nacieszyć gitarowymi pasażami wspieranymi przez solidne bębnienie Kat. Kompozycje mają tu budowę łudząco przypominającą tą z "Phantom of the Opera" Maidenów. Zwrotka, refren, zwrotka, refren, potem długa część instrumentalna i powrót do początku. Lucifer's Chalice pchnął ów pomysł nieco dalej i poszerzył ten patent. Na płytę składają się co prawda tylko cztery utwory, co może pozornie sprawiać wrażenie Epki, ale każdy z nich trwa średnio po dziesięć minut, także w praktyce mamy tu solidny, pełny materiał. Każdy kawałek jest niesamowitą podróżą w przeszłość kiedy swoje tryumfy święcił NWOBHM i będący dopiero w powijakach Doom Metal. Zespołowi udało się naprawdę nieźle uchwycić ducha i brzmienie tamtych lat, tamtych zespołów i przelać w swoją sztukę, pokazując, że w temacie są niewątpliwie obcykani i mają świadomość tego co grają. "The Pact" kupiłem niemal w ciemno i nie zawiodłem się. Niby siedzi to mocno w starociach, w elementach niemal przewałkowanych do cna, ale w żadnym wypadku nie ma się tu wrażenia wtórności i nudy podczas słuchania. Bardzo chętnie kupię ich kolejną płytę jak tylko się ukaże. Polecam w szczególności fanom klasyki gatunku.
https://www.facebook.com/luciferschalice/
https://luciferschalice.bandcamp.com/
https://www.facebook.com/luciferschalice/
https://luciferschalice.bandcamp.com/
niedziela, 11 listopada 2018
Cult of Fire- Ascetic Meditation of Death (Necroshrine Records 2013)
W starej świątyni panuje niemal całkowita ciemność. Jedynym źródłem światła są liczne, nieduże świecie rozstawione na ołtarzu Kali, bogini czasu i śmierci. Ich blask pada na podobizny dawnych bóstw, czaszki, czary krwi oraz inne elementy związane z odbywającym się tu kultem. W powietrzu unosi się zapach świeżo rozpalonych kadzideł i wilgoci emanującej od starych murów budowli. Kapłani zaczynają powoli recytować mantrę. Rozpoczyna się mroczny rytuał.
Taki to właśnie obraz i klimat buduje album "Ascetic Meditation of Death" (oryginalny tytuł "मृत्यु का तापसी अनुध्यान",warto od razu zaznaczyć iż wszystkie utwory na płycie zapisane są sanskrytem) czeskiej ekipy Cult of Fire. Płyta jest niesamowicie klimatyczna, ma bardzo rytualny, wręcz sakralny charakter. U podstaw jest tu Black Metal, który przyjmuje, zależnie od utworu, czy to bardziej melodyjny, czy też surowy, agresywny charakter. Całość zespala domieszka elementów hinduskiej muzyki folkowej oraz podniosły, epicki charakter. Wokal jest złowieszczy, niski, odrobinę chropowaty, z dodanym pogłosem, dzięki czemu świetnie rozbrzmiewa ponad warstwą instrumentalną. Jeżeli założeniem zespołu było stworzyć materiał mistyczny, będący swoistym misterium, to w pełni udało im się to osiągnąć. Kompozycje oddają te cechy w stu procentach. Bardzo podoba mi się pomysł dania na albumie pola dla utworów stricte instrumentalnych. Znajdziecie tu dwa trwające po niemal sześć minut każdy. W każdym z nich użyto namiastki tradycyjnych instrumentów indyjskich, nadano charakter jakby sutry/ mantry z ciekawym powtarzającym się muzycznym motywem przewodnim. Ich obecność jeszcze bardziej buduje i podkreśla nacisk na atmosferę, której budowanie jest tu, wydaje mi się, najistotniejszym elementem. Zespołowi udało się stworzyć sztukę oryginalną, ze swoim własnym charakterem i motywem przewodnim. Ostatnimi czasy szukam w Black Metalu właśnie takich rzeczy jakie zaproponował Cult of Fire. Zespolenia dźwięku i aspektów wizualnych (wystarczy zerknąć sobie na to co prezentują podczas koncertów na scenie), nietuzinkowego klimatu, charakteru swoistego misterium. Gdybym miał porównać muzykę Cult of Fire, a zwłaszcza tę konkretną płytę do jakiś innych dzieł, aby nakierować nieco tych którzy nie mieli jeszcze z grupą styczności, to wymieniłbym "Reinkaos" Dissection oraz "Litourgiyę" Batushka. Tą są mniej więcej te klimaty, podkreślam mniej więcej, bo porównywalne są tu tylko, rzecz jasna, pewne elementy. W każdym bądź razie każdemu kto szuka w ekstremalnym graniu czegoś więcej, sztuki pełnej, ambitnej i esencjonalnej w każdym wymiarze, powinien po twórczość Cult of Fire sięgnąć bez wahania. Do mnie przemówiła w pełni i zagościła w odtwarzaczu już na dobre.
https://www.facebook.com/cultoffireofficial/
http://www.cultoffire.cz/news/
Taki to właśnie obraz i klimat buduje album "Ascetic Meditation of Death" (oryginalny tytuł "मृत्यु का तापसी अनुध्यान",warto od razu zaznaczyć iż wszystkie utwory na płycie zapisane są sanskrytem) czeskiej ekipy Cult of Fire. Płyta jest niesamowicie klimatyczna, ma bardzo rytualny, wręcz sakralny charakter. U podstaw jest tu Black Metal, który przyjmuje, zależnie od utworu, czy to bardziej melodyjny, czy też surowy, agresywny charakter. Całość zespala domieszka elementów hinduskiej muzyki folkowej oraz podniosły, epicki charakter. Wokal jest złowieszczy, niski, odrobinę chropowaty, z dodanym pogłosem, dzięki czemu świetnie rozbrzmiewa ponad warstwą instrumentalną. Jeżeli założeniem zespołu było stworzyć materiał mistyczny, będący swoistym misterium, to w pełni udało im się to osiągnąć. Kompozycje oddają te cechy w stu procentach. Bardzo podoba mi się pomysł dania na albumie pola dla utworów stricte instrumentalnych. Znajdziecie tu dwa trwające po niemal sześć minut każdy. W każdym z nich użyto namiastki tradycyjnych instrumentów indyjskich, nadano charakter jakby sutry/ mantry z ciekawym powtarzającym się muzycznym motywem przewodnim. Ich obecność jeszcze bardziej buduje i podkreśla nacisk na atmosferę, której budowanie jest tu, wydaje mi się, najistotniejszym elementem. Zespołowi udało się stworzyć sztukę oryginalną, ze swoim własnym charakterem i motywem przewodnim. Ostatnimi czasy szukam w Black Metalu właśnie takich rzeczy jakie zaproponował Cult of Fire. Zespolenia dźwięku i aspektów wizualnych (wystarczy zerknąć sobie na to co prezentują podczas koncertów na scenie), nietuzinkowego klimatu, charakteru swoistego misterium. Gdybym miał porównać muzykę Cult of Fire, a zwłaszcza tę konkretną płytę do jakiś innych dzieł, aby nakierować nieco tych którzy nie mieli jeszcze z grupą styczności, to wymieniłbym "Reinkaos" Dissection oraz "Litourgiyę" Batushka. Tą są mniej więcej te klimaty, podkreślam mniej więcej, bo porównywalne są tu tylko, rzecz jasna, pewne elementy. W każdym bądź razie każdemu kto szuka w ekstremalnym graniu czegoś więcej, sztuki pełnej, ambitnej i esencjonalnej w każdym wymiarze, powinien po twórczość Cult of Fire sięgnąć bez wahania. Do mnie przemówiła w pełni i zagościła w odtwarzaczu już na dobre.
https://www.facebook.com/cultoffireofficial/
http://www.cultoffire.cz/news/
wtorek, 6 listopada 2018
Skjult- Progenies Ov Light (Satanath Records/ Black Metal Propaganda Deutschland 2018)
"Progenies Ov Light" to drugi krążek kubańskiej, jednoosobowej, Black Metalowej hordy, a raczej projektu, Skjult. Raczej mało znana rzecz, ale to całkiem solidny kawał przesiąkniętej mrokiem i śmiercią sztuki. Granie jakie tworzy stojący za Skjult Conspirator, oscyluje wokół tego co można utożsamić z Watain, Urgehal oraz późniejszą twórczością Gorgoroth. Podobne brzmienia, struktury utworów i atmosfera. Jest posępnie, czasem wręcz rytualnie. Kompozycje są ciężkie, agresywne, bardzo złowieszcze, z tnącymi gitarami i upiornym wokalem. Może i nie ma tu kompletnie nic nowego, to w moim odczuciu powielanie tego co już jest powszechnie grane i dobrze znane szerokiemu gronu odbiorców, ale z pewnością słychać w tej muzyce spore umiejętności i twórczą świadomość. Raz, że płyta brzmi jakby nagrał ją przynajmniej trzy-osobowy zespół (a jest to przecież dzieło tylko jednego człowieka), dwa, że w swoim stylu jest to naprawdę solidna jakość. Szkoda tylko, że pod koniec album ma prawo już nieco nudzić. Jest bardzo spójny konsekwentny, ale do tego stopnia, że powstał element przewidywalności. Po przesłuchaniu połowy płyty już tak naprawdę wiadomo co będzie dalej i ma się wrażenie słuchania jednego długiego utworu. Bardzo oddanym fanom dobrze znanych przepisów na Black Metalowy album ta płyta się spodoba i znajdą tu coś dla siebie z pewnością, kwestia tego czy zostanie w odtwarzaczu na dłużej. Jest to solidny materiał, technicznie bardzo dobry, reprezentujący konkretny poziom wykonawczy z tym, że nie ma na niej kompletnie niczego co mogłoby zatrzymać słuchacza na dłuższy czas. Taka moja opinia. Warto sobie niniejszą płytkę sprawdzić oczywiście, ale w szeregi must-have na razie zapisać tego nie można. W stosunku do debiutu jest spory progres, ale wciąż nie wychodzi to w żaden sposób przed szereg. Czekam co Skjult zaproponuje wraz z kolejną płytą.
Subskrybuj:
Posty (Atom)