Po zdaje się dwóch latach przerwy pojawia się na blogu kolejny wywiad. Tym razem jest to niemal wywiad-rzeka. A z kim to sobie tak pogadałem? Ano z Arturem „Evilem” Zagoździńskim (Sauron, Narrenwind, Weresoul). Będzie trochę o starych dziejach zespołu Sauron, o ostatniej EPce zespołu, o kulisach powstawania Narrenwind itd. Poniżej cześć pierwsza długiej rozmowy, jaką odbyliśmy na wymienione tematy.
Cześć, Arturze! Żeby nie owijać w bawełnę i od razu przejść do konkretów, opowiedz, proszę, jak to się wszystko zaczęło z Sauronem, przybliż trochę odległą historię i to, jak się zeszliście do wspólnego grania.
Dość zamierzchłą przeszłość wspominasz. Wszystko zaczęło się od radomskiego zespołu Tomb. To było trzech chłopaków grających mocno pod stary Venom. Klasyczny skład – gitara, bas, perkusja. Fajny, brudny rock ‘n’ roll. Zobaczyłem ich na którymś przeglądzie muzycznym czy innym koncercie. To było w czasie, kiedy kończyłem podstawówkę. Jak się okazało, do tej samej szkoły średniej, do której zacząłem uczęszczać, chodził również gitarzysta Tomb. Nie pamiętam już, w jakich okolicznościach, ale udało nam się zaznajomić. Mi jako świeżakowi ciężko było dotrzeć do tych starszych metalowców, no ale się udało. Niebawem okazało się, że Tomb się rozleciał, a Rafał, bo tak ów gitarzysta miał na imię, szuka ludzi do nowego składu. Zostałem zaproszony na coś w stylu przesłuchania. Wziąłem swój 15-watowy piecyk LaBoga, gitarę pod pachę i przeszedłem te dwa kilometry, jakie dzieliły Michałów (gdzie mieszkałem) od Gołębiowa. Spodobało się to, co zagrałem i tak założyliśmy zespół, który nazywał się Cardiac. Na tym samym osiedlu mieszkali też goście z Saurona. Chodzili też do tej samej szkoły. Jako że lokalne zespoły się znały, to wzajemnie odwiedzaliśmy się na próbach. Zakumplowaliśmy się po czasie, ja zwłaszcza z Bzykiem, znanym jako PW, czyli basistą i wokalistą, oraz z Walcem. Tak oto przez granie w Cardiac dotarłem do chłopaków z Saurona. Okazało się, że mamy bardzo zbliżone gusta, jeżeli chodzi o granie. Z Bzykiem mieliśmy założyć wspólnie oddzielną kapelę i grać inspirowany Norwegią Black Metal, ale po dwóch, trzech próbach stwierdził, że to nie ma sensu i że po prostu trzeba to robić w Sauronie. I tak generalnie stałem się częścią zespołu. Byli już wtedy po nagraniu pierwszego dema i to wtedy na stałe zagościłem w szeregach grupy, było to w okolicach 1994/95 roku.
Czyli pojawiłeś się już na demie „The Baltic Fog” i to był właśnie ’95 rok. I tutaj rodzi się kolejne pytanie, bo jest to bardzo płodny rok dla naszej sceny. Prężnie działają Graveland, Behemoth, North, Veles, Sacrilegium itd. itp. Jak Wy się odnajdujecie w tym wszystkim, co się wtedy działo? Wiesz, jakieś kontakty, wymiany.
Tak, dokładnie. Staraliśmy się nawiązywać kontakty, było trochę korespondencji z obiema stronami sceny, północą i południem. Geograficznie to jakoś tak bliżej nam było do Wrocławia, Opola, ale wszystkie kontakty dosyć szybko się skończyły. Nie wiem, możne nam brakowało trochę więcej zaangażowania, samozaparcia, żeby jakoś kontynuować te korespondencje. Nie mieliśmy też zbytnio kasy, żeby jeździć po koncertach czy odwiedzać chłopaków z innych miast poza naszym okręgiem radomskim. Ja osobiście miałem poczucie, że egzystowaliśmy w jakimś oderwaniu od tego wszystkiego, mimo prób integracji. Byliśmy tak sami sobie, kisząc się w tym radomskim kisielu.
