Pierwsza piątka moich płyt wszech czasów, album który nigdy nie przestanie mnie wciągać, zachwycać i co tam jeszcze chcecie. Sentyment, masa wspomnień i niezmierzona wręcz frajda ze słuchania, tyle lat i płyta nie potrafi sobą zanudzić, choćbym nie wiem ile ją katował.
Helloween to, obok takich potęg jak Accept, Running Wild czy Grave Digger, niezaprzeczalnie piedestał niemieckiego heavy metalu. Ich pierwsze trzy płyty to ścisła klasyka zarówno dla wspomnianego, tradycyjnego heavy metalu, jak i podwaliny dla tworu zwanego powszechnie power metalem. "Keeper of the Seven Keys pt.I" to dla mnie swoiste opus magnum całego ich dorobku (rzecz jasna szacun dla II-ki i "Walls of Jericho" bo to także wybitne dzieła). Ten album jest pięknym przykładem sztuki skończonej, która nie zawiera ani jednego zbędnego elementu i która bez jakiegokolwiek z nich nie byłaby tym samym. Pierwotnie album miał być materiałem dwupłytowym, bez podziału wydawniczego na cz. I i II. Niestety wytwórnia nie wyraziła na to zgody, przez co pierwszego z Keeperów świat ujrzał w 1987, a drugiego rok później. Album jest wręcz kopalnią różnego typu kompozycji, mamy świetne, budujące klimat oraz atmosferę intro i outro, które znakomicie otwierają i zamykają owe dzieło, wypełnione świetnymi melodiami i riffami galopady w postaci "I'm Alive", "A Little Time" czy, po dziś dzień jednego z największych hitów Helloween, "Future World". Mamy majestatyczny, prawie epicki "Twilight of the Gods", niemal prog metalowy, skomponowany w całości przez Hansena "Helloween" oraz jedną z lepszych ballad w gatunku jakie do tej pory słyszałem czyli "A Tale That Wasn't Right". Owa płyta to także zmiana na pozycji wokalisty. Kai Hansen, który do tamtej pory musiał obsługiwać zarówno wokal jak i gitarę, został w tej pierwszej kwestii odciążony przez młodego i niesamowicie utalentowanego Michaela Kiske, obdarzonego bardzo charakterystyczną barwą głosu i prawie halfordowskimi "górami". Wpasował się w grupę z marszu i już na pierwszym albumie w jej barwach pokazał niesamowitą klasę. No i czego tu chcieć więcej? Takie dzieła łyka się bez popitki i zapamiętuje na całe życie, i nie trzeba ich polecać, jest to absolutnie zbędne!
Poniżej przedstawiałem posiadaną przez siebie reedycję Keepera I, wydaną w 2006 roku. Poza oryginalnym rozkładem jazdy posiada parę bonusów z których najciekawszym jest nagrany ponownie, tym razem z Kiske na wokalu, "Victim of Fate" (śmiem twierdzić, że wyszedł równie dobrze jak wersja z EP "Helloween") oraz "Starlight", który znalazł się oryginalnie na singlu "Future World".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz