środa, 30 listopada 2016

Judas Priest- Turbo (Columbia 1986/ 2001)

Czas na świeży powiew kontrowersji :). "Turbo" to moja ulubiona płyta Judas Priest. Tak, dokładnie. Jeden z najmniej lubianych przez fanów krążków zespołu przez eksperymentowanie z syntezatorami, jedna z tych najmniej docenianych przez krytyków, bez wątpienia kontrowersyjna. Ja uważam ją za tą najciekawszą (chociaż i "Nostradamus" ma wiele do zaoferowania) w dorobku grupy. Totalnie nieschematyczna, wtedy jak na heavy metal nowatorska, kipiąca energią i dynamiką (hit goni hit) oraz niewątpliwie odważna. Zespół miał jaja żeby nagrać taką płytę, poniekąd wbrew oczekiwaniom słuchaczy, zrealizowali swój pomysł nie oglądając się na opinie innych.


"Turbo" nagrane zostało w Compass Point Studios na Bahamach w 1986 roku (nagrywało tam min. AC/DC). Album naszpikowany jest gitarowymi syntezatorami co jak na zespół parający się klasycznie brzmiącym heavy metalem było nietuzinkowym posunięciem. Nadało to jednak całości oryginalnego feelingu i niesamowitej chwytliwości. Płyta zawiera praktycznie same kawałki o przebojowych tendencjach, rozpędzone niczym motor na pustej autostradzie. Wyjątkiem od tej reguły jest tylko odrobinę wolniejszy i nastrojowy "Out in the Cold". Już samo wspomnienie takich kompozycji jak "Turbo Lover", "Locked In" czy "Rock You All Around the World" mówi wszystko. Judas Priest dało swoim fanom materiał stworzony do grania na żywo, z jednej strony nieco nowatorski w brzmieniu, a z drugiej niosący te same niesamowite pokłady energii jakimi zespół częstował swoich entuzjastów na poprzednich płytach. Nie ma tu żadnego zbędnego ogniwa, a album płynie, słucha się go jednym tchem do samego końca.
Wydaniu "Turbo" towarzyszyła ogromna trasa "Fuel for Life", która promowała wydawnictwo i w trakcie której zespół zarejestrował słynne koncertowe "Priest Live!" wydane zarówno w formacie audio, jak i jako materiał video na kasecie VHS.
Podsumowując, ja tą płytę wielbię i uważam, że każdy kto ma do niej awersję powinien dać jej szansę, zobaczyć ten potencjał, który jest w tych dźwiękach zawarty. Bardzo cenię sobie zespoły które potrafią pójść pod prąd i wbrew temu czego się od nich oczekuje wcielić w życie swoje własne plany. Tak było w tym przypadku. Szacun!


sobota, 26 listopada 2016

Arkona- Lunaris (Debemur Morti 2016)

No słuchajcie, chyba szykuje się nam black metalowy album roku! Płyta dosłownie powala! Myślę, że nie przesadzę stwierdzając, że Arkona właśnie nagrała swój najlepszy album. Spore wrażenie robi tutaj mocne, czyste brzmienie i niesamowita wręcz przestrzenność tego materiału. Kolejną sprawą jest atmosfera, ma się nieodparte wrażenie, że to wszystko to jedna wielka symfonia nocy skąpanej w blasku księżyca. Jednym słowem jest moc!


"Lunaris" to sześć rozbudowanych, średnio 8-9 minutowych, kompozycji o bogatej, ciekawej aranżacji. Niebagatelną rolę odegrały tu klawiszowe sample i chóry, które w utworach "Droga do Ocalenia" czy chociażby "Śmierć i Odrodzenie" odegrały bardzo ważną rolę dodając kompozycjom głębi i powiększając ich emocjonalny przekaz. Na płycie dominują utwory o nostalgicznym, posępnym, a jednocześnie majestatycznym charakterze. Niemniej jednak mamy tu trochę oliwy do ognia w postaci bardziej dynamicznego, kipiącego złością i bluźnierstwem "Nie Dla Mnie Litość", który nadaje balansu w zestawieniu z pozostałymi utworami. Ale ale, i ten utwór ma w sobie nieoczekiwaną, klimatyczną wstawkę zakończoną partią organów, niczym z horroru zakorzenionego w mrokach średniowiecza. Rolę podobną do wspomnianego przed chwilą kawałka odgrywa tu tytułowy "Lunaris", który wieńczy płytę. Także rozpoczyna go wściekły riff, ażeby później zwolnić i ustąpić miejsca bardziej stonowanemu wnętrzu. Co się tyczy warstwy graficznej albumu to nie mam pytań, nie mam skarg, jest dokładnie w punkt i lepiej być nie może, klimat materiału został tutaj w pełni odzwierciedlony.
Ostatnio mam szczęście do nowych płyt i za każdym razem odnajduję na nich to co najbardziej mi pasuje i to czego gdzieś tam podświadomie oczekiwałem. Tak było w przypadku nowych płyt Testament, Vader, Mortiis, a teraz i Arkona. "Lunaris" to w moich oczach bez wątpienia arcydzieło. Cieszę się w faktu, że grupa zawitała w szeregi francuskiej Debemur Morti Productions, która wydaje płyty związanych z nią zespołów w bardzo pieczołowity sposób, z dbałością o każdy szczegół, a ten materiał niewątpliwie na to zasługuje. Co tu dużo mówić, dostaliśmy od Arkony płytkę najwyższej próby, do zapoznania się z którą zachęcam każdego. Kawał diabelnie dobrego black metalu!



piątek, 25 listopada 2016

Behemoth- Pandemonic Incantations (Novum Vox Mortis 1998)

"Pandemonic Incantations" było dla Behemoth początkiem nowej drogi, skokiem w kompletnie inną rzeczywistość. W ich muzyce pojawiły się pierwsze death metalowe wpływy, w miarę regularnie koncerty (u boku min. takich zespołów jak Limbonic Art, Belphegor czy Ancient), nie tylko w kraju, ale i za granicą. Kompozycje zaczęły nabierać bardziej złożonego charakteru.
Nagrany jesienią 1997, a wydany na początku 1998 "Pandemonic Incantations" zawierał muzykę bardzo odmienną od tej znanej z poprzednich dwóch płyt. Nie chodzi tu tylko o kolosalną różnicę brzmienia. Album będąc wciąż black metalowym posiadał już wyraźne znamiona death metalu, oraz, wyjątkowo na tym albumie, wpływy symfoniczno- industrialne, które nadało głównie użycie instrumentów klawiszowych. Narodził się nowy Behemoth, a płytę można śmiało traktować jako, tak jakby, kolejny debiut.


Najbardziej na tym krążku przyciągają mnie cztery kawałki: "The Thousand Plagues I Witness", "Driven by the Five-Winged Star", "The Past is Like a Funeral" oraz znany już z epki, wściekły "With Spell of Inferno". Są to moim zdaniem kompozycje grające tutaj pierwsze skrzypce. Ciekawe, niekiedy zahaczające o melodyjność (!) riffy, zauważalna złożoność, zmiany tempa no i niesamowita gra Inferna, który już na tym albumie dał się poznać jako artysta w swoim fachu. Na wyróżnienie zasługuje też intro "Diableria (The Great Introduction), notabene wymyślone podczas posiedzenia w toalecie, które jest jednym z lepszych koncertowych otwieraczy jakie słyszałem.
Teraz kwestia okładki. Z pozoru może wydawać się mało atrakcyjna, ale przyznać trzeba, że jest rozpoznawalna. Stworzył ją nie kto inny jak Tomasz "Graal" Daniłowicz, który odpowiedzialny jest za gro okładek Behemoth. Warto wspomnieć, że artwork do "Pandemonic Incantations" jest trzecim jej projektem z kolei. Początkowo okładkę zaprojektował Krzysztof Iwin (min. "Future of the Past" Vader). niestety zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Kolejną już właśnie Graal, ale jego pierwszy projekt został odrzucony. Zmotywowany spięciem z Nergalem zaprojektował tą, która znalazła się ostatecznie na albumie.
"Pandemonic Incantations" jest niestety jednym z najmniej docenianych materiałów Behemoth, ale z pewnością jednym z bardziej oryginalnych i wyjątkowych, niewątpliwie ważnych dla samego zespołu. W moim rankingu, obok "Grom" oraz "Satanica" jest tą płytą którą cenię w dorobku grupy najwyżej.




czwartek, 24 listopada 2016

Immortal- At the Heart of Winter (Osmose 1999)

Nareszcie zasiadam do recenzji mojego ulubionego krążka Immortal. "At the Heart of Winter" jest moim skromnym zdaniem szczytem twórczości tego zespołu, jego swoistym opus magnum, nigdy przed i nigdy później nie nagrali równie niesamowitej płyty. Roi się tu od ciekawych, dających się zapamiętać riffów (gitary mają na tej płycie fajne, lekko piaskowe brzmienie), no i ta atmosfera, istotnie ma się wrażenie przebywania w sercu zimy, w środku lodowego piekła. No i perkusja, wreszcie możemy cieszyć uszy kunsztem Horgh'a, co niestety było nieco utrudnione na poprzednim albumie "Blizzard Beasts" w związku z jego bardzo kiepskim miksem. Tym razem zespół wybrał studio Abyss, a za konsoletą zasiadł nie kto inny jak Peter Tagtgren, zatem śmiało można było się spodziewać, że fuszerki tu nie będzie.
Wrota do Blashyrkh otwiera jeden z wiodących utworów z płyty, genialny "Withstand the Fall of Time", jego motywy przewodnie pamiętam od kiedy pierwszy raz usłyszałem ten utwór, klasyk. Następnie wchodzą "Solarfall" oraz "Tragedies Blow at Horizon", bardzo klimatyczne, a jednocześnie dynamiczne kawałki budujące wszechobecną atmosferę lodowych pustkowi. Kolejny kawałek to "Where Dark and Light Don't Differ", w którym mamy jedną z lepszych solówek gitarowych jakie Immortal zawarł na swoich płytach. No i teraz czas na samo serce materiału, czyli majestatyczny "At the Heart of Winter". Przednie, lekko nostalgiczne intro i podobnie chwytliwy riff jak to miało miejsce w przypadku pierwszego utworu, kolejny klejnot w koronie tej płyty. Całość zamyka rozpędzony "Years of Silent Sorrow", gdzie możemy doszukać się nieco wpływów klasycznego heavy metalu tak zresztą uwielbianego przez Abbatha. Mamy tu tylko 6 kompozycji, ale za to jakich, nie ma tu żadnej jednej zbytecznej nuty, ani uczucia, że czegoś tu brakuje. Dzieło skończone!
Jak już wspominałem przy innej okazji, swoją przygodę z black metalem, a przy okazji i z twórczością Immortal, zacząłem właśnie od tej płyty, zatem i sentyment mam do niej szczególny, pomijając już fakt, że uważam ją za najlepsze dokonanie grupy. Album moim zdaniem nie wymagający jakiejkolwiek rekomendacji. Słuchać i czcić!



środa, 23 listopada 2016

Mortiis- Keiser av en Dimensjon Ukjent (Cold Meat Industry 1995/ Projekt 2007)

Dziś serwuję wam dosyć obszerny post, no ale jest ku temu okazja. Nie wiem czy już przy jakieś okazji o tym nie wspominałem, ale Mortiis jest dla mnie chyba najważniejszym zespołem/ projektem ze wszystkich jakich słucham. Powodów jest ku temu wiele. Pierwszy to sentyment z dawnych lat kiedy to po raz pierwszy zetknąłem się z jego twórczością podczas sesji D&D, kolejny to już kilkuletnia korespondencja z samym Havardem, która trwa do dziś i która zaowocowała współpracą na tle promocyjnym, no i rzecz jasna sama muzyka, która towarzyszy mi nieprzerwanie już od 14 lat. Z tego względu niniejszy post pragnę poświęcić wycinkowi jego twórczości.
Mianowicie, chciałbym przybliżyć wam jeden z albumów z tzw. Ery I (1993-1999) kiedy to Mortiis tworzył muzykę klawiszową oscylującą wokół gatunku nazywanego obecnie dark ambientem lub dungeon synth (sam określił ją niegdyś jako Dark Dungeon Music od czego wzięła nazwę także założona przez Havarda w 1995 wytwórnia). Wydany w 1995 roku nakładem Cold Meat Industry "Keiser av en Dimensjon Ukjent" rozwijał dalej pomysły zawarte na dwóch poprzednich płytach ("Fodt til a Herske" oraz "Anden som Gjorde Oppror"). Podobnie jak to miało miejsce wcześniej, na płytę składają się dwie ponad 20- minutowe kompozycje. Brzmienie nabrało tu nieco więcej kolorytu, pojawiło się więcej ścieżek i pewnych urozmaiceń. Oczywiście nadal była to muzyka nieco monotonna, ponura, mało kompleksowa, ale za to zawierająca w sobie niesamowitą magię, klimat i atmosferę, jakiej próżno szukać gdziekolwiek indziej. Maluje przed słuchaczem pejzaże posępnych ruin i lochów, rozległych górskich jezior i lasów. wprawia w nostalgiczny nastrój. Chyba żaden inny znany mi twórca podobnej sztuki nie zbliżył się do tego co w tej materii osiągnął Mortiis.
W 1996 do utworu otwierającego płytę ("Reisene til Grotter og Odemarker") powstał krótki film/ klip, który nakręcono na obrzeżach Gothenburga, na terenie twierdzy Bohus (wydany w tym samym roku przez CMI w formacie VHS). Powstało bardzo wymowne, choć surowe i dosyć proste dzieło. Niemniej jednak oddawało charakter tej muzyki: https://www.youtube.com/watch?v=wypwd-DxJqk

Oryginalne fotografie wykonane podczas kręcenia video do "Reisene til Grotter og Odemarker"

Kropką nad "i" albumu "Keiser av en Dimensjon Ukjent" jest jego okładka. Mortiis postanowił skorzystać z twórczości szwedzkiego malarza John'a Bauer'a, który inspirował się w swej sztuce skandynawskim folklorem i baśniami (jego obrazy pojawiły się także na winylowych epkach, które złożyły się później na płytę "Crypt of the Wizard"). Trudno tu było o lepszy wybór dopełniający dzieło.
Zdaję sobie sprawę, że muzyka Mortiis nie jest dla każdego słuchacza, jest nie tyle wymagająca co bardzo specyficzna w swej strukturze i estetyce. Niemniej jednak zdobyła sobie wielu fanów na scenie black metalowej nie tylko ze względu na fakt, iż Havard był niegdyś basistą Emperor (teksty z "Wrath of the Tyrant" są jego autorstwa), ale i atmosferycznego i nieco mrocznego charakteru jego twórczości. Myślę, że jeżeli ktoś do tej pory nie miał z muzyką Mortiis stycznośći, a lubi takie zespoły jak Summoning, Ulver, Wongraven czy Neptune Towers to śmiało może po nią sięgnąć i z pewnością się spodoba.
Poniżej dwa kompaktowe wydania przedstawionej płyty z trzech istniejących- wydanie CMI z 1995 oraz reedycja Projekt z 2007 (CMI wydało wersję na zwykłym srebrnym krążku oraz na złotym, posiadam tą pierwszą).



wtorek, 22 listopada 2016

Vader- The Empire (Witching Hour 2016)

Jest wreszcie najnowszy Vader. Co prawda odsłuch planowałem dopiero na dziś, ale już wczoraj wieczorem zabrakło mi cierpliwości, przemożna chęć zapoznania się z tym materiałem, a co za tym idzie także przybliżenia go wam przezwyciężyła zmęczenie.
Wrażenia co do płyty mam dobre, a nawet bardzo dobre bo widzę, że Vader dalej idzie w to co tak podpasowało mi na "Tibi Et Igni", czyli więcej thrashowych niż death metalowych elementów napędza i rządzi na tej płytce (co w wykonaniu Vader bardzo mi odpowiada, a wiadomym już jest dla was, że za thrashem tak mocno nie szaleję, więc potrzebne jest tu coś więcej aby mnie przyciągnąć). Ba, można tutaj nawet doszukać się nutek heavy metalowych ("Iron Reign"). Sprawdziło się też moje przypuszczenie jakoby jednymi z lepszych/ ciekawszych numerów na krążku będą znakomity "Prayer to the God of War" oraz "Parabellum", które to znalazły się na epce "Iron Times" i które już przyszło mi zachwalać przy recenzji tegoż mini- albumu. Kolejnymi, które szczególnie sobie na "The Emipre" upodobałem są wściekły i rozpędzony, trwający niecałe trzy minuty "Tempest" oraz "The Army- Geddon", którego riffy biorą słuchacza szturmem. Pozostała część albumu moim zdaniem jakoś specjalnie nie wychodzi przed szereg, ale nie znaczy to, że jest zła, wszystko trzyma poziom. Płyta jest także o prawie dziesięć minut krótsza od swojej poprzedniczki i nieco bardziej skondensowana. Tutaj rządzą krótsze, mniej rozbudowane, ale bardzo chwytliwe i dynamiczne utwory, których słucha się jednym tchem. Jest to twór bardziej prostolinijny w swojej formie. Co prawda "The Empire" w moich oczach "Tibi Et Igni" nie przebił, ale słabszy też nie jest, jest to fajna, mocna płyta, która trzyma kurs. Mam wrażenie, że zespół podszedł do niej na kompletnym luzie. I o to chodzi!
Podsumowując, Vader zaserwował nam dzieło jak najbardziej zadowalające, solidne, zachwytów jakiś ogromnych tu nie ma, ale płyta się broni i pokazuje, że zespół cały czas jest w znakomitej formie. "The Empire" mogę z czystym sumieniem polecić, uważam, że każdy znajdzie na niej coś co mu podpasuje, dokładnie tak jak to miało miejsce u mnie. Dobra robota Vader!



poniedziałek, 21 listopada 2016

Werewolf- The Temple of Fullmoon (No Colours 2005/ 2015)

Są takie płyty, których surowość brzmienia i bezpośrednie, oczywiste inspiracje dokonaniami innych grup nie rażą, wręcz przeciwnie, cieszą i wychodzi im to na dobre. Taki właśnie był nasz rodzimy Werewolf (drugi projekt członków Iuvenes). Chociaż zespół nie istnieje już od ładnych paru lat, to zostawił po sobie dwie naprawdę dobre płyty. Jedną z nich jest "The Temple of Fullmoon", swoisty hołd dla grup, które należały do zrzeszenia wspomnianego w tytule albumu. Słychać tu przede wszystkim black metal jakim charakteryzował się Graveland (słychać tu także echa Infernum czy Veles) na takich płytach jak "The Celtic Winter" czy "Carpathian Wolves", riffy, partie perkusji, nawet wokal Greywolf'a jest łudzący podobny do tego którym operował Darken na wspomnianych wydawnictwach. Wszechobecne są tu też klawisze które podbijają rzężące, surowe partie gitar, nadając całości niesamowitej atmosfery. Zwykle staram się wyszczególnić jakieś kawałki z danej płyty, ale tym razem tego nie zrobię, po prostu nie widzę takiej potrzeby. Wszystkie utrzymane są w tym samym klimacie, różnią się tylko linią melodyczną i w tym przypadku efekt jest jak najbardziej na plus. Ta drobna doza monotonii świetnie się w takim materiale sprawdza. Także wszystko jest bardzo spójne i najlepiej słucha się tego jako jednej litej całości.
Co mi się tutaj podoba to fakt jak wiernie Werewolf odwzorował w swoich kompozycjach brzmienie i charakter naszego black metalu tamtych dawnych dni. Zachowane zostały wszystkie wzorce, odpowiednie brzmienie, a jednocześnie tchnięta została w ten materiał pewna świeżość, także słucha się tego z nieodpartą przyjemnością i nostalgią. Płytka nagrana została w 2005 roku, w czasie w którym tego typu granie praktycznie już nie istniało, tym bardziej ogromny szacun za przywołanie ducha sceny lat 90-tych w tak wierny i esencjonalny sposób. Zwolennikom tego typu klimatów jak najbardziej polecam! Genialny krążek!


sobota, 19 listopada 2016

Metallica- Kill'em All (Megaforce 1983/ Vertigo, Phonogram 1989)

Obok "Killers" Iron Maiden to było moje pierwsze zetknięcie z muzyką metalową, konkretnie chodziło o kawałek "Seek and Destroy". Usłyszałem go w szkolnym radiowęźle, byłem wtedy chyba w 6 klasie podstawówki, może w I Gimnazjum, nie pamiętam już dokładnie. Ważne, że mnie porwał i zaintrygował. W tamtym czasie było to dla moich uszu coś najmocniejszego na świecie, najbardziej ekstremalnego, nieokiełznanego.


Dzisiejszego ranka gdy grzebałem w płytach aby znaleźć coś na dobry początek dnia ku mojemu zdziwieniu znalazłem "Kill'em All". Żyłem w przeświadczeniu, że jakiś czas temu wymieniłem ją na jakiś inny tytuł, a tu niespodzianka. Jako, że najnowszym albumem Mety zachwycony nie jestem postanowiłem oczyścić umysł i odreagować za pomocą "Kill'em All", przypomnieć sobie jak to było gdy ją pierwszy raz usłyszałem mając 14 lat. Daleko jej do mojego ulubionego "Master of Puppets" który wielbić i chwalić będę po wieki wieków, ale ma w sobie sporo autentycznej, młodzieńczej pasji i naiwności, olbrzymie pokłady energii, agresji oraz świeżości (no bądź co bądź była to pierwsza thrashowa płyta jaka ujrzała światło dzienne). Myślę, że materiały takie jak ten nigdy się nie zestarzeją. Surowe brzmienie, tnące riffy, krzykliwe, kipiące furią wokale, to wszystko tutaj jest.
Wydany w 1983 "Kill'em All" był albumem przełomowym. Brytyjski nurt NWOBHM zrodził w Stanach bestię, która rządzić będzie na metalowej scenie przez parę kolejnych lat. Mowa tu nie tylko o Metallice, ale o całym nurcie thrash metalowym. Lars i James natchnieni takimi zespołami jak nie tylko klasyczne Black Sabbath czy Deep Purple, ale także Venom, Motorhead, Tygers of Pan Tang czy ich ulubione Diamond Head, przesunęli muzykę metalową na kolejny pułap- głośniej, ciężej, szybciej! Nie chcę tu analizować po kolei każdego kawałka z płyty bo myślę, że są wam znane aż za dobrze, to taka trochę thrashowa biblia, mało kto nie słyszał takich killerów jak "The Four Horsemen", "Whiplash", wspomniany wcześniej "Seek and Destroy" czy chociażby "Hit the Lights". No klasyka i nie da się o tej płycie powiedzieć nic więcej ponad to co już przez te wszystkie lata zostało powiedziane, a jakakolwiek rekomendacja jest zbyteczna.
"So come on, jump in the fire"!!!


piątek, 18 listopada 2016

The Handsome Beasts- Bestiality (Heavy Metal Records 1981)

The Handsome Beasts to już obecnie dosyć zapomniana grupa z bardzo płodnego w swoim czasie nurtu NWOBHM. Jako taki sukces odnieśli tylko lokalnie, a rozpoznawalni są dzięki dosyć humorystycznej okładce debiutanckiego krążka widocznego poniżej. Ich muzyka jest mocno osadzona w ciężkim rocku lat 70-tych, ale słychać w ich grze nieco podobieństwa do chociażby Diamond Head, aczkolwiek w bardziej surowym wydaniu. Można także doszukiwać się jakiś wpływów bluesowych czy śladowych inspiracji Black Sabbath. I co ważne, nie da się tego tak po prostu zaliczyć do czysto heavy metalowego podwórka, to coś przejściowego pomiędzy rockiem, a metalem, jak to z resztą miało miejsce w przypadku wielu innych zespołów NWOBHM, wystarczy przypomnieć Def Leppard, Spider, czy Praying Mantis. Materiał na albumie jest stosunkowo prosty i jednocześnie chwytliwy, trochę w tym motorheadowego brudu. Generalnie dobrze się tego słucha, jest ochota aby za jakiś czas do tej płyty wrócić.
Dla sprawdzenia tematu polecam znaleźć sobie takie kawałki jak "Sweeties" czy "Local Heroes", chyba najbardziej rozpoznawalne i charakterystyczne kompozycje z tejże płytki i generalnie jeżeli chodzi o całą twórczość The Handsome Beasts. Jest to taka muzyczna perełka wspomnianego nurtu, z którą warto się zapoznać, myślę, że wielu entuzjastom tego typu grania podpasuje.
Dziś tak trochę krótko, ale nie ma tu zbytnio nad czym się rozpisywać. Na celu miałem bardziej zaciekawić płytą, niż się specjalnie się rozwodzić nad wszystkimi jej aspektami. Mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone.


czwartek, 17 listopada 2016

Betsy- Betsy (Metal Blade 1988)

Po twórczość Betsy Weiss (znana przede wszystkim z zespołu Bitch z którym nagrała dwie pełne płyty) sięgnąłem nie do końca przypadkiem. Zawsze gdzieś tam była rekomendowana dla wielbicieli klimatów typu Warlock, czyli stary, dobry heavy metal z żeńskim wokalem. W końcu się skusiłem. Uczucia mam jednak mieszane. Zarzutów nie mam co do Betsy i jej śpiewu, jest mocny, charakterystyczny, świetnie wybrzmiewający, nie najlepsze są natomiast same kompozycje. Płytka pod tym względem jest mocno przeciętna, nie wybija się tu nic poza otwierającym krążek "You Want It You Get It" oraz "Turn You Inside Out" o faktyczne chwytliwym refrenie. Cała reszta jest tylko i wyłącznie poprawna, szału brak. Lekko speed metalowe zapędy w "The Devil Made You Do It" czy "Stand Up for Rock" są moim zdaniem nie trafione i nie pasujące do reszty.
Bardzo ciekawie można porównać ten album solowy z dokonaniami w szeregach Bitch. Tam wokalnie było słabiej, a muzyka dawała radę, tak tutaj śpiew Betsy o niebo lepszy, widać w nim spory potencjał, natomiast kuleje warstwa instrumentalna. Kolejną różnicą jest tu brzmienie. Płytka "Betsy" (tak na marginesie, wydana w 1988) jest pod tym względem naprawdę przyzwoita (klarowne, mocne), natomiast to co znam z Bitch nie jest najwyższych lotów i trąci surowizną, która nie specjalnie tam pasuje. Wystąpił między tym wszystkim ciekawy balans.
Zatem czy warto sięgnąć po płytkę "Bitch"? Cóż, zagorzałym fanom klasycznych heavy metalowych brzmień będzie to pasowało, tym bardziej lubiącym scenę amerykańską, a jeszcze bardziej fanom chociażby Hellion. U mnie ten album przeszedł bez echa, nie był jakiś specjalnie dobry, ale i nie ocenię go źle. Jest zwyczajnie średni, przeciętny. Po czasie wrócę do niego tylko ze względu na wokal. Posłuchajcie i sami oceńcie.




środa, 16 listopada 2016

Immortal- Blizzard Beasts (Osmose Productions 1997)

No i po raz kolejny Immortal gości na łamach "Welcome to the Morbid Blog". Natchniony nieco zimową pogodą ostatnich dni sięgnąłem po album, który w ich dorobku otrzymuje chyba najbardziej skrajne opinie. Mowa tu o wydanym w 1997 roku "Blizzard Beasts".


Ta płyta to nic innego jak pół godziny black metalowej zamieci złagodzonej odrobinę majestatycznym, sześcio- minutowym "Mountains of Might", który moim zdaniem jest jedną z najlepszych kompozycji jakie Immortal stworzył. Reszta płyty to brutalne, pełne mocy kawałki, które dzięki lepszej aranżacji i bardziej czytelnej, nawet i chwytliwej, pracy gitar (solówki pierwsza klasa!) zyskały na sile. Warto zwrócić uwagę na "Battlefields" w którym słychać echa "One by One" z późniejszej płyty "Sons of Northern Darkness", oraz "Frostdemonstorm" za wręcz heavy metalowy riff pod koniec utworu. Widać tutaj, że Abbath i spółka podciągnęli się trochę w swoim rzemiośle i zmierzają ze swoją muzyką w nowe rejony co potwierdzi kolejna płyta, genialny "At the Heart of Winter". Produkcyjnie natomiast wydawnictwo kuleje. Brzmienie perkusji woła tutaj o pomstę do nieba. Jest wycofana, płaska i nie potrafi zrównać się z kanonadą gitar, które wiodą tutaj prym. Słychać oczywiście, że Horgh sroce spod ogona nie wypadł i zna się na swojej robocie, tylko po prostu ktoś za konsoletą trochę odjechał i zawalił swoją część roboty.
Sporo fanów uważa ten album za najgorszy w dorobku grupy, ale znajdą się i tacy, dla których jest faworytem. U mnie zajmuje solidną pozycję w pierwszej trójce. Ma świetną atmosferę, wszystko ze sobą współgra i nawet kiepskie brzmienie nie jest w stanie tego zepsuć. Faktycznie ma się wrażenie bycia w samym sercu zimowej nawałnicy. Szczerze tą płytę polecam, zwłaszcza gdy za oknem noc, wiatr i śnieg!


poniedziałek, 14 listopada 2016

Vader- Tibi Et Igni (Nuclear Blast 2014)

Jako, że niebawem zabiorę się za recenzowanie najnowszej płyty Vader postanowiłem, że przypomnę jej poprzedniczkę, tym bardziej, że jeszcze nie miałem okazji o niej pisać. Bez ogródek powiem, że dla mnie "Tibi Et Igni" było objawieniem. Od bardzo dawna lubię i cenię Vader ponad wiele innych zespołów grających w podobnym stylu, ale ten album przypadł mi do gustu szczególnie. Bardzo podoba mi się na nim mocne, klarowne brzmienie i coraz większe ukierunkowanie na bardziej thrashowe, niż death metalowe brzmienia, chociaż i tych tu nie brakuje.
Płyta zaczyna się podniosłym, neoklasycznym intrem by za chwilę zafundować nam jazdę w typowym vaderowskim stylu serwując "Go to Hell", rozpędzony, kipiący magmą kawałek. Kolejnymi highlightami są tutaj mój faworyt "Triumph of Death", chyba jeden z bardziej nośnych utworów jakie zespół kiedykolwiek nagrał, zapamiętuje się go momentalnie, emanujące mocą i energią "Hexenkessel" oraz "The Light Reaper", no i wreszcie, nico wolniejszy, ale mocarny niczym czołg "The End", który kończy właściwą część płyty. Na posiadanym przeze mnie wydaniu limitowanym dodano jeszcze dwa utwory bonusowe. Pierwszy z nich to odnowiony "Necropolis", jedna z pierwszych kompozycji skomponowanych przez Vader, brzmi to niesamowicie, połączenie starego, dobrego heavy metalu z obecnym obliczem grupy. Często lubię do niego wracać i uważam, że zespół powinien grać go na każdym możliwym koncercie. Killer! Drugi to cover grupy Das Ich "Des Satans Neues Kleider", który jest kompletnie nie w moich klimatach, więc wstrzymam się tutaj z oceną.
Teraz kwestia oprawy graficznej. Nie powiem, bardzo podoba mi się okładka stworzona przez Joe'a Petagno, który tworzył już min. dla Motorhead, Angelcorpse, Vital Remains czy Deiphago. W pełni oddaje klimat płyty i autentycznie może dawać bodziec do sięgnięcia po płytę w przypadku gdy nie zna się jej zawartości. Jest moc!
Vader nagrał bardzo świeży, pełen pomysłów album na którym wciąż czuć ich pasję do grania oraz ogromne pokłady energii. Wcale nie słychać, że to już ponad 30 lat na scenie, oznak wypalenia próżno tu szukać. Jest świetnie i oby tak dalej!
Poniżej limitowany digipak z Nuclear Blast oraz koreańskie wydanie jewelcase z Avalon/ Evolution Music. Bonusy w obu wydaniach takie same, niemniej jednak koreańska wersja ma w booklecie o dwie strony z fotami zespołu więcej niż wydanie europejskie.



niedziela, 13 listopada 2016

Led Zeppelin- IV (Atlantic Records 1971)

Jedno z najwybitniejszych dzieł muzyki rockowej. Bogate kompozycje, nietuzinkowe aranżacje, mistrzowskie wykonanie. Swoją czwartą płytą wydaną 8 listopada 1971 roku Led Zeppelin wspięli się na sam szczyt popularności i kunsztu by okupować go przez kilka następnych lat.
Jak da się zauważyć album nie ma tytułu. Umieszczono na nim tylko symbole, które odzwierciedlać miały członków grupy. Mimo wszystko przez lata powstawały nazwy mające pomóc w jakikolwiek sposób go zapisać min. "Zoso", "Four Symbols" oraz powszechnie przyjęty "IV". Za okładkę posłużył przypadkowy obraz zakupiony w jakimś antykwariacie.


Początek płyty to czyste rockowe petardy w postaci "Black Dog" oraz "Rock and Roll". To mocne, wyraziste i energetyczne kawałki, które należą do kanonu tego cięższego oblicza zespołu. Potem wchodzi "The Battle of Evermore", piękny akustyczny kawałek w którym warstwa liryczna inspirowana jest twórczością J.R.R. Tolkiena (podobnie jak "Misty Mountain Hop"). No i docieramy do nie raz okrzykniętego utworem rockowym wszech czasów "Stairway to Heaven". Niektórzy mogli by polemizować z tą opinią, uważać, że postawiona została na wyrost. Ja jednak uważam, że ten utwór w pełni na swoje miano zasłużył i bynajmniej omijam w tym łukiem wszystkie legendy którymi do tej pory obrósł, wiecie o czym mowa. Utwór niesamowicie buduje napięcie i rozwija się z każdą kolejną minutą. Ma wyjątkową melodię i atmosferę, którą podsumowuje potężne zakończenie i genialna solówka Page'a. Wiem, achy i ochy gonią się tu wzajemnie, no ale taka prawda. Przejdźmy teraz do dalszej części płyty. "Misty Mountain Hop" to fajny, melodyjny kawałek oparty na wspólnej grze gitary i klawiszy, no i kolejny osadzony w tolkienowskim świecie. Następujący po nim "Four Sticks" uważam za najsłabszy na całym albumie, może nie brak tu fajnej gry, ale jest w moim odbiorze nazbyt transowy, monotonny (co nie jest domeną Led Zeppelin, no może poza "Kashmir" ale akurat tego utworu nie odbiera się w ten sposób, myślę, że to zasługa zarówno innej melodii jak i doboru dźwięków) i mogą zdarzyć się odbiorcy, którzy nie dadzą rady przez niego przebrnąć. Końcówka albumu to kolejny przyjemny dla ucha akustyk, płynący i luzacki "Going to California" oraz cover Kansas Joe McCoy and Memphis Minnie "When the Levee Breaks", który to Led Zeppelin przerobiło na własną modłę. Utwór stał się cięższy, może nieco bardziej posępny, ale zyskał na brzmieniu i przebojowości, z pewnością pokazał swoją inną twarz.
Tak oto powstał album, który po ponad 40 latach wciąż zdobywa nowych słuchaczy, nie starzeje się, jego wpływ i znaczenie na muzykę rockową nie maleje, podobnie jak legenda Led Zeppelin, która dała światu 10 lat niesowitych muzycznych doświadczeń.


sobota, 12 listopada 2016

Hammerfall- Built to Last (Napalm Records 2016)

No i mamy kolejny, już dziesiąty, studyjny album Hammerfall. Zanim zasiadłem do pisania przesłuchałem go trzykrotnie, żeby upewnić się co do werdyktu. Z pewnością jest to album trzymający poziom, aczkolwiek tym razem obeszło się bez fajerwerków. Zabrakło mi tu utworów, które znacząco wychodziłyby przed szereg, wyjątkiem jest tu jedynie "Sacred Vow" z tradycyjnym, hammerfallowym feelingiem i istotnie chwytliwym refrenem. Reszta płyty jest po prostu przeciętna, nie jest źle, ale szału też nie ma. Zespół po prostu zaserwował nam kolejny album w charakterystycznym dla siebie stylu, ni mniej, ni więcej. Jako tako mogą się prezentować "Built to Last" oraz "Derthrone and Defy", może "Second to None", ale nie jest to ich szczytowa forma, tego typu rzeczy potrafią grać lepiej, i tak naprawdę po odsłuchu nic szczególnie się nie zapamiętuje, ma się tylko ogólny obraz całości, że po prostu było przyzwoicie, ale nic ponad to. Co się tyczy brzmienia jest oczywiście zadowalające jak to już poprzednio bywało, dynamiczne, przejrzyste, jest ok.
Odkładając na bok warstwę muzyczną tego wydawnictwa, chciałbym pochwalić autentycznie udaną okładkę. Wykonają ją Andreas Marschall odpowiedzialny za warstwę graficzną pierwszych 3 albumów oraz przedostatniego "(R)evolution". Ponownie korzystanie z jego usług w tym zakresie uważam za pomysł bardzo trafiony, w końcu to on powołał do życia Hektora, który pojawił się na okładkach 9 z 10 albumów Hammerfall. Oby wznowiona współpraca na tym tle trwała nadal.
Cóż, tym razem jestem raczej skąpy w pochwałach, no ale niewiele jest tu do chwalenia, taka prawda. Mając porównanie z poprzednią płytą "(R)evolution", na której było kilka naprawdę dobrych numerów, które chwytały momentalnie, "Built to Last" wypada bardzo blado. Nie wiem jak to będzie w przyszłości, może za jakiś czas ta płyta ukaże przede mną coś czego w tej chwili nie słyszę, to nie jest wykluczone. Dlatego też, moja ocena nie jest mocno wiążąca i życzyłbym sobie, jako wieloletni fan Hammerfall, żeby kiedyś uległa zmianie.


czwartek, 10 listopada 2016

Testament- Brotherhood of the Snake (Nuclear Blast 2016)

Przyznam się bez bicia, że tak naprawdę Testament wzbudził moje konkretne zainteresowanie i autentycznie mi się spodobał dopiero dzięki najnowszej płycie (dzięki ogromne dla Pana Wojtka i audycji "Bez Granic" w radiowej Trójce). Przez te wszystkie lata ten zespół był u mnie na dalekim marginesie. Swojego czasu przesłuchałem debiut, który kompletnie mi nie podszedł, potem była składanka i tak jakoś mnie specjalnie mnie wciągnęło, no ale cóż, ostatnio zaskok i zmiana diametralna.


Najnowszy album to taki trochę skondensowany dynamit, nie ma tu zapędów balladowych, ani znacząco wolniejszych numerów, rasowa thrashowa jazda od początku do końca. Podoba mi się, że mimo takiego stanu rzeczy utwory, mimo pierwszego wrażenia, nie są do końca zrobione na jedno kopyto (zmiany tępa, różnorodność zagrywek), dzięki czemu płyta się nie nudzi i po tych 40 minutach szczerze ma się ochotę na powtórkę. Już sam otwierający płytę utwór tytułowy o tym świadczy i zapowiada to co będzie działo się dalej, jest też jednym z tych najbardziej jaśniejących punktów płyty. Kolejne petardy to "Pale King", "Centuries of Suffering" oraz mój faworyt "Neptune's Spear" (nie dość, że genialny riff, to jeszcze równie dobra solówka). Pozostałe utwory też sroce spod ogona nie wypadły.
"Brotherhood of the Snake" pokazuje, że zespół zna się na swojej robocie jak mało kto. Album zawiera w sobie dużo świetnych, nośnych riffów przy których nie da się nie pomachać banią, Chuck jest w znakomitej formie wokalnej, a wszystko to okraszone jest miażdżącą pracą sekcji rytmicznej. Do tego brzmienie płyty jest czyste, przestrzenne, nic się nie zlewa, no kawał dobrej, satysfakcjonującej roboty.
Myślę, że ta płytka to rzecz musowa dla wszystkich maniaków thrashu i to bez wyjątku. Nie znajdziecie tu kombinowania, ani silenia się na cokolwiek, Testament zrobił tutaj to co robią najlepiej. Nagrali konkretny, mięsisty i bezpośredni materiał bez stylistycznych niespodzianek czy innych nowatorskich zapędów. I powiem szczerze, że w ich przypadku to nie jest grzech, a wręcz przeciwnie. Jeden z pretendentów do płyty roku? Dla mnie jak najbardziej!


środa, 9 listopada 2016

Hammerfall- Glory to the Brave (Nuclear Blast 1997/ 2017)

Jak już kiedyś wspominałem, apropos płyty "Legacy of Kings", Hammerfall był pierwszym zespołem, który odkryłem samodzielnie gdy zaczynałem stawiać swoje pierwsze kroki w świecie metalu. Nikt mi ich nie podsunął, nigdzie wcześniej ich nie słyszałem, po płytę sięgnąłem, przyznając się, za sprawą okładki. Opłaciło się i wybór był jak najbardziej trafiony, jako że od tamtego czasu ta heavy/ power metalowa grupa ze Szwecji to ścisła czołówka moich ulubionych zespołów ze wspomnianych styli/ gatunków.
No ale do rzeczy. "Glory to the Brave" to, jak zapewne większość z was wie, debiutancki krążek Hammerfall. W 1997 roku kiedy został wydany był swoistym manifestem faktu, że tradycyjne heavy metalowe granie, okraszone pewną dozą melodyjności, wciąż ma się dobrze i zmierza ku odrodzeniu. Szwedzi czerpali w swej muzyce z najlepszych wzorców takich jak Rainbow, Judas Priest, Stormwitch, Loudness, Accept czy Helloween, tworząc swój własny, charakterystyczny styl. Nie tylko ich muzykę łatwo można rozpoznać, czysty, mocny głos Joakima Cansa jest jedyny w swoim rodzaju. Album zbierał bardzo dobre recenzje przez co rosły oczekiwania wobec zespołu, któremu wg. niektórych entuzjastów ciężkich brzmień nie sprostali. Cóż, nad gustami dyskutować nie należy. Bądź co bądź, w czasie gdy ukazała się płytka byli jednym z objawień Heavy Metalu, który w latach 90-tych był nieco w odwrocie
Na "Glory to the Brave" składa się dziewięć wyśmienitych kompozycji. Płyta jest bardzo spójna, świeża, pełna enrgii i świetnie brzmiąca. Takie klasyki jak "The Dragon Lies Bleeding", "Hammerfall" czy "Steel Meets Steel", mówią same za siebie i grane są przez zespół na koncertach po dziś dzień. Mamy tu także miejsce na ballady, lekko ckliwe "I Believe", którego na dobrą sprawę mogłoby tu nie być, oraz dobrze znany, tytułowy "Glory to the Brave" (podobno gdy zespół wykonuje go na żywo poza zamkniętymi salami koncertowymi prawie zawsze zaczyna wtedy padać deszcz, przypadek?). Obecne są i bezpośrednie odniesienia do heavy metalowych brzmień lat 80-tych- cover Warlord "Child of the Damned" oraz marszowy "Stone Cold". Połączenie tradycyjnych heavy metalowych struktur z wpadającymi w ucho melodiami dało naprawdę zacny efekt i płyty słucha się jednym tchem z ochotą na powtórkę.
W późniejszych latach i wraz z kolejnymi płytami Hammerfall zyskiwał sobie zarówno fanów jaki i przeciwników. Zarzucano im przeróżne rzeczy, wyśmiewano, hejtowano, robiono anty-Hammerfallowe koszulki, no stek bzdur, dziecinada i poziom poniżej poziomu. No ale cóż, zespołu to nie zraziło i dalej robili i robią swoje, wciąż moim zdaniem trzymając formę i racząc swoich zwolenników dobrymi, a nawet bardzo dobrymi płytami. Wiadomo, nie każdy lubi heavy/ power metalową estetykę i teksty bazujące na świecie fantastyki gdzie pełno bitew, smoków, magii i wszelkiego rycerstwa, ale debiut Szwedów to naprawdę klasa sama w sobie i warto po tą płytę sięgnąć. Kto nie miał jeszcze okazji posłuchać to szczerze zachęcam.
Poniżej przedstawiam zarówno 1-wsze kompaktowe wydanie tego albumu, jak i jego rocznicowe wznowienie poszerzone o całe mnóstwo bonusów live, całe DVD "The First Crusade", obszerny wywiad z muzykami przeprowadzony specjalnie na okazję tego wydawnictwa oraz cały koncert z Dynamo Festival 98'. Nie zabrakło też opasłej książeczki z całą historią powstawania płyty, losami zespołu z tamtego okresu oraz mnóstwem archiwalnych zdjęć i pamiątek. Nuclear Blast uczcił tę płytę tak jak należy, na bogato i wyczerpująco, nie ma do czego się przyczepić. Box ewidentnie wart jest swojej i tak niewygórowanej ceny (65zł), także polecam mocno.









wtorek, 8 listopada 2016

Bathory- Under the Sign of the Black Mark (Black Mark 1987/ 1990)

Z pewnością nie popełnię błędu stwierdzając, że o tej płycie zostało już powiedziane chyba wszystko. W sumie nie ma co się dziwić. Drugiego albumu równie ważnego dla black metalu i niedoścignionego w swoim brzmieniu i atmosferze próżno szukać. Wydany w 1987 "Under the Sign of the Black Mark" był doskonałym zwieńczeniem, rzec można, diabelskiej trylogii Bathory. Płyta zasadniczo różniła się od swoich dwóch poprzedniczek na których obecna była piekielna dawka rock 'n' rolla wywodząca się od takich zespołów jak Motorhead, a później Venom. Na tym albumie Quorthon postawił na różnorodność kompozycji i nieco inną, bardziej wyrafinowaną w swej prostocie strukturę. Wokale też stały się bardziej dojrzałe, ale nie mniej obłąkane i demoniczne.
Największym atutem albumu jest niewątpliwie jego atmosfera. Ciężko w tej dziedzinie o płytę której klimat mógłby choć w połowie dorównać "Under the Sign of the Black Mark". Płyta zdaje się mieć drugie dno, jakby dźwięki na niej zawarte przedostawały się z jakiś otchłani, efekt jest niesamowity, jakby nad wszystkim wisiała jakaś nienazwana groźba. Sporo dały tu użyte na albumie pogłosy, których celem było przede wszystkim tuszowanie błędów i kamuflaż dla kiepskiej jakości sprzętu na jakim przyszło zespołowi nagrywać. Efekt totalnie niezamierzony, a nadał całości niepowtarzalnego charakteru. Wystarczy posłuchać takich utworów jak "Woman of Dark Desires" (w tym kawałku klawisze zrobiły niesamowitą robotę, posłuchajcie, a będziecie wiedzieli o co chodzi), "Call from the Grave" z iście grobowym klimatem, czy potężny "Enter the Eternal Fire". Bardzo zaskakującym jest fakt, że Quorthon szczerze tej płyty nie znosi. Nic mu się na niej nie podoba, ani wokal, ani brzmienie, nic, wolałby o niej zapomnieć. Cóż, często jest tak, że dzieła najmniej lubiane przez swych twórców są ubóstwiane przez fanów.
Wydaniu "Under the Sign of the Black Mark" towarzyszyły pierwsze wyjazdy Quorthona w celach promowania albumu. Mowa tu nie tylko o spotkaniach z fanami w sklepach płytowych w obrębie Szwecji, ale także o wyprawie do USA do której zdołał namówić młodego Forsberga jego ojciec. Wtedy też, miał okazję spotkać się z członkami Slayer. Oczywiście, jak to u Bathory, o koncertach nie mogło być mowy.
Reasumując, jest to płyta o wręcz nieocenionym wpływie oraz znaczeniu dla rodzącej się sceny nie tylko black, ale i death metalowej. To swoisty monument, który nigdy nie został i raczej nigdy nie zostanie dościgniony. Ja ten album uwielbiam. Kult, mistrzostwo i co tam jeszcze chcecie!



poniedziałek, 7 listopada 2016

Accept- Russian Roulette (RCA 1986/ HNE Recordings 2014)

No i przyszedł czas na kolejną klasykę niemieckiej sceny. Tym razem padło na Accept i album "Russian Roulette", jeden z najlepszych krążków w dyskografii tego zespołu. Wydany w 1986 był ostatnią płytą w klasycznym składzie. Po trasie promującej album grupę opuścił charyzmatyczny wokalista Udo Dirkschneider, poniekąd będący znakiem rozpoznawczym Accept dzięki nietuzinkowemu, ochrypniętemu, lekko skrzeczącemu wokalowi. Było to bardzo dobre zwieńczenie, co tu dużo mówić, złotego okresu w historii grupy. "Russian Roulette" trzymał tak samo świetny poziom jak "Balls to the Wall" czy "Metal Heart".
Album otwiera rozpędzona lokomotywa w postaci "TV War", szybki, energiczny kawałek w typowym dla nich stylu, od razu wiadomo kto gra. Kolejnymi utworami o których szczególnie warto wspomnieć są "Monsterman" z chwytliwym, nie dającym się nie zapamiętać refrenem, tytułowy "Russian Roulette", nieco wolniejszy, lecz pełen mocy i patosu, mój faworyt "Aiming High" z fajnym. nośnym riffem (to właśnie ta kompozycja swojego czasu sprawiła, że sięgnąłem po tą płytę- pamiętna wizyta w Neseblod, w Oslo), rozbudowany "Heaven is Hell" oraz "Man Enough to Cry" z zapadającą w pamięć partią gitar.
"Russian Roulette" jest moim zdaniem częścią takiej żelaznej trójcy jeżeli chodzi o Accept, zajmując miejsce tuż obok wspomnianych przeze mnie już wcześniej poprzedniczek. Opinie co do tego która z płyt grupy jest tą najlepszą są bardzo różne, wielu wymieniłoby surowy, najcięższy w dyskografii "Restless and Wild", za którym osobiście tak mocno nie przepadam, ja natomiast po dłuższym namyśle wskazałbym właśnie "Roussian Roulette". Nie tylko za naprawdę udane kompozycje, ale także za ogromny sentyment który do niej żywię, co jest już sprawą stricte subiektywną.
Teraz słów kilka na temat posiadanego przeze mnie wydania które poniżej zamieściłem. Tak nie owijając w bawełnę to praktycznie wszystkie reedycje które wypuszcza Hear No Evil Recordings są dobre, a nawet bardzo dobre. Generalnie jedne z lepszych na rynku. Co prawda cenowo są w granicach 50zł i wyżej, ale myślę, że są tego warte. Poligrafia jest bogata, jest co poczytać w środku, płyty brzmią dobrze, no nie ma się do czego przyczepić. Także w kwestii zakupu polecam wam właśnie to konkretne wydanie.


piątek, 4 listopada 2016

Black Sabbath- The Dio Years (Warner Bros/ Rhino 2007)

Black Sabbath z Dio na pokładzie... Cóż to było za zestawienie, cóż za zespół! Głoś Dio, kunszt gitarowy i kompozytorski Iommi'ego oraz mocarna sekcja rytmiczna Butler/ Ward (później Appice) były mieszanką iście magiczną, której Sabbath nigdy później nie osiągnęło, nawet na wydanym w 1992, bardzo dobrym, "Dehumanizer". Takie płyty jak "Heaven and Hell" oraz "Mob Rules" na stałe zadomowiły się w kanonie klasyki metalu/ ciężkiego rocka. Tak jak niespecjalnie przemawiają do mnie solowe płyty Dio, tak w tym zestawieniu jest to coś niesamowitego i autentycznie ponadczasowego. Kto nigdy nie miał ciarek przy "Neon Knights" lub solówce z "Heaven and Hell" ten nie zrozumie.


Przedstawiona poniżej kompilacja "Black Sabbath- The Dio Years" jest moim zdaniem bardzo udanym i godnym polecenia wydawnictwem. Bardzo zgrabnie podsumowuje lata w których Dio zasilał swoim głosem załogę Iommi'ego. Kawałki są dobrane jak najbardziej trafnie, chociaż jak znam życie znaleźliby się tacy, którzy coś by wyrzucili, a coś dodali, wiadomo nie wszystkim się dogodzi. Mamy tu oczywiście "Neon Knights", "Heaven and Hell", "Die Young", "The Mob Rules", "Children of the Sea" (tu w wersji live) czy też mocarny "I" z płyty "Dehumanizer". Na deser dostajemy 3 nowo nagrane w tamtym czasie utwory tegoż składu dostępne tylko na tej kompilacji. Jest to składanka skierowana do tych, którzy nie predysponują do kompletowania Sabbathów z Dio na oddzielnych krążkach, a chcą mieć co lepsze rzeczy skondensowane na jednym cd jednocześnie nie byle jak wydanym. Tak, płytka wydana jest bardzo przyzwoicie, cieszy oko. Poligrafia utrzymana w czerni i złocie, mamy dwie fajne foty, rozkładaną grafikę, coś do poczytania, także jest ok. Jak ktoś chce mieć na półce Black Sabbath z Dio w ładnie opakowanej pigułce to szczerze zachęcam do sięgnięcia po ten album.


czwartek, 3 listopada 2016

Warlock- True As Steel (Vertigo 1985/ Southworld 2012)

Jako, że ostatnio uzupełniam sobie dyskografię Warlock to postanowiłem dalej drążyć temat. Tym razem na tapecie trzecia z kolei płyta grupy, czyli "True As Steel".

Czy ten album jest jakiś szczególnie wyjątkowy to nie powiem, następca w postaci "Triumph and Agony" bije go na głowę. Mimo wszystko mamy tu jednak dwa wyjątkowe killery w postaci utworu tytułowego oraz hymnowego "Fight for Rock". Dla tego kawałka warto tą płytkę mieć. Tak poza tym album jest stosunkowo równy i nic innego nie wychodzi przed szereg, typowe, chwytliwe, heavy metalowe granie niemieckiej sceny lat 80-tych, wyróżnieniem jest tu oczywiście głos Doro i  spora melodyjność materiału.
Co się tyczy okładki, przyznać trzeba, że to najsłabsze ogniowo tego wydawnictwa. Jest fajne logo zespołu, stalowe tło i, no właśnie, wypalone na środku serduszko. Niby typowo metalowa estetyka, a tu takie wykończenie. Wszystko fajnie, iskry lecą, ale czemu akurat serce, że niby prawdziwe jak stal? Hmm, no może, ale to dopiero po krótkiej refleksji, pierwsza reakcja jest jaka jest.

Teraz kwestia poniższej reedycji, którą ostatnio kupiłem. No jak na wznowienie to jest słabo, wręcz fatalnie, no ale przynajmniej cena bardzo niska, także nie ma co oczekiwać cudów i fajerwerków jak na Sylwestra. Wznowienie jest w 90% odwzorowaniem starego, vertigowskiego wydania tyle, że o gorszej jakości. Na cd mamy nadruk z okładką bez żadnych dodatków, jakoś grafiki jest gorsza (mniej ostra), papier użyty do poligrafii też nie najwyższych lotów. Nie ma też bonusów, niczego do poczytania, ani fotek poza dwiema które były już w pierwszym wydaniu.
Reasumując, materiał mogę polecić każdemu wielbicielowi heavy metalowej klasyki, natomiast od tego wydania radzę trzymać się z daleka, szukajcie starszego.