W sumie tak jak poznawałem zespoły ówczesnej sceny, to jakoś mocno się nie przewijacie po zinach czy w opowieściach ludzi.
Wiesz, jak próbuję teraz myśleć, jak to wtedy wyglądało, to większa część sceny budowała się poprzez bezpośrednie kontakty. Ludzie jeździli do siebie w takich czy innych celach, albo się wymieniali kasetami, zinami itd. My nie mieliśmy kasy, żeby aktywnie uczestniczyć w tapetradingu. Mieliśmy paczkę kumpli tu na miejscu i to nam w zupełności wystarczało. Nie czułem potrzeby, żeby wybierać się dalej niż do tych miejscowości, które były obok, tj. Pionki czy Zwoleń. Tak to nasze życie wyglądało. Koncerty graliśmy lokalnie i to dosyć sporo, głównie właśnie Radom i okolice. Z takich dalszych wypraw, to zaniosło nas kiedyś do Białegostoku i to był dla nas mega stres. Tłukliśmy się z instrumentami pociągiem przez całą noc przez pół Polski. Nocleg mieliśmy w tamtejszym centrum kultury na podłodze w jakieś sali gimnastycznej. W sumie fajny wyjazd i przygoda, no ale i sporo stresu. Reasumując: to, co mieliśmy na miejscu nam wystarczało, nie szukaliśmy przyjaciół poza naszą klitką. I to poniekąd się na nas zemściło. Zostaliśmy w tym swoim gronie i tyle.
W tamtym czasie, muszę powiedzieć, i stylem i estetyką byliście podobni do Sacrilegium. Wiesz, tematyka pogańska, malowania twarzy nie stosowaliście, brzmieniowo też podobne rejony, no i Sacrilegium, tak jak Wy, też tak nieco na uboczu stało, na swoim terenie. Suclagus i Nantur mieli jakieś swoje kontakty, ale wydaje mi się, że jakoś bardzo żywo w tym wszystkim nie uczestniczyli, na miarę Behemoth czy Graveland.
Rzeczywiście, biorąc pod uwagę te fakty, to istotnie stali tak nieco z boku tych wszystkich wydarzeń. Jednym z kontaktów, które wtedy miałem był właśnie z Nanturem. Któregoś razu napisał do mnie z propozycją wymiany taśm. Byliśmy już wtedy po nagraniu i wydaniu „The Baltic Fog”. Wsadziłem kasetę w kopertę i mu wysłałem. On aktywny trochę był, bo szukał zespołów i kontaktów. To była jedna z bardzo niewielu znajomości, jakie wtedy mieliśmy. Ja jeszcze ze swojej własnej inicjatywy napisałem do Blasphemousa z Veles z propozycją wymiany taśm. Chyba nawet z marszu wysłałem demo, nie czekając na odzew. W odpowiedzi dostałem kasetę z krótkim liścikiem, że nie ma ochoty z nikim korespondować i to chyba ostatni list, jaki napisał w życiu i nara. Cała reszta informacji, która do nas docierała, docierała z opóźnieniem. Wiedzieliśmy, że jest jakiś konflikt między Graveland i Behemoth, ale nie znaliśmy żadnych szczegółów. Behemotha znaliśmy tylko z dem. Z Wrocławia dotarło do nas kilka zinów. Swojego czasu Rob wydawał zina Menhir i ten tytuł mieliśmy. I to w sumie tyle. Także reasumując, nagraliśmy wtedy materiał, który wpisywał się w to, co się na scenie działo. Mentalnie czuję się jej częścią, to była moja młodość, na swój sposób to wszystko przeżywałem. To, co się działo w Norwegii przeżywaliśmy z resztą chłopaków i dziewczyn w temacie, ale o tym, co działo się na naszej mam bardzo nikłe pojęcie. Siedzieliśmy w swoim Radomiu, graliśmy koncerty, piliśmy wino i to tyle.
Dobra, to zostawmy już temat zamierzchłej przeszłości i idźmy dalej. Sauron po latach powraca, wydaliście płytę „Wara!”. Powiedz mi, proszę, jak się ponownie zeszliście, może podczas nagrywania tego materiału było coś godnego wspomnienia, zapamiętania, a czym mógłbyś się podzielić. No i okładka! Koncept był tu genialny! Wykorzystaliście (jeśli się nie mylę) stary plakat z 1939 roku.
Jakoś to się wszystko zaczęło na Facebooku. W tym roku mija jedenaście lat od czasu, gdy wyemigrowałem z Polski, a do tego trzeba dodać jeszcze ładnych parę wiosen, od kiedy wyjechałem z Radomia. Wtedy właśnie straciłem niejako kontakt z chłopakami z Saurona. Będąc już tutaj, w Norwegii, przyszedł taki moment, kiedy dzieciaki na tyle podrosły, że mogłem chwilę odetchnąć i wygospodarować tę godzinę czy dwie czasu dziennie dla siebie. To się zbiegło w czasie z momentem popularności Facebooka. Zaczęły powstawać te wszystkie fanpage’e itd. W pewnym momencie zobaczyłem zdjęcie Rzeczego z koleżką z Saurona (z Łowicza). Tak przy okazji wtrącę, Sauronów było w Polsce przynajmniej trzy. Nawet któregoś razu jedni z nich napisali do nas pełen złości list, żebyśmy zmienili nazwę, bo to oni byli pierwsi. Oczywiście nic sobie z tego nie zrobiliśmy i nie kontynuowaliśmy przepychanki. No ale wróćmy do tematu. Zobaczyłem to wspomniane zdjęcie Rzeczego, grał wtedy w jakimś zespole Christhole, czy coś w tym stylu, nie pamiętam dokładnie. Wtedy właśnie dawali koncert z formacją, w której udzielał się kolega ze starego składu Saurona, tego innego Saurona. Zdjęcie było podpisane w stylu „Spotkałem Rzeczego, fajny koncert, ale nasz Sauron i tak był pierwszy”. To mnie trochę zapieniło, bo wcale tak nie uważam. Wtedy założyłem fanpage Saurona. Wrzuciłem tam wszystkie nasze stare foty, które miałem poskanowane; to, co było na Myspace też przerzuciłem na Facebooka. Przy okazji wrzuciłem coś na YouTube z planami szerszego, codziennego udostępniania. To wszystko obudziło wspomnienia. Rzeczy i Bzyk również byli na Facebooku obecni, także wspólnie daliśmy się ponieść nostalgii. Powspominaliśmy sobie, jak to kiedyś było, jak się wspólnie robiło hałas. I tak od słowa do słowa postanowiliśmy coś stworzyć wspólnie w takim składzie i totalnie zdalnie. A nuż się uda, nie mieliśmy nic do stracenia. To wszystko, co sobie w domu grałem, tworzyłem, zacząłem zgrywać z myślą o nowym materiale Saurona, a żeby temat przyspieszyć, zdecydowaliśmy, że głównie odegramy stare kawałki. W sumie „Wara!” to taka kompilacja starych odświeżonych utworów, plus dwa nowe, plus cover Bathory. Od tego numeru niegdyś zaczęła się nasza współpraca z Rzeczym. No i okazało się, że jakoś da radę tak pracować. Było trochę problemów z miksem i masteringiem. Pomagał nam człowiek, który mógł pracować tylko w weekendy, także wszystko szło powoli. Na korekty czekało się ze dwa tygodnie. Dzięki Facebookowi dowiedziałem się o Haldorze i to jemu postanowiłem podesłać materiały do obróbki, żeby zrobił chociaż fragment, abyśmy mogli zobaczyć, jak to wszystko by wyszło, czy jest on w stanie pracować na źródłach od nas, czy jest to wystarczająca jakość. Zgrał nam krótki fragment naszego coveru Bathory, a nam szczęki opadły, tak dobrze to wyszło. Po dwóch miesiącach pracy z pierwszym realizatorem wysłaliśmy wszystko Haldorowi i on to pięknie zmiksował i wykończył. W międzyczasie kombinowałem, jak to wszystko spiąć ze sobą, żeby się nie gryzło, aby pasowało do Saurona i samego materiału jako takiej kompilacji.
Pierwszym pomysłem na tytuł były „Klechdy”. Dobrze, że pomysł umarł, bo za chwilę Thy Worshipper wydał płytę o takim tytule. Co się tyczy projektu, który znalazł się na płycie, nie pamiętam, czy pierwsze było słowo czy ten plakat, o którym wspominasz. Chyba plakat i jest on raczej sprzed wojny, jakoś z 1938, zdaje się. Słowo „Wara!” to takie swoiste staropolskie „Fuck off!”. Stwierdziłem, że to jest to, pasuje jak ulał. Odzwierciedlało to, co czułem w tamtym momencie, spodziewając się, że odbiór płyty będzie dość mieszany. Sam pomysł przerobienia plakatu na wersję słowiańską był już zabiegiem oczywistym. Oryginalny plakat ma określony przekaz i musieliśmy przenieść go w świat Saurona i tematyki tekstów, jakie znalazły się na „Warze!”. Robert von Ritter wyrysował to wszystko genialnie! Chwycił od razu, o co chodzi i chyba fajnie wyszło, nie?
No bardzo fajnie! Zresztą, jakiej grafiki się Robert nie podejmie, to dobrze mu wychodzi. Idąc dalej, czy masz obecnie jakieś plany związane z Sauronem? Może coś jeszcze planujecie wydać?
Na razie się nie zanosi. Moje poszukiwanie muzyczne, stylistyczne są podobne do tego, co działo się w Sauronie. Przesz ostatnie dziesięć lat pracuję nad tym, aby być muzycznie jak najbardziej samowystarczalnym, a nie być zależnym od innych ludzi, tak jak było przy miksie „Wary!”, czekać tygodniami na odpowiedzi. Jak tak sobie podsumowałem, ile doby poświęcam na swoje muzyczne hobby, to wychodzi tak około czterech godzin dziennie. Słuchanie muzyki, poprawki miksów, ogarnianie grafik, layoutów – bo i to już robię sam – wideo, które robimy z Klimorem. To wszystko wymaga czasu. Oczywiście nie narzekam, nic z tych rzeczy. Cieszę się, że mam możliwość robienia tego wszystkiego. I to jest hobby, nie zarabiam na tym, a wręcz inwestuję. I w tym układzie jak coś lub ktoś zaczyna mi działanie utrudniać, czymkolwiek związanym z procesem tworzenia, to mnie to cholernie boli, a taki stres nie jest mi kompletnie potrzebny. Tym bardziej, że nie jest to praca, a coś, co ma mi dawać radochę i satysfakcję. Także efekt jest taki, że wszystko, co mogę, staram się obecnie ogarniać sam. Wszystkie instrumenty, grafiki, miksy. W przypadku Saurona boję się, że przy ewentualnej pracy nad kolejnym materiałem miałbym zbyt dużo stresu; czekać na coś, co mógłbym ogarnąć sam.
Rozumiem Cię doskonale. Mam podobnie, jeżeli chodzi o jakiekolwiek projekty. Zanim przejdę do wypytywania Cię o Narrenwind, to chciałbym poruszyć pewną kwestię, która już nam się w rozmowie pojawiła, a mianowicie Bathory. Wiem, że jesteś ogromnym fanem. To słychać nie tylko w Sauronie, ale i w Narrenwind. Pamiętam też, że któregoś razu wrzucałeś na Facebooka nagranie, na którym pokazujesz między innymi swój oprawiony egzemplarz pierwszego winylowego wydania „Hammerheart”, no i wielką reprodukcję „Dzikiego Gonu” na ścianie, a zdobi ona jak wiadomo okładkę „Blood Fire Death”. Zakładam, że Ty bardziej idziesz w te wikingowe klimaty Bathory, ja natomiast jestem fanem „płytki z kozłem”, czyli debiutu. Kult totalny i jedna z pierwszych z ekstremalnym graniem, jakie niegdyś trafiły w moje ręce. Także opowiedz, proszę, jak to u Ciebie jest z tą fascynacją Bathory.
Ja długo nie byłem świadomy, jak ważne są to dla mnie płyty. Tak jak wspomniałeś, jak bardziej łykam te wikingowe klimaty, głównie „Hammerheart” i „Twilight of the Gods”, chociaż często wracam też do „Blood on Ice”, ale to by było na tyle. Reszty płyt jakoś nie potrzebuję, i tak jak wspomniałem, długo nie zdawałem sobie sprawy, jak istotne są to dla mnie albumy, jak bardzo nimi nasiąkłem. „Hammerheart” poznałem jakoś w okolicach 1992/93 roku i to była kolejna płyta, która jakoś tam przypadkowo do mnie dotarła. W tamtym czasie słuchało się konkretnych zespołów, każdy metalowiec miał ten swój ulubiony, przypisany zespół. Pisklak słuchał Slayera, Nowaczek Venomu, Diamond Kinga Diamonda, Sebek Exodusu, Szpinak słuchał Metalliki… Każdy miał swoją kapelę. Mi z racji tego, że nic innego nie było, dopisano Kreatora, mimo iż nigdy nie byłem fanem specjalnie. No, ale okej. Po prawdzie wtedy moim ulubiony zespołem był Iron Maiden, ale to była dyskoteka i obciach. Trzeba było coś przynajmniej thrashowego. Także przez to, że byłem młodszy, to chcieli mnie ustawić do porządku. No, ale nieważne. Kontynuując temat Bathory, dostałem ten „Hammerheart”. Na początku myślałem, że to jest płyta koncertowa, bo te szumy morza z intra wydawały się jakby szumami z sali koncertowej. Także świadczy to o jakości kopii, jaką posiadałem. Pamiętam, że już wtedy lubiłem ją sobie puścić do czytania książek, jakichś Thorgali itd. Teraz kwestia obrazu, o którym wspomniałeś. W galerii narodowej w Oslo wystawiony jest „Dziki Gon”. Część wystawionych dzieł można kupić w formie plakatów w sklepiku muzealnym, ale tego akurat nie ma. Skontaktowałem się z nimi malowo, czy mają to dzieło formie cyfrowej, żebym mógł je nabyć i powiesić sobie w domu. Dostałem odpowiedź, że nie mają takowej, ale mogą mi przesłać za dwa tysiące koron niekomercyjną wersję cyfrową, którą mogę wykorzystać w dowolny sposób pod warunkiem, że nie będzie to cel komercyjny. Kupiłem od nich ten plik i sam sobie owe dzieło wydrukowałem. Z kolei „Pogrzeb Wikinga” zdobiący „Hammerheart” zamówiłem sobie z muzeum w Manchestrze, bo tam jest ten obraz ad oculos wystawiony i można nabyć reprodukcję. Są to jedyne obrazy, jakie posiadam. To był etap, gdy chciałem je mieć bardziej podświadomie, jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z ich znaczenia dla mnie. Dopiero później dotarło do mnie, czym dla mnie jest Bathory i ta muzyka. Jestem o nią wręcz zazdrosny. Jak ktoś wrzuca na Facebooka jakiś kawałek z „Hammerheart”, to się czuję, jakby mi wręcz dziewczynę obmacywał. To jest wręcz intymny stosunek do tych utworów. Siedzą te numery na tyle głęboko we mnie, że czuję się, jakby były częścią mnie, mojej rodziny. To wszystko wychodzi w graniu. Qurthona wbrew pozorom nie jest tak łatwo podrobić. Jest parę takich charakterystycznych zagrywek, które używane są przez kapele uważające się za spadkobierców Bathory i chcą nawiązywać do tej twórczości Quorthona. Utwory z „Hammerheart” nie są oczywiste i kwadratowe, nie powtarza się w nich patent na to, jak zrobić Viking Metal. Ja, choćbym chciał, nie potrafię zagrać tak jak Quorthon. Chciałem pójść w tę stylistkę na płycie „Ja, Dago”. Po pierwszej płytce Narrenwind pewne aranże ludzie zaczęli kojarzyć z Bathory, a wbrew pozorom jest tam tego Bathory mało. Może brzmienie się trochę kojarzy, może klimat. Na jednej i drugiej płycie po prostu uderzyliśmy w podobną strunę.
Ciąg dalszy nastąpi…
Rozmawiał: Przemysław Bukowski