Już od dawna istnieje wśród sporego grona słuchaczy tendencja do oczekiwania od zespołów grania tak jak na płytach, które przyniosły im chwałę. W przypadku Kreator, stale spogląda się w kierunku "Pleasure to Kill", "Extreme Aggression" czy "Coma of Souls". Ok to zrozumiałe bo to ich najwybitniejsze dzieła, ale trzeba zdać sobie sprawę z faktu, że takie płyty nagrywa się raz w życiu, są po prostu niepowtarzalne. Druga rzecz to to, że każdy zespół chce iść, dalej, grać nie patrząc na boki, realizować się, a nie tkwić cały czas w jednym punkcie. Kreator nie tkwi, cały czas podąża swoją własną ścieżką, oddając się obecnie nieco bardziej chwytliwej odmianie thrashu z heavy metalową melodyką. Przyznam się bez bicia, że jeszcze do niedawna z Kreatorem nie było mi jakoś specjalnie po drodze, generalnie thrashowe granie zawsze traktowałem raczej pobieżnie, jak to się mówi- po macoszemu, trzymając się tylko i wyłącznie swoich żelaznych faworytów. Nie długo po wydaniu (a nawet jeszcze przed za sprawą "singli") niemal podsunięto mi pod nos ich najnowszy album co poniekąd przyczyniło się do tego, że postanowiłem wsłuchać się w ostatnią twórczość Kreator nieco bardziej, poświęcić czas owej najnowszej płycie i wrócić sobie do ich pierwszych albumów, które słyszałem przed laty. No i tak się niespodziewanie złożyło, że trybiki zaskoczyły, a maszyna ruszyła. To co pokazują na "Gods of Violence" to po części kontynuacja elementów i schematów obecnych już na poprzedzających płytach, ale za to przyjęta wcześniej forma jest tu jeszcze bardziej energetyczna i chwytliwa. Jest w tym pasja i pewna porywająca iskra, która sprawia, że łyka się to granie bez popitki. Nie od razu doszedłem do tych wniosków, potrzeba było kilku odsłuchów (a z każdym kolejnym było coraz lepiej), abym szczerze ten album polubił oraz to inne oblicze zespołu w zauważalny sposób odbiegające od ich klasyki. Naprawdę warto po ten album sięgnąć chociażby ze względu na otwierający płytę "World War Now" (tak się powinno rozpoczynać album, jest moc!), "Totalitarian Terror" (nie tylko świetny muzycznie, ale i tekstowo) czy tytułowy "Gods of Violence" z zapadającym w pamięć motywem początkowym. W kwestii dających się zapamiętać melodii, czy riffów ten krążek jest istnym rogiem obfitości. Warstwa liryczna też jest tu kapitalna, to nie są utwory za przeproszeniem o tym co ślina na język przyniesie.
Na koniec pragnę jeszcze wspomnieć graficzną oprawę "Gods of Violence", która pewnymi elementami zbyt mocno przywodzi na myśl tą z "South of Heaven" Slayer. I to moim zdaniem jest jedyny, drobny minus tego wydawnictwa. Zabrakło tu nieco więcej oryginalności i lepszego pomysłu, który poszedł by w parze z bardzo dobrą zawartością płyty i dał się zapamiętać inaczej niż jako podobieństwo do istniejącej już, znacznie szlachetniejszej oprawy.
Podsumowując, mnie ten album po czasie zdobył i naprawdę z chęcią będę do niego wracał, zwłaszcza po ciężkim dniu w robocie, bo konkretnej dawki energii tu nie brakuje. Tym którzy zwlekli z zapoznaniem się z tą płytą lub z różnych powodów wahają się, szczerze zachęcam do nadrobienia zaległości. Moim zdaniem jak najbardziej warto!
Poniżej standardowe oraz limitowane wydanie albumu z bonusowym koncertem na dvd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz