Dziś jakoś specjalnie rozwodzić się nie będę, ale czy zawsze jest taka potrzeba? Ten krążek czekał na swoją recenzję chyba miesiąc, nie mam pojęcia czemu tak to odkładałem, tym bardziej że bardzo dobry, no ale mniejsza o to bo w końcu jest. Pokuszę się o stwierdzenie, że pochodzący z Austrii Triumphant to najciekawszy black thrashowy (evil metalowy jak określa sam zespół) twór jaki hula sobie obecnie w podziemiu. Ich granie nie jest na jedno kopyto, potrafią bardzo dobrze operować tym co ich w metalu kręci i wplatać to w obraną formułę. Dzięki temu na "Herald the Unsung" poza wszechobecnym, złowieszczym i ostemplowanym szatańską raciczką thrashu, dostajemy zauważalną dawkę wpływów Black Metalowych ("Fullmoon Over Transylvania"), klasyki Heavy ("Triumphant" oraz najlepszy na płycie "Life Under the Inverted Cross" zaśpiewany po bośniacku!), a nad wszystkim tym wisi namiastka luzackiego, Rock 'n' Rollowego feelingu. Warto też wziąć pod uwagę trochę nietypowy jak na to granie zabieg jakim są stosunkowo długie, i w jakimś tam stopniu rozbudowane kompozycje (co w tym przypadku daje więcej czasu na delektowanie się tym co dobre). Po prostu słychać, że Panowie mieli na siebie pomysł i nie chcieli w czambuł łoić tak jak wszyscy wokół co się rzecz jasna chwali. Dobrze się tego wszystkiego słucha, tym bardziej, że grupa w swoim brzmieniu odnosi się do metalowej sztuki lat 80-tych, czyli swoich głównych inspiracji. Płyta jest spójna i wchodzi bez popitki, za jakiś czas chętnie sobie do niej wrócę.
"Herald the Unsung" skierowany jest do wielbicieli takich grup jak Venom, Desaster, Destruction czy Nifelheim, a jednocześnie do tych, którym w tego typu graniu nie przeszkadza przemykający miejscami duch starego, dobrego NWOBHM. No nie mogę nie polecić, zatem polecam! Warto się zapoznać!
P.S. Trochę się tym razem rozpędziłem w pstrykaniu fotek i cyknąłem wam dodatkowo cały booklet ;) Enjoy!
poniedziałek, 30 stycznia 2017
piątek, 27 stycznia 2017
Vond- Aids to the People (Funeral Industries 2017)
Dziś kontynuuję kwestię reedycji wydawnictw Vond. Tym razem mowa będzie o tym w pewnym sensie premierowym. "Aids to the People" (cóż za osobliwy tytuł!) to zbiór niepublikowanych wcześniej z całego okresu działania tego projektu, mam tu na myśli kompozycję tytułową, "Doomed to Solitude" oraz "Host". Pochodzą one z 1995 roku i zawierają już elementy muzyki elektronicznej, które obecne były na płycie "The Dark River". Pozostałe dwa utwory to nic innego jak nie wznawiana do tej pory 7'' "Havard Vond", obecnie nie lada rarytasik. Pierwsze trzy nagrania z krążka mają wyraźnie słyszalny, surowy charakter, to takie nieoszlifowane diamenty, niemniej jednak nie tracą swojego posępnego, nostalgicznego, jedynego w swoim rodzaju klimatu. Co się tyczy epki "Havard Vond" to jest to dobre wprowadzenie w istotę emocji i pejzaży przedstawionych w Vond, uświadomienie słuchaczowi najważniejszych różnic w stosunku do Mortiis, a także zaprezentowanie fenomenu tego typu grania. Tak właśnie wyglądały początki nie tylko samego Vond, ale także Mortiis, to jeden z pierwszych rozdziałów historii pod tytułem "Dark Dungeon Music".
Co się tyczy samej reedycji, to nie mam opinii odmiennej w stosunku do tej, którą przedstawiłem opisując wczoraj płytę "Selvmord". Mógłbym ją równie dobrze przytoczyć raz jeszcze, ale... No właśnie jest jedno "ale". Jak sami pewnie zauważyliście jest nieco skromniej graficznie. Jedno zdjęcie jako okładka i to takie trochę zaciemnione, a reszta grafiki to już bezpośrednie nawiązanie do debiutanckiej epki. Jestem w stanie zrozumieć taki oszczędny zabieg jako, że na celu było oddanie klimatu i charakteru oryginalnego wydania, bo i tak właśnie było w tamtym przypadku. Także, reasumując nie liczę tego na minus, zapewne tak być miało, "take it or leave it" jak to mówią. Ja osobiście wybieram pierwszą opcję. Polecam to wydawnictwo wszystkim fanom mrocznego ambientu i rzecz jasna wszystkim zasłuchanym w twórczość Mortiis. Absolutny Must- have!
http://store.funeral-industries.com/
https://mortiiswebstore.com/
http://downloadmusic.mortiis.com/
Co się tyczy samej reedycji, to nie mam opinii odmiennej w stosunku do tej, którą przedstawiłem opisując wczoraj płytę "Selvmord". Mógłbym ją równie dobrze przytoczyć raz jeszcze, ale... No właśnie jest jedno "ale". Jak sami pewnie zauważyliście jest nieco skromniej graficznie. Jedno zdjęcie jako okładka i to takie trochę zaciemnione, a reszta grafiki to już bezpośrednie nawiązanie do debiutanckiej epki. Jestem w stanie zrozumieć taki oszczędny zabieg jako, że na celu było oddanie klimatu i charakteru oryginalnego wydania, bo i tak właśnie było w tamtym przypadku. Także, reasumując nie liczę tego na minus, zapewne tak być miało, "take it or leave it" jak to mówią. Ja osobiście wybieram pierwszą opcję. Polecam to wydawnictwo wszystkim fanom mrocznego ambientu i rzecz jasna wszystkim zasłuchanym w twórczość Mortiis. Absolutny Must- have!
http://store.funeral-industries.com/
https://mortiiswebstore.com/
http://downloadmusic.mortiis.com/
czwartek, 26 stycznia 2017
Vond- Selvmord (Malicious Records 1994/ Funeral Industries 2017)
W latach 90-tych Havard Ellefsen, znany powszechnie jako Mortiis, poza swoim głównym projektem o tej samej nazwie powołał do życia aż 3 poboczne: Fata Morgana, Cintecele Diavolui oraz Vond. Ten trzeci, doczekał się 3 wydanych płyt, a mowa będzie o pierwszej z nich czyli "Selvmord". Pretekstem do przybliżenia tego krążka jak i samego Vond jest fakt ukazania się reedycji wszystkich tych płyt, które wypuściło w tym miesiącu niemieckie Funeral Industries.
Wspomniany album wydany został w tym samym roku co "Fodt til a Herske" Mortiis (1994). Na pierwszy rzut ucha może się wydawać że obie płyty, chodź pod innym szyldem, są do siebie bardzo podobne, dla niektórym zapewne niemal bliźniacze. Jednak każda z nich oscyluje wokół innego tematu. Mortiis jest projektem który zagłębia się w świecie fantastyki, lochów, zamków, jezior i ponurych lasów. Vond jest natomiast ujściem wszelakich negatywnych emocji swojego twórcy, oscyluje wokół tematyki zwątpienia, smutku, depresji, śmierci i fascynacji ciemnością. Jest też nieco bardziej rozwinięty kompozycyjnie niż wczesne albumy Mortiis, jest mniej jednostajny, i monotonny, mamy tutaj odrobinę większą gamę brzmień i ścieżek. Błyszczy tu zwłaszcza utwór tytułowy oraz "Slipp Sorgen Los".
Płyta "Selvmord" nagrana została w ciągu 2 dni (z zaplanowanych 5). Złożyła się na to min. kiepska sytuacja finansowa i bytowa swojego autora, która miała miejsce w tamtym czasie. Mimo to powstał kawał naprawdę świetnego dark ambientu/ synth/ darkwave czy dungeon synth, jak zwał tak zwał. Emocje tamtego czasu zostały istotnie zaklęte w tych nagraniach. Album niesie ze sobą niesamowitą atmosferę. Ilekroć go słucham to odczuwam nostalgię, melancholię, posępność, a jednocześnie piękno i tajemniczość. Kompozycje mają jakąś specyficzną głębię, niczym zaklęty głos odległych przestrzeni. Szczerze tą płytę polecam, na wieczorową porę przy lampce wina w sam raz!
Teraz trochę w temacie samej reedycji. Uważam, że Funeral Idustries odwaliło kawał dobrej roboty. Trochę nieschematycznie wybrali digipak w formacie A5, który wypełnili grafikami/ zdjęciami oryginalnie towarzyszącymi wydaniu płyty (tutaj użyto tych które pojawiły się w tamtym czasie na flyerach). Efekt jest jak najbardziej zadowalający, także z czystym sumieniem mogę to wydawnictwo zarekomendować. Ten konkretny album oraz pozostałe dostępne są nie tylko na cd, ale także w dwóch wersjach winylowych.
Dla porównania dodałem również pierwsze wydanie tej płyty z Malicious Records. Plakat z pierwszej edycji winylowej wrzuciłem natomiast od tak, jako dodatek.
http://store.funeral-industries.com/
https://mortiiswebstore.com/
http://downloadmusic.mortiis.com/
Wspomniany album wydany został w tym samym roku co "Fodt til a Herske" Mortiis (1994). Na pierwszy rzut ucha może się wydawać że obie płyty, chodź pod innym szyldem, są do siebie bardzo podobne, dla niektórym zapewne niemal bliźniacze. Jednak każda z nich oscyluje wokół innego tematu. Mortiis jest projektem który zagłębia się w świecie fantastyki, lochów, zamków, jezior i ponurych lasów. Vond jest natomiast ujściem wszelakich negatywnych emocji swojego twórcy, oscyluje wokół tematyki zwątpienia, smutku, depresji, śmierci i fascynacji ciemnością. Jest też nieco bardziej rozwinięty kompozycyjnie niż wczesne albumy Mortiis, jest mniej jednostajny, i monotonny, mamy tutaj odrobinę większą gamę brzmień i ścieżek. Błyszczy tu zwłaszcza utwór tytułowy oraz "Slipp Sorgen Los".
Płyta "Selvmord" nagrana została w ciągu 2 dni (z zaplanowanych 5). Złożyła się na to min. kiepska sytuacja finansowa i bytowa swojego autora, która miała miejsce w tamtym czasie. Mimo to powstał kawał naprawdę świetnego dark ambientu/ synth/ darkwave czy dungeon synth, jak zwał tak zwał. Emocje tamtego czasu zostały istotnie zaklęte w tych nagraniach. Album niesie ze sobą niesamowitą atmosferę. Ilekroć go słucham to odczuwam nostalgię, melancholię, posępność, a jednocześnie piękno i tajemniczość. Kompozycje mają jakąś specyficzną głębię, niczym zaklęty głos odległych przestrzeni. Szczerze tą płytę polecam, na wieczorową porę przy lampce wina w sam raz!
Teraz trochę w temacie samej reedycji. Uważam, że Funeral Idustries odwaliło kawał dobrej roboty. Trochę nieschematycznie wybrali digipak w formacie A5, który wypełnili grafikami/ zdjęciami oryginalnie towarzyszącymi wydaniu płyty (tutaj użyto tych które pojawiły się w tamtym czasie na flyerach). Efekt jest jak najbardziej zadowalający, także z czystym sumieniem mogę to wydawnictwo zarekomendować. Ten konkretny album oraz pozostałe dostępne są nie tylko na cd, ale także w dwóch wersjach winylowych.
Dla porównania dodałem również pierwsze wydanie tej płyty z Malicious Records. Plakat z pierwszej edycji winylowej wrzuciłem natomiast od tak, jako dodatek.
http://store.funeral-industries.com/
https://mortiiswebstore.com/
http://downloadmusic.mortiis.com/
środa, 25 stycznia 2017
Blasphemy- Fallen Angel of Doom (Wild Rags 1990/ Nuclear War Now! 2015/ Evil Dead 2017)
"Fallen Angel of Doom" zaliczam osobiście do najbardziej ekstremalnych, mrocznych i przesiąkniętych stęchlizną zła albumów jakie kiedykolwiek zrodziła metalowa scena (zaraz obok dwóch pierwszych krążków Abruptum, debiutu Deicide oraz "The Oath of Black Blood" Beherit). Przez ok. 30 lat istnienia, Blasphemy wydało tylko jedno demo i dwa albumy studyjne (koncertówek itd. nie liczę), a mimo to przylgnął do nich status zespołu kultowego. W sumie nie ma zdziwienia, ich bezkompromisowa mieszanka Black i Death Metalu o wyraźnie diabelskim zabarwieniu powiązana z niesławnym Ross Bay Cult zrobiła swoje.
Wydany w 1990 roku "Fallen Angel of Doom" był płytą, która zdobyła sobie rzesze fanów na całej podziemnej scenie metalowej i to praktycznie z marszu. Wg. danych Wild Rags sprzedało kilka tysięcy egzemplarzy płyty w samej Europie! Oczywiście z samą wytwórnią to były przeboje, nie tylko Blasphemy miało z nimi problemy. Najnormalniej w świecie nie płacili zespołom lub wysyłali kwoty nie współmierne do tego co na grupach zarobili. Po niedługim czasie zniknęli z wydawniczego podwórka i tyle ich widziano. No dobra, ale nie o nich teraz mówimy. Zespół zaklął w krążku wściekłe, ciężkie, tnące riffy, galopującą sekcję rytmiczną oraz niskie warczące wokale brzmiące niczym jakaś bestia z samych czeluści podziemnego świata. Dopełnieniem tych potępieńczych dźwięków są piekielne, bluźniercze liryki oraz surowe, zaśniedziałe brzmienie (podobno zespół nie był z niego zadowolony, jako że w studio efekt był z goła inny, jakimś dziwnym cudem wyszło jak wyszło, dla słuchaczy raczej na plus). W tamtym czasie taki materiał to było łupnięcie, i jeszcze ta okładka! Niby minimalistyczna, ale wymowna do bólu. Przedstawiony na niej strzelający z łuku Baphomet stał się niemal tak samo rozpoznawalny jak kozioł z okładki pierwszej płyty Bathory.
Blasphemy swoją pierwszą płytą niewątpliwie stało się wzorcem dla zespołów parających się najbardziej brutalnymi i ekstremalnymi odmianami Death i Black Metalu. Swoim bezkompromisowym podejściem do tematu i niewydumaną acz bijącą w pysk muzyką zaskarbili sobie szacunek sceny po dziś dzień. "Fallen Angel of Doom" to jeden z kamieni milowych mrocznej sztuki i trzeba, a przynajmniej wypada go znać, jakby nie było kawał historii.
W ostatnich latach Nuclear War Now! zapewniło kilka wznowień tej płyty zarówno na winylu jak i cd, każde prezentuje się wybornie z dbałością o każdy szczegół. Wydania na czarnym krążku zaopatrzone były w dodatkowe bonusy w postaci chociażby plakatów. Pod reedycją z NWN znajduje się najnowsze wznowienie na cd z ramienia malezyjskiej Evil Dead Production. Chociaż skromne, to wydane nieco bardziej pomysłowo- z dwiema wersjami okładki i ładną, laminowaną poligrafią. Nic tylko brać i zasilać nimi kolekcję!
Wydany w 1990 roku "Fallen Angel of Doom" był płytą, która zdobyła sobie rzesze fanów na całej podziemnej scenie metalowej i to praktycznie z marszu. Wg. danych Wild Rags sprzedało kilka tysięcy egzemplarzy płyty w samej Europie! Oczywiście z samą wytwórnią to były przeboje, nie tylko Blasphemy miało z nimi problemy. Najnormalniej w świecie nie płacili zespołom lub wysyłali kwoty nie współmierne do tego co na grupach zarobili. Po niedługim czasie zniknęli z wydawniczego podwórka i tyle ich widziano. No dobra, ale nie o nich teraz mówimy. Zespół zaklął w krążku wściekłe, ciężkie, tnące riffy, galopującą sekcję rytmiczną oraz niskie warczące wokale brzmiące niczym jakaś bestia z samych czeluści podziemnego świata. Dopełnieniem tych potępieńczych dźwięków są piekielne, bluźniercze liryki oraz surowe, zaśniedziałe brzmienie (podobno zespół nie był z niego zadowolony, jako że w studio efekt był z goła inny, jakimś dziwnym cudem wyszło jak wyszło, dla słuchaczy raczej na plus). W tamtym czasie taki materiał to było łupnięcie, i jeszcze ta okładka! Niby minimalistyczna, ale wymowna do bólu. Przedstawiony na niej strzelający z łuku Baphomet stał się niemal tak samo rozpoznawalny jak kozioł z okładki pierwszej płyty Bathory.
Blasphemy swoją pierwszą płytą niewątpliwie stało się wzorcem dla zespołów parających się najbardziej brutalnymi i ekstremalnymi odmianami Death i Black Metalu. Swoim bezkompromisowym podejściem do tematu i niewydumaną acz bijącą w pysk muzyką zaskarbili sobie szacunek sceny po dziś dzień. "Fallen Angel of Doom" to jeden z kamieni milowych mrocznej sztuki i trzeba, a przynajmniej wypada go znać, jakby nie było kawał historii.
W ostatnich latach Nuclear War Now! zapewniło kilka wznowień tej płyty zarówno na winylu jak i cd, każde prezentuje się wybornie z dbałością o każdy szczegół. Wydania na czarnym krążku zaopatrzone były w dodatkowe bonusy w postaci chociażby plakatów. Pod reedycją z NWN znajduje się najnowsze wznowienie na cd z ramienia malezyjskiej Evil Dead Production. Chociaż skromne, to wydane nieco bardziej pomysłowo- z dwiema wersjami okładki i ładną, laminowaną poligrafią. Nic tylko brać i zasilać nimi kolekcję!
poniedziałek, 23 stycznia 2017
Dismember- Like An Everflowing Stream (Nuclear Blast 1991/ Hammerheart 2015)
Z marszu i bez ogródek mówię, że dla mnie ta płyta to pieprzony majstersztyk! Osobiście uważam ją za najlepszą jaką w kwestii śmierć metalu wydała na świat szwedzka scena (zaraz obok Merciless- "The Awakening")! Schodząc teraz na pułap obiektywizmu jest to album, który do spółki z "Left Hand Path" Entombed bez wątpienia zdefiniował brzmienie szwedzkiego death metalu.
"Like An Everflowing Stream" był nie tylko jedną z ważniejszych płyt w gatunku jakie ukazały się w 1991 roku, ale także pierwszą tak ważną dla, wtedy jeszcze raczkującej, Nuclear Blast. Szef wytwórni Markus Staiger po przesłuchaniu dema "Reborn in Blasphemy" dostał fioła na punkcie grupy i robił wszystko aby podpisać z nimi kontrakt. Aż żal bierze, że takie wytwórnie jak Peaceville czy Earache nie miały ochoty poświęcić Dismember nawet chwili, cóż z pewnością później mocno tego żałowały.
Album został zarejestrowany w studiu Sunlight w ciągu 12 dni marca 1991. Wiadomym jest, że duży wpływ miało na zespół Entombed, ale to co Dismember pokazało na swoim debiucie, jest dokładnie tym czego brakowało ich kolegom na "Left Hand Path". Chodzi tu o pokłady agresji i bezpośredniego podejścia do wykonywanej sztuki, mniej kombinowania, a więcej mięcha i mocy. Nie da się ukryć, że sekcja gitar jest na tym krążku najważniejsza, gęste, mocarne, wysunięte na przód wiosła niewątpliwie dominują, a sekcja rytmiczna nadaje całemu dziełu tak charakterystycznej dla Dismember chwytliwości. Na tej płycie znalazła się kompozycja, która tak na prawdę jest kwintesencją tego zespołu. Mowa tu oczywiście o "Dismembered"! Znakomite połączenie melodii i rasowego, death metalowego łojenia! Warto także wspomnieć kawałek "Sickening Art" zawierający pierwiastki tego co w całej krasie zostało rozwinięte na "Massive Killing Capacity", czyli połączenie death metalu i heavy metalowej motoryki. Co się natomiast tyczy okładki, komentarz zbędny, czysta poezja (Necrolord rządzi po kres czasu!)!
"Like An Everflowing Stream" był ogromnym sukcesem zarówno dla Nuclear Blast jak i samego Dismember. Zaowocowało to dużym zainteresowaniem metalowych mediów (i nie tylko, wiecie co mam na myśli ;) ) oraz trasą u boku takich potęg jak Obituary, Napalm Death czy nawet nasz rodzimy Vader. Ta płyta zapewniła Dismember miejsce wśród najlepszych i zyskała status jednego z niedoścignionych klasyków gatunku!
Poniżej przedstawiam drugą już reedycję tego albumu w barwach Hammerheart Records. Praktycznie niczym nie różni się od pierwszej edycji. Wykonana na wzór pierwszego wydania, jest trochę fotek, są teksty, skromnie, ale solidnie. Jak ktoś nie ma ciśnienia na bicie z Nuclear Blast to śmiało może zainwestować. Szczerze polecam!
"Like An Everflowing Stream" był nie tylko jedną z ważniejszych płyt w gatunku jakie ukazały się w 1991 roku, ale także pierwszą tak ważną dla, wtedy jeszcze raczkującej, Nuclear Blast. Szef wytwórni Markus Staiger po przesłuchaniu dema "Reborn in Blasphemy" dostał fioła na punkcie grupy i robił wszystko aby podpisać z nimi kontrakt. Aż żal bierze, że takie wytwórnie jak Peaceville czy Earache nie miały ochoty poświęcić Dismember nawet chwili, cóż z pewnością później mocno tego żałowały.
Album został zarejestrowany w studiu Sunlight w ciągu 12 dni marca 1991. Wiadomym jest, że duży wpływ miało na zespół Entombed, ale to co Dismember pokazało na swoim debiucie, jest dokładnie tym czego brakowało ich kolegom na "Left Hand Path". Chodzi tu o pokłady agresji i bezpośredniego podejścia do wykonywanej sztuki, mniej kombinowania, a więcej mięcha i mocy. Nie da się ukryć, że sekcja gitar jest na tym krążku najważniejsza, gęste, mocarne, wysunięte na przód wiosła niewątpliwie dominują, a sekcja rytmiczna nadaje całemu dziełu tak charakterystycznej dla Dismember chwytliwości. Na tej płycie znalazła się kompozycja, która tak na prawdę jest kwintesencją tego zespołu. Mowa tu oczywiście o "Dismembered"! Znakomite połączenie melodii i rasowego, death metalowego łojenia! Warto także wspomnieć kawałek "Sickening Art" zawierający pierwiastki tego co w całej krasie zostało rozwinięte na "Massive Killing Capacity", czyli połączenie death metalu i heavy metalowej motoryki. Co się natomiast tyczy okładki, komentarz zbędny, czysta poezja (Necrolord rządzi po kres czasu!)!
"Like An Everflowing Stream" był ogromnym sukcesem zarówno dla Nuclear Blast jak i samego Dismember. Zaowocowało to dużym zainteresowaniem metalowych mediów (i nie tylko, wiecie co mam na myśli ;) ) oraz trasą u boku takich potęg jak Obituary, Napalm Death czy nawet nasz rodzimy Vader. Ta płyta zapewniła Dismember miejsce wśród najlepszych i zyskała status jednego z niedoścignionych klasyków gatunku!
Poniżej przedstawiam drugą już reedycję tego albumu w barwach Hammerheart Records. Praktycznie niczym nie różni się od pierwszej edycji. Wykonana na wzór pierwszego wydania, jest trochę fotek, są teksty, skromnie, ale solidnie. Jak ktoś nie ma ciśnienia na bicie z Nuclear Blast to śmiało może zainwestować. Szczerze polecam!
niedziela, 22 stycznia 2017
Mortiis- The Stargate (Earache 1999)
Jak już nie raz wam wspominałem muzyka Mortiis towarzyszy mi już od wielu lat, już zdaje się od 14, i jest wśród ścisłej czołówki moich ulubionych wykonawców ever, jest dla mnie niesamowicie ważna, Ci którzy czytali wcześniejsze posty w temacie powody już ku temu znają.
Dzisiejszym postem postanowiłem przybliżyć wam płytę która jest i zawsze będzie dla mnie wyjątkowa- The Stargate. Jest to pierwszy album Mortiis jaki usłyszałem, nostalgiczna podróż do czasów totalnej beztroski. Było to podczas jednej z pierwszych sesji rpg w których brałem udział. Mój dobry kolega użył wspomnianej płyty jako podkładu pod sesję, a ja momentalnie zainteresowałem się tematem i pożyczyłem od Niego rzeczoną płytkę wraz z dwoma innymi które posiadał ("Fodt til a Herske" oraz "Crypt of the Wizard"). Wciągnęły mnie na dobre te dark ambientowe pasaże i z marszu sprawiłem sobie owe albumy, słucham ich od tamtego czasu z niezmienną przyjemnością, przy okazji zapoznając się z pozostałymi krążkami które później również zasiliły kolekcję.
The Stargate jest najbardziej rozbudowanym albumem z tzw. Ery I w twórczości Mortiis (tzw. Dark Dungeon Music). Na płycie znajduje się sporo ciekawych i rozbudowanych utworów których cechą wspólną są wokale w wykonaniu Sary Jezebel Devy oraz swoisty epicki, baśniowy charakter. Równie dobrze płyta mogła by być ścieżką dźwiękową do jakiegoś starego filmu fantasy. Na szczególne wyróżnienie zasługują wprowadzający w nastrój płyty "Child of Curiosity and the Old Man of Knowledge" (cóż za tytuł!), "World Essence" ze wspaniałą, klimatyczną partią gitary akustycznej oraz melodyjny "(Passing by) an Old and Raped Village". Sam klimat jaki tworzy muzyka zawarta na płycie jest nie do opisania. To istne wrota do świata legend, świata fantastyki tak dobrze znanej z książek Morcock'a, Howarda czy Tolkiena. W latach 90-tych, estetyka, image, średniowieczny klimat oraz fakt iż Mortiis współtworzył w szeregach Emperor takie dzieła jak demo "Wrath of the Tyrant" i EP "Emperor" na stałe, mimowolnie podciągnęły jego twórczość pod black metal. I w sumie wcale nie ma co się dziwić, mimo iż jakiegokolwiek szatana tu brak, to atmosfera płyt dzieli pewne cechy, które obecne są w black metalowej sztuce.
Na zakończenie, jako ciekawostkę dodam iż na płycie "The Stargate" zostały użyte sample mnisich chórów z filmu "Imię Róży" czy też króciutki fragment muzyki z filmu "Willow". Jeżeli ktoś zna oba te dzieła to podczas uważnego odsłuchu da się te motywy odnaleźć.
Dzisiejszym postem postanowiłem przybliżyć wam płytę która jest i zawsze będzie dla mnie wyjątkowa- The Stargate. Jest to pierwszy album Mortiis jaki usłyszałem, nostalgiczna podróż do czasów totalnej beztroski. Było to podczas jednej z pierwszych sesji rpg w których brałem udział. Mój dobry kolega użył wspomnianej płyty jako podkładu pod sesję, a ja momentalnie zainteresowałem się tematem i pożyczyłem od Niego rzeczoną płytkę wraz z dwoma innymi które posiadał ("Fodt til a Herske" oraz "Crypt of the Wizard"). Wciągnęły mnie na dobre te dark ambientowe pasaże i z marszu sprawiłem sobie owe albumy, słucham ich od tamtego czasu z niezmienną przyjemnością, przy okazji zapoznając się z pozostałymi krążkami które później również zasiliły kolekcję.
The Stargate jest najbardziej rozbudowanym albumem z tzw. Ery I w twórczości Mortiis (tzw. Dark Dungeon Music). Na płycie znajduje się sporo ciekawych i rozbudowanych utworów których cechą wspólną są wokale w wykonaniu Sary Jezebel Devy oraz swoisty epicki, baśniowy charakter. Równie dobrze płyta mogła by być ścieżką dźwiękową do jakiegoś starego filmu fantasy. Na szczególne wyróżnienie zasługują wprowadzający w nastrój płyty "Child of Curiosity and the Old Man of Knowledge" (cóż za tytuł!), "World Essence" ze wspaniałą, klimatyczną partią gitary akustycznej oraz melodyjny "(Passing by) an Old and Raped Village". Sam klimat jaki tworzy muzyka zawarta na płycie jest nie do opisania. To istne wrota do świata legend, świata fantastyki tak dobrze znanej z książek Morcock'a, Howarda czy Tolkiena. W latach 90-tych, estetyka, image, średniowieczny klimat oraz fakt iż Mortiis współtworzył w szeregach Emperor takie dzieła jak demo "Wrath of the Tyrant" i EP "Emperor" na stałe, mimowolnie podciągnęły jego twórczość pod black metal. I w sumie wcale nie ma co się dziwić, mimo iż jakiegokolwiek szatana tu brak, to atmosfera płyt dzieli pewne cechy, które obecne są w black metalowej sztuce.
Na zakończenie, jako ciekawostkę dodam iż na płycie "The Stargate" zostały użyte sample mnisich chórów z filmu "Imię Róży" czy też króciutki fragment muzyki z filmu "Willow". Jeżeli ktoś zna oba te dzieła to podczas uważnego odsłuchu da się te motywy odnaleźć.
piątek, 20 stycznia 2017
TSA- Spunk! (Mega Ton 1983/ Metal Mind 2015)
Zetknięcie się z muzyką ojców chrzestnych polskiego heavy metalu będę pamiętał chyba przez całe życie ("Szansa na Sukces" z TSA w roli jurorów, szczęka mi wtedy objechała, że mieliśmy i nadal mamy taki zespół). Obok Kat, było to moje pierwsze obcowanie z polską sceną, byłem wtedy na początku swojego pasa piekielnej autostrady wgłąb świata metalu, a TSA było jedną z tych grup, które podniosły mi na nią szlaban.
Tak się złożyło, że "Spunk!" usłyszałem zanim poznałem "czerwony", polskojęzyczny oryginał. Może z tego powodu mam do niej sentyment i bardziej ją cenię? Możliwe, ale przede wszystkim wpływ na taki stan rzeczy miała diametralna różnica brzmienia i miksu obu tych płyt. Anglojęzyczny "Spunk!" jest bardziej wyrazisty, klarowny, brzmi potężniej i dynamiczniej od wydanego rok przed nim debiutu. Wszystkie kompozycje z pierwszej płyty dostały więcej ognia i gdy słucha się ich w tej własnie postaci rozkręconych na cały regulator to rozniosą w pył każdą napotkaną przeszkodę, tyczy się to zwłaszcza otwierających płytę "Don't Worry Friend" oraz "Upper Classes". Niesamowicie przejmująco wyszła także "nowa" wersja "Trzech Zapałek" (tutaj jako "Nothing Left to Say"). Po dzień dzisiejszy jest to jedna z niewielu ballad, które wzbudzają we mnie szczególne emocje.
Co ciekawe, po swojej premierze wydawniczej w lutym 1984 Spunk! utrzymywał się dosyć długo na wysokim miejscu na liście najlepiej sprzedających się płyt w Londynie. Widać oryginalna hybryda hard rocka i heavy metalu jaką wykonywał zespół padła na podatny grunt. Mega Ton wyszło z propozycją ogólnoświatowej trasy u boku Venom (tak!) jeżeli tylko uda się całemu zespołowi dostać visy. Niestety, władza takowej Stefanowi Machelowi (jako jedynemu) nie wydała i w ten sposób zniweczona została jedna z przeogromnych szans zaistnienia TSA poza granicami naszego kraju.
W ubiegłym roku, po wieloletniej przerwie, Metal Mind zaserwował nam reedycję wszystkich krążków grupy na cd oraz winylu. Zarówno wizualnie (ładne, rozkładane digipaki, dużo niepublikowanych wcześniej zdjęć, wszystkie teksty, no miodzio po prostu, z winylami podobnie) jak i brzmieniowo wyszło to genialnie, wytwórnia postarała się jak nigdy. Pamiętam, że cieszyłem się na te wznowienia jak małpa na banany haha.
Podsumowując, TSA to pierwszy przystanek na drodze do poznawania historii powstawania polskiej sceny metalowej, to nieśmiertelna klasyka, którą po prostu trzeba znać i szanować. To od ich pełnego pasji i energii grania na całego rozpętała się burza!
Co ciekawe, po swojej premierze wydawniczej w lutym 1984 Spunk! utrzymywał się dosyć długo na wysokim miejscu na liście najlepiej sprzedających się płyt w Londynie. Widać oryginalna hybryda hard rocka i heavy metalu jaką wykonywał zespół padła na podatny grunt. Mega Ton wyszło z propozycją ogólnoświatowej trasy u boku Venom (tak!) jeżeli tylko uda się całemu zespołowi dostać visy. Niestety, władza takowej Stefanowi Machelowi (jako jedynemu) nie wydała i w ten sposób zniweczona została jedna z przeogromnych szans zaistnienia TSA poza granicami naszego kraju.
W ubiegłym roku, po wieloletniej przerwie, Metal Mind zaserwował nam reedycję wszystkich krążków grupy na cd oraz winylu. Zarówno wizualnie (ładne, rozkładane digipaki, dużo niepublikowanych wcześniej zdjęć, wszystkie teksty, no miodzio po prostu, z winylami podobnie) jak i brzmieniowo wyszło to genialnie, wytwórnia postarała się jak nigdy. Pamiętam, że cieszyłem się na te wznowienia jak małpa na banany haha.
Podsumowując, TSA to pierwszy przystanek na drodze do poznawania historii powstawania polskiej sceny metalowej, to nieśmiertelna klasyka, którą po prostu trzeba znać i szanować. To od ich pełnego pasji i energii grania na całego rozpętała się burza!
czwartek, 19 stycznia 2017
Iron Maiden- Seventh Son of the Seventh Son (EMI 1988/ Parlophone 2014)
Niezaprzeczalnie jedno z najwybitniejszych dzieł w dorobku Iron Maiden. Płyta niesamowicie bogata, kompleksowa i intrygująca, pierwszy i jak na razie jedyny koncept album w ich dorobku (oparty w znacznej mierze o książkę Orsona Scotta Carda "Siódmy Syn"). Nie ma więc zaskoczenia co do wyjątkowości tego krążka. Gdy płyta ukazała się na rynku muzycznym w 1988 roku odniosła niesamowity sukces, a aż 4 single ją promujące uzyskały bardzo wysokie notowania, nie wiem czy nie najwyższe jakie na tamtą chwilę zespół osiągnął. Wtedy Maideni byli niewątpliwie u szczytu kariery i popularności na, wydaje mi się, nie tylko stricte metalowym podwórku.
Rozkład jazdy "Seventh Son of the Seventh Son" to, podobnie jak to miało miejsce chociażby w przypadku "The Number of the Beast", praktycznie same evergreeny, które goszczą na koncertach Żelaznej Dziewicy po dziś dzień. Mamy tu tak ponadczasowe numery jak "Can I Play With Madness", "The Evil That Man Do" czy też "The Clairvoyant". Każdy z nich cechuje niesamowita i nieprzeciętna melodyka, która już z pierwszym zetknięciem zapada słuchaczowi mocno w pamięć, a przy każdym kolejnym obcowaniu z tymi kompozycjami, chcąc czy nie, zaczyna się wyśpiewywać ich tekst razem z zespołem. Na równie dużo uwagi zasługują tu rozkołysany, chwilami subtelny "Infinite Dreams", któremu w odpowiednich momentach, rzecz jasna, nie brakuje solidnego kopa, tytułowy, potężny i podniosły "Seventh Son of the Seventh Son" z epickim wręcz motywem przewodnim, oraz wieńczący całość, rozpędzony "Only the Good Die Young".
Rzeczony album serwuje fanom bardzo szerokie spectrum metalowych doznań. Znajdziemy tu nie tylko typowo Midenowskie brzmienia z poprzednich płyt, nie tylko rasowy heavy metal, ale także sporą melodyjność, kompozycyjne bogactwo, które znaczy sporo progresywnych naleciałości.
Osobną sprawą jest tu grafika zdobiąca płytę. Tym Razem Eddie odsłania przed nami swoje "wnętrze" oraz budzącą się w nim formę życia. Wszystko okala arktyczny pejzaż i wykute w lodzie wcześniejsze wcielenia Edwarda. Od zawsze miałem wrażenie, że odbiór muzyki Iron Maiden nie byłby taki sam bez dzieł zdobiących ich płyty, to jest jakaś nieodzowna całość, która nie tylko zaprasza do obcowania z ich sztuką, ale także towarzyszy przy jej słuchaniu tworząc spójną całość. Tak jest i w tym przypadku, bez wyjątku.
Podsumowując, "Seventh Son of the Seventh Son" jest płytą, która zasiada na swoim własnym tronie, dziełem wyróżniającym się swoim nietypowym charakterem na tle pozostałych płyt w dyskografii zespołu. Ten album bezapelacyjnie każdy szanujący się fan metalowych brzmień powinien znać.
Rozkład jazdy "Seventh Son of the Seventh Son" to, podobnie jak to miało miejsce chociażby w przypadku "The Number of the Beast", praktycznie same evergreeny, które goszczą na koncertach Żelaznej Dziewicy po dziś dzień. Mamy tu tak ponadczasowe numery jak "Can I Play With Madness", "The Evil That Man Do" czy też "The Clairvoyant". Każdy z nich cechuje niesamowita i nieprzeciętna melodyka, która już z pierwszym zetknięciem zapada słuchaczowi mocno w pamięć, a przy każdym kolejnym obcowaniu z tymi kompozycjami, chcąc czy nie, zaczyna się wyśpiewywać ich tekst razem z zespołem. Na równie dużo uwagi zasługują tu rozkołysany, chwilami subtelny "Infinite Dreams", któremu w odpowiednich momentach, rzecz jasna, nie brakuje solidnego kopa, tytułowy, potężny i podniosły "Seventh Son of the Seventh Son" z epickim wręcz motywem przewodnim, oraz wieńczący całość, rozpędzony "Only the Good Die Young".
Rzeczony album serwuje fanom bardzo szerokie spectrum metalowych doznań. Znajdziemy tu nie tylko typowo Midenowskie brzmienia z poprzednich płyt, nie tylko rasowy heavy metal, ale także sporą melodyjność, kompozycyjne bogactwo, które znaczy sporo progresywnych naleciałości.
Osobną sprawą jest tu grafika zdobiąca płytę. Tym Razem Eddie odsłania przed nami swoje "wnętrze" oraz budzącą się w nim formę życia. Wszystko okala arktyczny pejzaż i wykute w lodzie wcześniejsze wcielenia Edwarda. Od zawsze miałem wrażenie, że odbiór muzyki Iron Maiden nie byłby taki sam bez dzieł zdobiących ich płyty, to jest jakaś nieodzowna całość, która nie tylko zaprasza do obcowania z ich sztuką, ale także towarzyszy przy jej słuchaniu tworząc spójną całość. Tak jest i w tym przypadku, bez wyjątku.
Podsumowując, "Seventh Son of the Seventh Son" jest płytą, która zasiada na swoim własnym tronie, dziełem wyróżniającym się swoim nietypowym charakterem na tle pozostałych płyt w dyskografii zespołu. Ten album bezapelacyjnie każdy szanujący się fan metalowych brzmień powinien znać.
wtorek, 17 stycznia 2017
"Rozlewu krwi nie było, a skończyło się kawą i herbatnikami"- wywiad z Thorn'em (ex North, ex Neasit)
1.Witaj
Thorn, dzięki że zgodziłeś się pogadać ze mną trochę o
starych dziejach i początkach North. Na starcie spytam o
okoliczności założenia zespołu. Jak to było, jak się
poznaliście, co was wtedy najbardziej zainspirowało do grania?
Witaj Przemo. Z Sirkisem spotkaliśmy
się zapewne przypadkowo, biegając gdzieś po naszym osiedlu. Szybko
się dogadaliśmy w sprawie muzy, słuchaliśmy podobnej .Wtedy to był
raczej heavy-metal,thrash i początki death metalu. Jako, że
mieliśmy dwa produkty gitaro podobne hehe, to postanowiliśmy coś
pokombinować .Wstępnie plumkaliśmy jakiś toporny death metal,
niestety umiejętności tylko na to pozwalały, hahaha. Długo nie
trzeba było szukać pozostałych muzyków zainteresowanych klimatem,
dołączyli do nas, basista Sabesthor z grudziądzkiego Dehumanized
i perkusista Nithramous .
2.W latach 1993-94 nagraliście dwa
dema, materiał promo oraz z końcem 94' znakomity, debiutancki album
"Thorns on The Black Rose". Jak wspominasz ten czas, czym
był wtedy dla was black metal, może chciałbyś przytoczyć nam
jakąś ciekawą historię, czy z "leśnych" sesji czy też
samych nagrań? Zostawiam Ci tu dowolność ;)
Tak, świetne lata! Biegaliśmy w
poszukiwaniu sali prób raz tu raz tam, nie było lekko. Udało nam
się nagrać demówki na setkę, lecz warunki były delikatnie mówiąc
średnie, niemniej jednak jako młodzi black metalowcy byliśmy
zadowoleni, że cokolwiek w tamtym czasie udało się zarejestrować.
Sesja "Thorns..." była nagrywana w kultowym wtedy Warrior
Studio w Gdyni, było zimno i szaro co sprzyjało nagrywaniu płyty!
Dla nas sesja była czymś niesamowitym, pierwsza płyta, niesamowite
przeżycie!
3. Czy wasza sztuka odbiła się w tamtym czasie jakimś echem poza granicami naszego kraju? Utrzymywaliście jakieś kontakty z "kolegami po fachu" z mroźnej Skandynawii? Jak wpłynęły na was wydarzenia, które miały miejsce w Norwegii?
Bardzo ciężko było z promocją
tamtym czasie, Sirkis, jak i Haal (autor tekstów na ”Thorns...”),
redagowali zine’a więc promocja jako taka była. Mieli kontakty z
ludźmi z ” branży”, także tymi ze Skandynawii, Grecji itp.,
pojawiały się też dobre recenzje. Natomiast wydarzenia w Norwegii nie
pozostały bez echa w naszym kraju, w naszym przypadku były głównie
przedmiotem dyskusji. Jestem do tej pory wielkim zwolennikiem
norweskiej sceny ,w szczególności tej z lat 90’tych, i przyznam,
że zespoły jak Emperor, Enslaved, Darkthrone wywarły nie mały
wpływ na powstanie "Thorns..”.
4. Wiadomym jest fakt, że w pewnym
momencie polska scena bm się podzieliła, nastało coś na kształt
wojny między radykalnym wtedy południem, a północą. Jakie
stanowisko zajął wtedy North, z kim było wam bardziej po drodze, a
może zostaliście obojętni w stosunku do całej tej sytuacji? Z
którymi z zespołów byliście w najlepszej komitywie?
Tak, powstał trend na bycie
”True”...hahahaha, cokolwiek to znaczy ! Osobiście mało mnie
interesował podział naszej sceny, lecz dało się wyczuć podział
na północ- południe.
Przypomniała mi się taka akcja, raz
uczestniczyłem w obronie dobrego imienia North, zniesławionego
chyba na łamach jakiegoś pisemka. Pojechaliśmy do kolesia z
pewnego zespołu z Inowrocławia hehehe, lecz rozlewu krwi nie było,
a skończyło się kawą i herbatnikami :)!
Świetne kontakty mieliśmy z braćmi z
północy, mam okazje to pozdrawiam Sacrilegium (powrócili i nagrali
bardzo dobry album), nieistniejących Marhoth ,gdański Mastiphal i
Behemoth!
5. Co sprawiło, że po "Thorns on the Black Rose" opuściliście typowo black metalowy wizerunek, czy coś konkretnego miało na to wpływ?
Pozbycie się wizerunku z okresu Thorns
było naturalnym zabiegiem, w czasie debiutu make-up był nieodzowny
i idealnie wspierający czas, klimat i brzmienie płyty.
6. Po zarejestrowaniu "From the
Dark Past" odszedłeś z szeregów zespołu, możesz zdradzić
co było tego powodem,? W końcu to Ty założyłeś z Sirkisem
North. Jeżeli możesz to przybliż co sprawiło, że wspomniana
płyta czekała na wydanie aż dwa lata!
Myślę że miałem parę innych
pomysłów na muzykę, których nie mógłbym zrealizować w North. Grałem też na klawiszach i chciałem
gdzieś to wykorzystać, w North nie było miejsca na takie zabiegi,
North to North! Udało nam się założyć z Nithramous’em Neasit,
dołączył do nas Vermigor (vocal, gitara, bass). Vermigor był
trzonem zespołu i dodał niesamowity klimat za sprawą swojego
oryginalnego vocalu jak i swoich heavy-metalowych riffów połączonych
z moimi blackowymi korzeniami hehehhe. Nagraliśmy demo, potem pełny
album „Przedświt w Ramionach Bezkresnej Nocy”, gdyby został
wydany w czasie, zapewne został by zauważony, niestety z przyczyn
nie zależnych od nas wydany był dopiero w 2008 roku. Jeżeli chodzi o przerwę 2 letnią do
wydania "From..” , takie były realia, ciężko o wydawcę,
ciężko z kasą , ale udało się! Dziś nagrywasz płytę i za 2
miesiące masz wydaną, niestety w przypadku większości zespołów nie
przekłada się to na zawartość!
7. Teraz trochę spoza zespołu, jak to
się stało, że zainteresowałeś się muzyką metalową, a potem
grą na gitarze? Masz jakieś swoje ulubione grupy, płyty? Czy na
początku lat 90-tych też aktywnie korespondowałeś i wymieniałeś
się zinami, kasetami?
Był jakiś 88 rok i tradycyjnie
Iron Maiden, Judas Priest, Metallica, Venom… itp., nigdy nie zamykałem się w
jednym gatunku! Jeżeli jesteśmy przy Black Metalu to mam swoje
czarne perły, Mayhem ”De Mysteris Dom Satanas, Emperor ”In the
Nightside Eclipse”, Darkthrone ”Under a Funeral Moon”,
Immortal”Diabolical…”, Pure Holocaust, Satyricon ”Dark
Miedeval Times”! Haha ,czyli Norwegia. Niekrajowa czerń też się
znajdzie, Sacrilegium ‘’Sleeptime”, Behemoth ”An The Forest
Dream Eternally"! Zinami się nie zajmowałem, wolałem pograć
na gitarze hehehe.
8. Wróćmy jeszcze na koniec do North,
kto był pomysłodawcą splitu z Sacrilegium? Masz jakieś
wspomnienia związane z wydaniem tego materiału?
Genezy powstania splitu nie pamiętam,
ale wspólna sesja nagraniowa to był ogień! Utwór Sacrilegium ”Tam Gdzie Gaśnie Dzień” jest dla mnie hymnem po dziś dzień, jeden z największych
utworów polskiego Black Metalu!
9. To by było na tyle, nie mam
sumienia zabierać Ci więcej czasu. Ogromne dzięki za wywiad! Aby
tradycji stało się zadość ostatnie słowa należą do Ciebie.
Dziękuje Przemo za sentymentalne
wspomnienia ;). Powiem tylko że planujemy niebawem trochę
pobluźnić muzycznie Czernią z Nithramousem! Pozdrawiam \m/
Rozmawiał: Przemysław Bukowski
Graveland- Creed of Iron (No Colours 2000/ 2009)
O płycie „Creed of Iron” (Prawo
Stali) pisano już wiele, ale i ja chciałbym dorzucić swoje trzy
grosze na jej temat bo jest to płyta niewątpliwie istotna w dorobku
Graveland. Po pierwsze album ten zapoczątkował poniekąd nowy,
trwający do dnia dzisiejszego etap w twórczości zespołu. Na tej
płycie utrwaliły się styl i naleciałości które przewinęły się
przez jego poprzedników w postaci „Following the Voice of Blood”
oraz „Immortal Pride”. Jest epicko, podniośle, wojennie ze
szczyptą folku w tle, ale tego bardziej bitewnego. Aczkolwiek w
porównaniu do „Immortal Pride” gdzie pierwsze skrzypce należały
do klawiszy, tak na „Creed of Iron” rządzą mocarne gitarowe
riffy które na długo zapadają w pamięć słuchacza. Na album
składa się pięć, średnio dziesięcio-minutowych kawałków, oraz
świetne budujące atmosferę intro otwierające płytę. Poniekąd
można by „Prawo Stali” potraktować jako następcę poprzedniej
płyty, ale zbyt dobrze widoczna jest wspomniana zmiana ról
klawiszy i gitar, tutaj te pierwsze podbijają brzmienie i głębię
tych drugich. Pomimo faktu iż kompozycje są rozbudowane, album się
nie nudzi. Melodyka jest na tyle chwytliwie skonstruowana że wciąga
i utwory płyną. Pamiętam kiedy pierwszy raz słuchałem tej płyty,
byłem pod wrażeniem jak długie i podniosłe hymny potrafią wpadać
w ucho, a jednocześnie nie niszczyć atmosfery tego typu nagrań
gdzie jest ona istotnym elementem.
„Creed of Iron” jest jedną z
najważniejszych płyt Graveland, może nie tyle przełomową co
wyznaczającą pewną drogę którą Graveland podąża do dziś,
pewnym kamieniem milowym. To tu wszystko się zaczyna, a to co było
wcześniej kończy. Będąc szczerym to właśnie ta płyta jest moim
faworytem jeżeli chodzi o twórczość zespołu od 2000 roku w górę.
Ma w sobie to co każdy album rozpoczynający pewien etap, pierwotną
świeżość i masę pomysłów, tą swoistą energię i pasję.
Jeżeli ktoś nie przepada zbytnio za black metalem, a lubi epickie
klimaty z echami bitwy i folku w tle, a jeszcze na dodatek nie zna
twórczości Graveland, to właśnie od tej płyty powinien zacząć.
Miecze pójdą w ruch a tarcze w drzazgi, na ziemi rozpoczyna się
bitwa, a w Valhalli wieczna uczta!
niedziela, 15 stycznia 2017
Graveland- 1050 Years of Pagan Cult (Heritage Recordings 2016)
Na niniejszą kompilację wybrane zostały same perły z Black Metalowego okresu działalności Graveland. Znalazły się tu takie klasyki jak "Thousand Swords" czy "Thurisaz", nie zabrakło też mroku z czasów dem i pierwszej płyty. Mamy tu niesamowicie klimatyczne, oddające ducha tamtych dni "The Night of Fullmoon", "Hordes of Empire" oraz utwór do którego po wsze czasy będę miał niegasnący sentyment- "The Gates to the Kingdom of Darkness" (intro miazga!). Jak zaczynałem swoją przygodę z Black Metalem to ten kawałek był dla mnie synonimem tej sztuki, esencją brzmienia, najpoprawniejszym uchwyceniem związanej z tą muzyką atmosfery. Mistrzostwo i ciary na skórze! We wszystkie kompozycje z płyty tchnięty został świeży duch, nowa jakość, mocne, przestrzenne brzmienie. Graveland zaczął nowy etap swojej muzycznej drogi i to słychać. Zespół przeszedł chrzest bojowy zarówno na ubiegłorocznych koncertach jak i w studiu nagrywając ten album. Nastąpiły konkretne zmiany, ale dawny klimat pozostał. Miniony ogień pierwszej połowy lat 90-tych dalej w tych odświeżonych utworach majaczy, nadal czuć jego ciepło i roztańczone iskry. To wydawnictwo to bardzo trafione i udane podsumowanie tamtych płyt, tamtego niezwykłego czasu. Jest to jednocześnie pewien ładunek nostalgii, powrót do korzeni oraz zaprezentowanie nowego zespołu i jego możliwości. Bardzo dobrze, że stało się to w taki sposób, poprzez własnie te, a nie inne utwory.
Co się tyczy samej formy wydania, jakiekolwiek negatywne uwagi byłby tutaj nie na miejscu. Heritage Recordings, podobnie jak to miało miejsce w przypadku splitu z Nokturnal Mortum, stanęli na wysokości zadania i zadbali o to aby płyta cieszyła nie tylko uszy, ale i oczy. Dostaliśmy pieczołowicie wykonany, matowy digibook z obszerną książeczką wypełnioną fotografiami z pierwszych w historii koncertów Graveland. Zdobiąca całość okładka to też kawał solidnej sztuki zespalający całość i łączący pierwiastki przeszłości z tym co nowe.
Na koniec powiem jedno, każdy fan Graveland, jak i samego Pagan i Black Metalu powinien to wydawnictwo mieć, nie tylko ze względu na jego formę i treść, ale także na niezwykły ładunek emocjonalny!
piątek, 13 stycznia 2017
Burstin Out- Outburst of Blasphemy (Evil Spell 2014)
Po tym jak zawiesił działalność znakomity Cruel Force na obecnym black/ thrash/ speed metalowym podwórku, wielbiącym takie zespoły jak Venom, Mercyful Fate, Destruction, stary Bathory czy Hellhammer/ Celtic Frost, widzę tylko trzy grupy które wybijają się swą energią i potencjałem ponad inne. Mam tu na myśli Nocturnal, Triumphant i właśnie Burstin Out. Ten zespół w moim mniemaniu przeskoczył swoich idoli z Venom (inspiracja tą kultową grupą jest tu aż nadto oczywista) i gra tak jak ich ulubieńcy obecnie powinni, uczeń przerósł mistrza. Jeżeli dla kogoś przesadzam w tej opinii to trudno, ja to właśnie tak widzę.
"Outburst of Blasphemy" to 30 minut skondensowanego, kipiącego energią, emanującego piekielnym ogniem black/ thrash/ speed metalu okraszonego rock 'n' rollowym luzem i chwytliwością. Załoga Burstin Out wzięła z Venom to co najlepsze i poddała konkretnemu tuningowi, podkręciła śrubę i wypluła bestię kipiącą klimatem lat 80-tych, kiedy to wspomniane na początku zespoły święciły swoje największe tryumfy. Poza fenomenalnym wykonaniem "Burstin' Out" z repertuaru Cronosa i spółki, diabelnie dobrze wyszedł utwór tytułowy, szarże w postaci "Speed Hounds from Hell" oraz "Black Witch Sorcery" czy chociażby hołd dla Bathory zatytułowany "Countess of Blood" (mocno przypomina "Countess Bathory", wydaje się być nieco żwawszy, ale klimat ten sam). Tak mówiąc szczerze to mógłbym wymienić także pozostałe kawałki, bo wszystko trzyma ten sam równy poziom, słucha się przednio, od pierwszych dźwięków po sam koniec. Aż ma się ochotę słuchać po raz kolejny i kolejny. O nudzie nie ma tu mowy!
Odważnie stwierdzę, że chłopaki po prostu grają lepiej od Venom, a z pewnością tak, jak by się obecnie od Venom oczekiwało. To ma być moc, atmosfera, ten oldschoolowy bakcyl i Burstin Out to mają. Oby dalej raczyli nas takim graniem, i oby obecna w tym pasja nigdy nie zgasła. Mamy 2017 rok, a oni zabierają nas z powrotem do 1984 kiedy Venom był u szczytu sławy, a Bathory rozpoczynał swą drogą po otchłaniach Hadesu. Tak trzymać!
"Outburst of Blasphemy" to 30 minut skondensowanego, kipiącego energią, emanującego piekielnym ogniem black/ thrash/ speed metalu okraszonego rock 'n' rollowym luzem i chwytliwością. Załoga Burstin Out wzięła z Venom to co najlepsze i poddała konkretnemu tuningowi, podkręciła śrubę i wypluła bestię kipiącą klimatem lat 80-tych, kiedy to wspomniane na początku zespoły święciły swoje największe tryumfy. Poza fenomenalnym wykonaniem "Burstin' Out" z repertuaru Cronosa i spółki, diabelnie dobrze wyszedł utwór tytułowy, szarże w postaci "Speed Hounds from Hell" oraz "Black Witch Sorcery" czy chociażby hołd dla Bathory zatytułowany "Countess of Blood" (mocno przypomina "Countess Bathory", wydaje się być nieco żwawszy, ale klimat ten sam). Tak mówiąc szczerze to mógłbym wymienić także pozostałe kawałki, bo wszystko trzyma ten sam równy poziom, słucha się przednio, od pierwszych dźwięków po sam koniec. Aż ma się ochotę słuchać po raz kolejny i kolejny. O nudzie nie ma tu mowy!
Odważnie stwierdzę, że chłopaki po prostu grają lepiej od Venom, a z pewnością tak, jak by się obecnie od Venom oczekiwało. To ma być moc, atmosfera, ten oldschoolowy bakcyl i Burstin Out to mają. Oby dalej raczyli nas takim graniem, i oby obecna w tym pasja nigdy nie zgasła. Mamy 2017 rok, a oni zabierają nas z powrotem do 1984 kiedy Venom był u szczytu sławy, a Bathory rozpoczynał swą drogą po otchłaniach Hadesu. Tak trzymać!
czwartek, 12 stycznia 2017
Thunderwar- Black Storm (Witching Hour 2016)
No nie powiem, bardzo byłem tej płyty ciekaw. Czytałem już jakieś recenzje, nazwa obiła mi się o uszy, ale posłuchać nie miałem kiedy. Dziś trafiła w moje ręce owa płyta, czyli debiutancki długograj "Black Storm" i muszę powiedzieć, że bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. W muzyce Thunderwar słychać same szlachetne wzorce okolone ich własnym stylem. Można tu dostrzec naprawdę sporo różnych wpływów, echa brzmienia starego Amon Amarth, odrobiny klasycznego, szwedzkiego death metalu, naprawdę sporo z tego co gra Vader oraz pierwiastek zaczerpnięty z black metalowych hord pokroju Dissection lub chociażby Sacramentum. Jest czego słuchać i jest się czym zachwycać, autentycznie.
Płyta zleciała mi jak z bicza strzelił i niebawem sięgnę po nią ponownie. Album jest w mej opinii udany i ciekawy, uważam, że przeważnie każdy lubujący się w death metalowych brzmieniach będzie w pełni usatysfakcjonowany lub przynajmniej znajdzie jakiś zadowalający go element. Podczas słuchania szczególnie zwróciły na siebie moją uwagę utwory "Marvel At My Sins", który otwiera płytę, oraz zamykający ją, bonusowy "Iconoclast". W pierwszym usłyszałem drobną nutkę viking death metalową którą lubię, i na którą jestem w jakiś tam sposób czuły, drugi natomiast porwał mnie swoją chwytliwością, nóżka sama tupie i aż prosi się o konkretny headbanging. Tak na marginesie, pod tym względem również "New Messiah" wypada znakomicie. Reszta kompozycji także jest świetna, kawał rasowego, dobrze brzmiącego, dopracowanego death metalu. Najlepiej pójść za moją radą i posłuchać samemu, dotyczy to oczywiście tych którzy nie mieli jeszcze okazji. Nakłaniająca do zgłębienia zawartości "Black Storm" jest także okładka Elirana Kantora zdobiąca płytę. Klimat jest, nie ma co! Wydawniczo także jak najbardziej na plus, czy to wersja standardowa, którą obecnie posiadam, czy też limitowana zawierająca dodatkowo wydaną wcześniej epkę zespołu jako oddzielny cd.
W kwestii końcowych słów, ta płytka to konkret i z czystym sumieniem mogę ją polecić, zespół pokazuje na niej na co ich stać, nabiera rozpędu, a ja smaku na kolejną ich płytę. Tak trzymać! Metal til Death!
wtorek, 10 stycznia 2017
Chapel- Satan's Rock 'N' Roll (Spiritual Beast 2012)
O niektórych płytach czasem ciężko jest pisać długie eseje bo najnormalniej w świecie nie ma takiej potrzeby. Mówią same za siebie. Także prosto z mostu i bez owijania w bawełnę, Kanadyjski Chapel to nic innego jak piekielna wersja Motorhead. Czy to źle? A skąd! Panowie świetnie młócą, z mocą, z energią, co z tego, że poniekąd mało oryginalnie. W niczym to nie przeszkadza, bo słucha się tego wybornie. Czasem to właśnie najprostsze formy dają najlepszy efekt. I tak jest w tym przypadku.
Chapel opiera swoje kompozycje o tematy znane zarówno z wcześniejszego jak i późniejszego repertuaru nieodżałowanego Lemmiego i spółki, dodając do tego pierwiastki z twórczości takich grup jak Blasphemy czy Venom. Gdzie nie gdzie wkradają się wpływy thrashowe co dodaje pewnego smaczku. Jednym słowem to rogaty, cuchnący siarką rock 'n' roll. Brzmienie na płycie jest mięsiste, dynamiczne, tak jak przystało na tego typu grańsko.
Zespół zdaje się podchodzić do wykonywanej przez siebie sztuki z kompletnym luzem, nie rozdrabniając się i nie oglądając na nikogo. Totalny żywioł! Kawałkiem tytułowym, czyli "Satan's Rock 'N' Roll" złożyli hołd załodze Venom bazując na kultowym "Black Metal", wyszło kapitalnie. Ta płyta nie daje pola do jakiś recenzenckich analiz, bo to przede wszystkim wynik radości z grania mający dawać radość ze słuchania, tyle w temacie.
Także jeżeli są wśród was zwolennicy oldschoolowego, nieskomplikowanego grania, które da wam kopa swym ładunkiem energii to śmiało sięgajcie po ten szatański rock 'n' roll, który zaserwował ludzkości Chapel. Nie będziecie zawiedzeni!
Poniżej posiadane przeze mnie, japońskie wydanie tego krążka wydane przez Spiritual Beast.
Chapel opiera swoje kompozycje o tematy znane zarówno z wcześniejszego jak i późniejszego repertuaru nieodżałowanego Lemmiego i spółki, dodając do tego pierwiastki z twórczości takich grup jak Blasphemy czy Venom. Gdzie nie gdzie wkradają się wpływy thrashowe co dodaje pewnego smaczku. Jednym słowem to rogaty, cuchnący siarką rock 'n' roll. Brzmienie na płycie jest mięsiste, dynamiczne, tak jak przystało na tego typu grańsko.
Zespół zdaje się podchodzić do wykonywanej przez siebie sztuki z kompletnym luzem, nie rozdrabniając się i nie oglądając na nikogo. Totalny żywioł! Kawałkiem tytułowym, czyli "Satan's Rock 'N' Roll" złożyli hołd załodze Venom bazując na kultowym "Black Metal", wyszło kapitalnie. Ta płyta nie daje pola do jakiś recenzenckich analiz, bo to przede wszystkim wynik radości z grania mający dawać radość ze słuchania, tyle w temacie.
Także jeżeli są wśród was zwolennicy oldschoolowego, nieskomplikowanego grania, które da wam kopa swym ładunkiem energii to śmiało sięgajcie po ten szatański rock 'n' roll, który zaserwował ludzkości Chapel. Nie będziecie zawiedzeni!
Poniżej posiadane przeze mnie, japońskie wydanie tego krążka wydane przez Spiritual Beast.
poniedziałek, 9 stycznia 2017
Sauron- Wara! (Witching Hour 2016)
Trochę zwlekałem z zakupem nowej płyty radomskiego Sauron, cóż były inne priorytety jak to zwykle bywa. No ale w końcu zasiliła kolekcję w wersji cd i mc, także czas napisać o niej kilka słów.
Sauron to już weterani sceny, zespół z prawie 30 letnim stażem. Co prawda mieli przerwę w graniu, ale w 2003 zespół został reaktywowany i co jakiś czas raczy na kolejnymi, udanymi wydawnictwami.
Chcąc być z wami całkowicie szczerym, jak to zwykle czynię, "Wara!" na początku jakoś specjalnie mnie nie powaliła, słuchało się dobrze, a nawet bardzo dobrze ale bez uniesień. Zrobiłem sobie od tej płyty dłuższą przerwę i za kolejnym podejściem sporo w moich oczach zyskała, uwydatniły się pewne jej walory. Po pierwsze "Wara!" ma kapitalne wręcz brzmienie, bardzo mocarne i klarowne, co w zestawieniu z siarczystymi riffami daje naprawdę dobry efekt. Można powiedzieć, że jest epicko. Stylistyka utworów jest na albumie podobna, no ale taka to już formuła, także to nie na minus, tym bardziej, że uczucia powtarzalności tutaj nie ma. Kolejna sprawa to zakorzenione w pogaństwie teksty, które bardzo dobrze robią atmosferze i klimatowi płyty ("Goreją Wici" i Pergrubia 997" wiodą tutaj prym). Kawałki, które zatrzymały mnie tu na dłużej to wspomniana "Pergrubia 997", notabene, jak dla mnie, najlepsza kompozycja tego materiału, oraz za kolejnym odsłuchem "Bałtycka Mgła" i również wymieniony uprzednio "Goreją Wici". Oba kawałki mają dające się zapamiętać zagrywki i potężną sekcję rytmiczną, powstają z tego niemal hymny (tak, serio, chociaż wiem, że to czysto subiektywne porównanie). Idealnym wykończeniem całości jest cover "Enter the Eternal Fire" Bathory. Oj udał się, byłem efektem zaskoczony już podczas pierwszego odsłuchu. Naprawdę blisko tu było do oddania aury oryginału. Quorthon byłby rad, także tutaj chylę czoła nisko. Na finale warto także zaznaczyć, iż nie jest to do końca materiał premierowy, część utworów to dawne, odświeżone na potrzeby tego wydawnictwa kompozycje.
Teraz kwestia okładki. Tutaj to po prostu ogromny szacun. Nie często spotyka się tak udane projekty, tak wymowne. Grafika inspirowana jest oryginałem wykonanym w 1939 przez Bolesława Surałło. Obraz przedstawiający słowiańskiego wojownika broniącego swej ziemi przed krzyżem pasuje do tego typu płyty i materiału na niej zawartego jak ulał. Nic dodać nic ująć.
Co się tyczy samej formy wydania płyty to wg. znanych już standardów Witching Hour, czyli solidnie i z dbałością o szczegóły. Jako zwolennik formatu digipak jestem jak najbardziej usatysfakcjonowany. Kaseta, jak widać poniżej, też wyszła bardziej niż zadowalająco.
Zapowiadałem kiedyś, że dam tej płycie kolejną szansę i tak zrobiłem. Tym razem zaskoczyło. Może Sauron nie robi tu niczego odkrywczego, wielu może wydać się ten materiał przeciętny, lub po prostu, dobry, poprawny tak jak mi na początku. Niemniej jednak z czasem ten krążek zyskał w moich oczach, i w chwili obecnej szczerze mogę go polecić, i to nie tylko fanom pogańskiej sztuki. Warto poświęcić mu więcej czasu.
Sauron to już weterani sceny, zespół z prawie 30 letnim stażem. Co prawda mieli przerwę w graniu, ale w 2003 zespół został reaktywowany i co jakiś czas raczy na kolejnymi, udanymi wydawnictwami.
Chcąc być z wami całkowicie szczerym, jak to zwykle czynię, "Wara!" na początku jakoś specjalnie mnie nie powaliła, słuchało się dobrze, a nawet bardzo dobrze ale bez uniesień. Zrobiłem sobie od tej płyty dłuższą przerwę i za kolejnym podejściem sporo w moich oczach zyskała, uwydatniły się pewne jej walory. Po pierwsze "Wara!" ma kapitalne wręcz brzmienie, bardzo mocarne i klarowne, co w zestawieniu z siarczystymi riffami daje naprawdę dobry efekt. Można powiedzieć, że jest epicko. Stylistyka utworów jest na albumie podobna, no ale taka to już formuła, także to nie na minus, tym bardziej, że uczucia powtarzalności tutaj nie ma. Kolejna sprawa to zakorzenione w pogaństwie teksty, które bardzo dobrze robią atmosferze i klimatowi płyty ("Goreją Wici" i Pergrubia 997" wiodą tutaj prym). Kawałki, które zatrzymały mnie tu na dłużej to wspomniana "Pergrubia 997", notabene, jak dla mnie, najlepsza kompozycja tego materiału, oraz za kolejnym odsłuchem "Bałtycka Mgła" i również wymieniony uprzednio "Goreją Wici". Oba kawałki mają dające się zapamiętać zagrywki i potężną sekcję rytmiczną, powstają z tego niemal hymny (tak, serio, chociaż wiem, że to czysto subiektywne porównanie). Idealnym wykończeniem całości jest cover "Enter the Eternal Fire" Bathory. Oj udał się, byłem efektem zaskoczony już podczas pierwszego odsłuchu. Naprawdę blisko tu było do oddania aury oryginału. Quorthon byłby rad, także tutaj chylę czoła nisko. Na finale warto także zaznaczyć, iż nie jest to do końca materiał premierowy, część utworów to dawne, odświeżone na potrzeby tego wydawnictwa kompozycje.
Teraz kwestia okładki. Tutaj to po prostu ogromny szacun. Nie często spotyka się tak udane projekty, tak wymowne. Grafika inspirowana jest oryginałem wykonanym w 1939 przez Bolesława Surałło. Obraz przedstawiający słowiańskiego wojownika broniącego swej ziemi przed krzyżem pasuje do tego typu płyty i materiału na niej zawartego jak ulał. Nic dodać nic ująć.
Co się tyczy samej formy wydania płyty to wg. znanych już standardów Witching Hour, czyli solidnie i z dbałością o szczegóły. Jako zwolennik formatu digipak jestem jak najbardziej usatysfakcjonowany. Kaseta, jak widać poniżej, też wyszła bardziej niż zadowalająco.
Zapowiadałem kiedyś, że dam tej płycie kolejną szansę i tak zrobiłem. Tym razem zaskoczyło. Może Sauron nie robi tu niczego odkrywczego, wielu może wydać się ten materiał przeciętny, lub po prostu, dobry, poprawny tak jak mi na początku. Niemniej jednak z czasem ten krążek zyskał w moich oczach, i w chwili obecnej szczerze mogę go polecić, i to nie tylko fanom pogańskiej sztuki. Warto poświęcić mu więcej czasu.
niedziela, 8 stycznia 2017
Graveland- In the Glare of the Burning Churches (demo 1993/ Warheart 2013)
Niniejsze demo to jeden z pierwszych
rozdziałów księgi polskiego podziemia bm i lat jego świetności.
Żałuję że to na ten właśnie okres nie przypadły moje
młodzieńcze lata, że nie dane mi było poczuć atmosfery tamtych
dni i właśnie wtedy słuchać tej muzyki. Chętnie podpiszę się
pod opinią że to demo to jedno z najważniejszych dzieł polskiego
black metalu- tego szczerego i najprawdziwszego. Jest przesiąknięte
tymi wszystkimi wydarzeniami które wtedy miały miejsce nie tylko w
Norwegii, ale i na terenie naszego kraju. Kiedy trzyma się w
dłoniach to wydawnictwo to emanuje z niego coś niezwykłego,
mrocznego, tak jakby to demo nie poddało się czasowi i stale było
cząstką minionych lat.
"In the Glare of Burning Churches" to w
warstwie muzycznej absolutna bm-owa surowizna z genialnymi
klawiszowymi pasażami i intrami (wstęp do utworu tytułowego od
razu narzuca skojarzenia ze ścieżką dźwiękową Basila Poledurisa
do "Conana Barbarzyńcy"), "The Durk Dusk Abyss" wnosi klimat niczym ze
starych, czarno-białych filmów grozy oraz outro które po raz
kolejny przynosi na myśl Conana). Moim absolutnym faworytem jest "The
Night of Fullmoon", bez wątpienia klasyk z repertuaru starego
Graveland. Nagromadzenia emocji i aury jaką posiada ten utwór nie da się
opisać (kiedyś nawet pokusiłem się o nagranie coveru tego kawałka
wraz z kolegą). Brzmienie gitar i perkusji jest tutaj typowe dla
większości dem black metalowych- surowość, milion kilometrów od idealnej
produkcji i wymuskanego brzmienia. Mimo to słucha się tego z
przyjemnością. Wampiryczny, skrzekliwy wokalal Roba jest idealnym
zwieńczeniem całości. Demo jest co prawda krótkie ale maksymalnie
treściwe.
Bez zastanowienia można powiedzieć
że "In the Glare of the Burning Churches" jest jednym z tych nagrań
które mogły by reprezentować cały gatunek jakim jest black metal.
Surowość, szczerość, bezkompromisowe podejście do twórczości,
przesiąknięty mrokiem klimat i niczym niepohamowany ładunek
emocjonalny to domena tego wydawnictwa. Coś takiego już nigdy nie
powstanie, ale to dobrze. Dzięki temu to demo wyryje się mocno na
kartach historii black metalu, i dzięki temu będzie się po takie
nagrania sięgać, a potem do nich wracać niczym do najlepszych i
wiecznie żywych wspomnień.Poniżej pragnę przedstawić posiadaną przeze mnie reedycję owego dema wydaną w 2013 roku przez Warheart Records. Jak widać mamy zarówno starą jak i nową, alternatywną grafikę. Jest też booklet ze sporą liczbą zdjęć i tekstów. Płyta ma dodatkowy slipcase na pudełku oraz sporo bonusów w postaci dema "Epilogue" oraz nagrań z prób. Generalnie jest dobrze choć ta nowa szata graficzna trochę burzy klimat tego materiału, no ale dobra, ujdzie w tłoku. Mogę polecić.
środa, 4 stycznia 2017
Christ Agony- Epitaph of Christ (Carnage Records 1992/ Witching Hour 2015)
Na swoim drugim demie Christ Agony zaczęli już powoli wypływać na szersze wody i definiować swój styl oraz brzmienie. Materiał po raz kolejny nagrano w olsztyńskim Pro Sound. Tym razem, w stosunku swego poprzednika "Sacronocturn", jakość uległa znacznej poprawie (nadal jest surowo i obskurnie jak to na demo przystało, ale to już nie to co było wcześniej). Jest potężniej, a całość sekcji instrumentalnej jest bardziej zwarta. Zmieniły się także wokale Cezara, które przybrały postać death metalowego growlu, zastępując burczenie z poprzedniej taśmy. Zespół, w myśl zasady z "Sacronocturn", zaserwował schemat złożony z czterech rozbudowanych utworów.
Zarejestrowany w marcu 1992 "Epitaph of Christ" zaczął budować już niebawem tak rozpoznawalny styl z jakiego zasłynął zespół. W kompozycjach sporo się dzieje, nie ma tu oklepanych struktur. Obecna jest różnorodność melodyjnych, acz posępnych riffów oraz zmian tempa (górują średnie oraz wolne). Z resztą nie ma co się specjalnie dziwić. Przybranie takiego właśnie kierunku lepiej buduję atmosferę i pewny rytualny charakter utworów, co jest jedną z cech charakterystycznych rzemiosła Christ Agony. Każdy opus z niniejszego dema sączy mrok i jad, a całość otula piwniczne, zaśniedziałe brzmienie. Tworzy to niezaprzeczalnie niesamowity klimat.
Niniejszy materiał demo, wydany z początku własnym sumptem, szybko został dostrzeżony przez Carnage Records i wydany na profesjonalnej taśmie, co pozwoliło zaistnieć zespołowi w nieco szerszych kręgach. Poniżej przedstawiłem kompaktową reedycję tego materiału jaką rok temu popełniło Witching Hour Productions (dostępna jest także wersja winylowa i kasetowa, podobnie ma się sprawa z "Sacronocturn" o którym nie dawno pisałem). Wznowienie zrobione jest z dbałością o każdy szczegół, mamy teksty, są archiwalne fotografie oraz nowa szata graficzna prezentująca się o wiele okazalej od oryginału.
W kwestii podsumowania, krótko i zwięźle. Ten materiał nie potrzebuje specjalnego zachwalania, to już poniekąd klasyka i nieodłączny element historii naszej polskiej metalowej sceny. Trzeba mieć, a przynajmniej znać! Tyle w temacie.
Zarejestrowany w marcu 1992 "Epitaph of Christ" zaczął budować już niebawem tak rozpoznawalny styl z jakiego zasłynął zespół. W kompozycjach sporo się dzieje, nie ma tu oklepanych struktur. Obecna jest różnorodność melodyjnych, acz posępnych riffów oraz zmian tempa (górują średnie oraz wolne). Z resztą nie ma co się specjalnie dziwić. Przybranie takiego właśnie kierunku lepiej buduję atmosferę i pewny rytualny charakter utworów, co jest jedną z cech charakterystycznych rzemiosła Christ Agony. Każdy opus z niniejszego dema sączy mrok i jad, a całość otula piwniczne, zaśniedziałe brzmienie. Tworzy to niezaprzeczalnie niesamowity klimat.
Niniejszy materiał demo, wydany z początku własnym sumptem, szybko został dostrzeżony przez Carnage Records i wydany na profesjonalnej taśmie, co pozwoliło zaistnieć zespołowi w nieco szerszych kręgach. Poniżej przedstawiłem kompaktową reedycję tego materiału jaką rok temu popełniło Witching Hour Productions (dostępna jest także wersja winylowa i kasetowa, podobnie ma się sprawa z "Sacronocturn" o którym nie dawno pisałem). Wznowienie zrobione jest z dbałością o każdy szczegół, mamy teksty, są archiwalne fotografie oraz nowa szata graficzna prezentująca się o wiele okazalej od oryginału.
W kwestii podsumowania, krótko i zwięźle. Ten materiał nie potrzebuje specjalnego zachwalania, to już poniekąd klasyka i nieodłączny element historii naszej polskiej metalowej sceny. Trzeba mieć, a przynajmniej znać! Tyle w temacie.
wtorek, 3 stycznia 2017
Master's Hammer- Ritual/ The Jilemnice Occultist (Osmose Productions 2001)
Przy pierwszym zetknięciu z Master's Hammer od razu pojawiło mi się skojarzenie "taki czeski Kat". Sporo w tym racji, jednak po dłuższym słuchaniu dochodzą do głosu dodatkowe wnioski. Jako, że Kat poszedł w kierunku stricte thrash metalowych rejonów tak Master's Hammer od samego początku zaczął skręcać w kierunku bardziej black thrashowej mieszanki wprowadzając do swojej sztuki elementy ponurej symfoniki, która jeszcze bardziej wpłynęła na ich muzykę (album "The Jilemnice Occultist"). Na Ritual było im trochę bliżej do piłowania w stylu właśnie Kat oraz innych grup z tzw. pierwszej fali black metalu (chociaż był to już 1991 rok).
Debiutancka płyta spotkała się ze sporym odzewem nie tylko w samych Czechach, gdzie sprzedało się kilka tysięcy sztuk tego krążka (byli wtedy jedną z niewielu metalowych grup funkcjonujących w tym kraju). Master's Hammer bardzo spodobał się Euronymousowi, który snuł plany wydania ich materiału w barwach swojej Deathlike Silence. Dzięki niemu i temu co z muzyki Czechów zaadoptowała norweska scena, późniejsze pokolenia mogły poznać to co miał do zaoferowania Master's Hammer.
"Ritual" emanuje surowością i bezpośredniością, ma jednak niepowtarzalny mroczno- mistyczny klimat, z pewnością niepowtarzalny i oryginalny. Nagrany w 1992 "The Jilemnice Occultist" to potwierdził. Był już płytą dojrzałą i podejmującą nowe wyzwania. Nie dość, że sama muzyka stała się bardziej kompleksowa, to jeszcze zespół pokusił się o koncept album. Teksty utworów opowiadają historię młodego okultysty Altramenta, który przybywa do miasteczka Jilemnice po piękną brankę oraz ukryty tam skarb. Pomysł jak najbardziej nietuzinkowy i myślę, że trafiony. Podejrzewam, a nawet jest pewien, że maczała w tym palce inspiracja twórczością Kinga Diamonda.
Jednym słowem Master's Hammer nagrywał i nadal nagrywa sztukę inspirującą i jedyną w swoim rodzaju, myślę, że nie da się pomylić ich z nikim innym. Owe dwa pierwsze albumy stały się jednymi z grona tych najważniejszych dla rozwoju sceny black metalowej lat 90-tych. Z tymi dziełami wypada się zapoznać, uważam je osobiście za ponadczasowe.
Poniżej przedstawiłem wam swoje wydanie obu tych płyt. Jest to tzw. 2 w 1, które Osmose wypuścił w 2001 roku. Jak widać wydane bardzo atrakcyjnie, może bez specjalnej pompy (wkładka 4- stronicowa z odrobiną czegoś do poczytania + teksty, zero dodatkowych fotek), no ale "all in all" solidnie. Jak gdzieś znajdziecie i będziecie rozważali zakup to nie ma co się specjalnie wahać.
Debiutancka płyta spotkała się ze sporym odzewem nie tylko w samych Czechach, gdzie sprzedało się kilka tysięcy sztuk tego krążka (byli wtedy jedną z niewielu metalowych grup funkcjonujących w tym kraju). Master's Hammer bardzo spodobał się Euronymousowi, który snuł plany wydania ich materiału w barwach swojej Deathlike Silence. Dzięki niemu i temu co z muzyki Czechów zaadoptowała norweska scena, późniejsze pokolenia mogły poznać to co miał do zaoferowania Master's Hammer.
"Ritual" emanuje surowością i bezpośredniością, ma jednak niepowtarzalny mroczno- mistyczny klimat, z pewnością niepowtarzalny i oryginalny. Nagrany w 1992 "The Jilemnice Occultist" to potwierdził. Był już płytą dojrzałą i podejmującą nowe wyzwania. Nie dość, że sama muzyka stała się bardziej kompleksowa, to jeszcze zespół pokusił się o koncept album. Teksty utworów opowiadają historię młodego okultysty Altramenta, który przybywa do miasteczka Jilemnice po piękną brankę oraz ukryty tam skarb. Pomysł jak najbardziej nietuzinkowy i myślę, że trafiony. Podejrzewam, a nawet jest pewien, że maczała w tym palce inspiracja twórczością Kinga Diamonda.
Jednym słowem Master's Hammer nagrywał i nadal nagrywa sztukę inspirującą i jedyną w swoim rodzaju, myślę, że nie da się pomylić ich z nikim innym. Owe dwa pierwsze albumy stały się jednymi z grona tych najważniejszych dla rozwoju sceny black metalowej lat 90-tych. Z tymi dziełami wypada się zapoznać, uważam je osobiście za ponadczasowe.
Poniżej przedstawiłem wam swoje wydanie obu tych płyt. Jest to tzw. 2 w 1, które Osmose wypuścił w 2001 roku. Jak widać wydane bardzo atrakcyjnie, może bez specjalnej pompy (wkładka 4- stronicowa z odrobiną czegoś do poczytania + teksty, zero dodatkowych fotek), no ale "all in all" solidnie. Jak gdzieś znajdziecie i będziecie rozważali zakup to nie ma co się specjalnie wahać.
poniedziałek, 2 stycznia 2017
Karrakan- Karrakan EP (wydanie własne 2016)
Na początku grudnia, minionego już roku, światło
dzienne ujrzał debiutancki mini- album (EP) wspominanej przeze mnie nie raz grupy Karrakan. Zawiera siedem autorskich kompozycji, z czego trzy z nich znane są już z recenzowanego przeze mnie swojego czasu materiału promo. Po przesłuchaniu odnosi się wrażenie jakby płyta
była stylistycznie podzielona. Pierwsze cztery utwory można by
podpisać jako strona „hard”, a pozostałym trzem
przydzielić „heavy”. „Astaragalia”, „Gość i Pragnienie”,
„Gawęda o Istnieniu” oraz „Mała Apokalipsa” to przede
wszystkim soczyste hard rockowe granie z wpływami rocka progresywnego (zmiany tempa, tu i ówdzie nieco połamane struktury, jednym słowem nieschematycznie). W
„Gawędzie...” i „Małej Apokalipsie” mamy także nieśmiały flirt z jazzem, który wprowadza saksofon pełniący w tych utworach dosyć
istotną rolę (no jakby nie było to jeden ze znaków rozpoznawczych Karrakan), w pewnym stopniu łamiąc utarte konwencje. Co się
tyczy rockowego oblicza wspomnianych kompozycji to dla zobrazowania
obecnej tu stylistyki można by przywołać dla przykładu takie
grupy jak chociażby Whitesnake, Deep Purple, Rainbow czy nawet nasze
rodzime TSA. Jeżeli chodzi o łagodniejszą stronę rocka to ciężko o szlachetniejsze wzorce.
Kolejna grupa utworów,
ochrzczona przeze mnie uprzednio mianem „heavy” czyli
„Toksykomania”, „Robak Zdobywca” oraz „Larum” to bardziej
mroczne i cięższe oblicze Karrakan. Dwie pierwsze aż ociekają
sabbathowskim sznytem i przywodzą na myśl dokonania Ozziego i
spółki z okresu takich albumów jak „Master of Reality” czy
„Vol. 4”, a nawet tych już z Dio na pokładzie. Miejscami
słychać też inspiracje metalem spod znaku Kat. Słuchając „Robaka
Zdobywcy” nie można oprzeć się wrażeniu, że grupa prowadzona
niegdyś przez Luczyka i Kostrzewskiego odcisnęła tu swoje piętno.
Instrumentalny „Larum” to już odrobinę inne rejony, odrobinę
inna stylistyka. Tutaj zespół poszedł w kierunku heavy metalu granego chociażby przez Turbo (na myśl przychodzą zwłaszcza utwory „Dłoń
Potwora” oraz „Bramy Galaktyk”) czy też Iron Maiden. Mamy tu
gitarowe szarże, ciekawe, łamiące schemat zwolnienia i zmiany
klimatu. Jest to fajne urozmaicenie i coś w sam raz na zwieńczenie
płyty.
Karrakan stara się być oryginalny w swym hard-rockowym rzemiośle wnosząc sporo własnej, kreatywnej sztuki przy okazji
inspirując się klasyką gatunku. Ich muzyka jest jednocześnie
bogata kompozycyjnie, a za razem bardzo nośna, pełna energii i autentycznego luzu. Słychać, że to wynik ogromnych pokładów pasji do tego co robią. Entuzjastów odrobinę cięższych rockowych klimatów szczerze zachęcam do posłuchania.
Subskrybuj:
Posty (Atom)