Natchniony dziś poniekąd przez swoją drugą połówkę udałem się na lokalne stoisko płytowe i kompletnie tego wcześniej nie planując zakupiłem ostatnie dzieło Cradle of Filth. No traf chciał, że z pośród innych, które brałem pod uwagę padło akurat na nią. Niby przymierzałem się do tego albumu już w ubiegłym roku, ale jakoś rozeszło się po kościach. Od tamtego czasu słyszałem tu i ówdzie bardzo pochlebne opinie na jego temat, że wrócili tą płytą do dawnych czasów, generalnie cud, miód i orzeszki. Cóż, po przesłuchaniu wiem, że nie było w tym nic na wyrost, a zakupu nie żałuję ani trochę. Cradle of Filth faktycznie nawiązali na krążku "Hammer of the Witches" do najlepszych lat swojej twórczości. Kto nie pamięta jak w latach 90-tych magazyny muzyczne wychwalały pod niebiosa debiut, "Dusk..." oraz epkę "Vempire" i jak wielu ludzi autentycznie zasłuchiwało się w te wydawnictwa. Na niniejszej płycie znów dała się usłyszeć ta niegdyś utracona chwała.
Po diametralnej zmianie składu (obecnie jedynym oryginalnym członkiem jest sam Dani) w zespół wstąpiły nowe siły, nowa iskra, która zaowocowała najlepszym ich albumem od wielu lat. W dużym stopniu powróciła dawna magia obecna na pierwszych płytach grupy. Mamy tu elementy wściekłości i mroku z "Principle of Evil Made Flesh" oraz niesamowitą atmosferę, gotycki klimat i symfonikę obecną na "Dusk and Her Embrace". Dani znów sięgnął do swoich niegdyś charakterystycznych wysokich wrzasków, przeplatanych złowieszczymi, niżej osadzonymi wokalami. Co się tyczy samych utworów. Naprawdę ciężko jest wybierać tu jakieś kawałki wiodące. Płyta jest bardzo równa i praktycznie rzecz biorąc nie ma tu słabych numerów. Aczkolwiek z pewnością po pierwszym przesłuchaniu zapadają w pamięć takie kompozycje jak rozpoczynający płytę"Yours Immortally" (następujący po posępnym intrze niczym z filmu osadzonego w mrokach Transylwanii), rozbudowany (od razu zaznaczę, że nużących i niepotrzebnych dłużyzn na tej płycie nie ma), bogaty w zmiany tempa i klimatu "Deflowering The Maidenhead. Displeasuring the Goddess", czy wręcz przebojowy "Blackest Magick in Practice". Płyta autentycznie mnie wciągnęła i nieprzerwanie słuchałem jej do końca z rozdziawioną japą. Może ktoś pomyśli, że przesadzam, ale dla mnie "Hammer of the Witches" udowodnił, że Cradle of Filth nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i są w stanie wykrzesać z siebie ten ogień, który wydawał się już przeszłością.
Rzecz jasna grupa ma tak samo wielu entuzjastów, jak i tych którzy wieszają na nich psy. Cóż, nie każdemu musi się podobać, ale jedno jest pewne, czy się lubi czy nie, nie można im odmówić kunsztu instrumentalnego i oryginalności, nawet biorąc pod uwagę te słabsze i mało udane albumy z poprzednich lat. Po tym co zaserwował mi "Hammer of the Witches" z ciekawością spoglądam na poczynania Cradle of Filth i czekam na kolejną płytę. Mam nadzieję, że ten przypływ nowej energii nie zgaśnie, zespół ponownie uraczy nas przynajmniej równie udanym dziełem, a obecny tu powrót do korzeni nie będzie tylko chwilową zajawką. Szczerze polecam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz