sobota, 10 czerwca 2017

Iron Maiden- Killers (EMI/ Parlophone 1981/2014)

No i wreszcie nastał czas aby napisać o mojej ulubionej płycie z całego dorobku Iron Maiden, od zawsze i na zawsze. "Killers", bo o tym albumie będzie mowa, obok "Master of Puppets", było pierwszą metalową płytą jaką usłyszałem i nabyłem (co z resztą gro z was już wie). Parę ładnych lat już od tamtego czasu minęło, a ten materiał wciąż jest dla mnie świeży i tak samo wciągający (syndrom ponownego "play"). Nie ma tu ani jednego słabego utworu, a na reedycji dołożony jest jeszcze świetny, singlowy "Twilight Zone". Czego chcieć więcej?
Czasy "Killers" to rosnąca w szybkim tempie popularność Iron Maiden, której nie sprostał wokalista Paul Di'Anno. Zaraz przed końcem koncertowania związanego z promowaniem albumu opuścił grupę robiąc miejsce dla Bruce'a Dickinsona. Niemniej jednak zanim to się stało Iron Maiden po raz pierwszy w swojej karierze zagrali naprawdę ogromną trasę odwiedzając min. Japonię i grając u boku takich grup jak Judas Priest, Humble Pie czy UFO. Zarówno debiutancki album, jak i właśnie "Killers" miały w sobie pokłady niesamowitej, młodzieńczej energii i lekkości wciąż zachowując feeling nurtu NWOBHM, typowy dla Maidenów styl miał dopiero nadejść.
"Killers" jak sam tytuł może sugerować, zawiera dosłownie same killery, abstrahując już od tematyki utworów na albumie, które tworzą pewien tematyczny koncept. Płytę otwiera "The Ides of March", jedno z najlepszych "wejść" Maidenów, pełne patosu i gitarowych popisów wspartych potężnym brzmieniem bębnów Clive'a Burr'a (z całym szacunkiem do Nicko i jego świetnych umiejętności technicznych, ale Clive miał to "coś", to niesamowite wyczucie i dar). Potem nadchodzi "Wrathchild" jeden z najbardziej znanych utworów z tamtego okresu, który zespół grywa na koncertach do tej pory. Potem mamy "Murders in the Rue Morgue" oraz "Another Life" dwa konkretne, energetyczne kawałki, które świetnie kontynuują rozpętaną przez swoich poprzedników nawałnicę. Następnie mamy przerywnik w postaci instrumentalnego "Genghis Khan". Pojawiający się w tym kawałku krzyk gitar z dodanym pogłosem od dawien dawna przyprawia mnie o dreszcze, magia totalna! Później mamy "Innocent Exile" oraz tytułowy "Killers". W tym drugim Paul Di'Anno dał moim zdaniem największy popis swoich umiejętności wokalnych w całej swojej kadencji w Iron Maiden (i tak, dla mnie zawsze był lepszy od Bruce'a, sorry). Za wokal (a właściwie krzyki) na początku utworu mega szacun! Druga sprawa w tym numerze to otwierający pomruk gitary basowej Steve'a, coś pięknego, podobnie jest też we wspomnianym "Innocent Exile". W ogóle uważam, że właśnie na tym albumie najlepiej została wyeksponowana, najlepiej ją słychać, nadaje całości niesamowitego kopa. Później mamy do czynienia z przyjemną balladą "Prodigal Son" po której dostajemy trój-pak energetyczny w postaci "Purgatory", bonusowego "Twilight Zone" oraz "Drifter". Te trzy utwory to takie ukryte serce płyty (a właściwie dwa, bo "Twilight Zone" oryginalnie tu nie ma), schowane nieco w cieniu "Wrathchild" i "Killers", a równie dobre i zagrane tak jakby miało nie być jutra!
Chyba nigdy tej płyty nie przestanę chwalić i nigdy nie przestanę się w nią zasłuchiwać odkrywając na nowo każdą z zawartych tu kompozycji. To nie tylko mój faworyt jeżeli chodzi o całą twórczość Iron Maiden, ale także ogromny bagaż wspomnień związanych z odkrywaniem metalowej sztuki, coś nie do przecenienia i coś dzięki czemu wciąż tli się w nas ten ogień, dzięki któremu zawsze będziemy młodzi.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz