czwartek, 29 czerwca 2017

Silence- The Last Warrior (demo 1989/ Thrashing Madness 2014)

W latach 1988-89 istniał twór o nazwie Silence. Obecnie chyba kompletnie zapomniany zespół. Grupa w pewnym sensie powstała na zgliszczach Merciless Death (późnej rzecz jasna reaktywowanego) z inicjatywy perkusisty grupy- Gustawa, którego min. wspomógł w tej inicjatywie Żaku, także były muzyk Merciless Death przejmując wokal i bas. Na gitarach cięli Robert Kuraj i Piotr Sawinda. W takim oto składzie nagrali demo "The Last Warrior". Poza dodanym na niniejszej płycie instrumentalnym kawałku z próby to jedyny znany materiał tej załogi.
"Ostatni Wojownik" serwuje nam prostą, surową dawkę speed/ thrash metalu w tradycyjnym stylu. Silence koła tu nie odkryli. Była pasja i chęć do grania to grali, i rzecz jasna robili to dobrze. Problem w tym, że nie było to nic specjalnie wyróżniającego się na tle innych naszych grup parających się wtedy thrashem. No i gdzieś Silence w tym wszystkim przepadło, nie pomógł temu fakt, iż już w drugiej połowie 89' Żaku odchodzi do Egzekuthor, po czym zespół zawiesza działalność. Najciekawszym utworem jest tu moim zdaniem "Dzwon Bije Dla Mnie". Bardzo nośny kawałek, którego warto sobie posłuchać jako próby tego co Silence miało na "The Last Warrior" do zaproponowania.
Co się tyczy samego wydania to już rozpisywać się nie będę, bo nazwa Thrashing Madness mówi już wszystko. Co prawda, tym razem wkładka jest nieco skromniejsza, ale to dlatego, że zapewne nie zachowało się tak wiele materiałów dotyczących grupy. Mamy tu garść fotografii, teksty oraz krótką notkę biograficzną. Całość zdobią wspaniałe i bardzo klimatyczne grafiki namalowane przez samego wydawcę Leszka Wojnicza- Sianożęckiego.
Dla osób mocno zainteresowanych naszym metalowym podziemiem przełomu lat 80-tych i 90-tych, pozycja obowiązkowa i zaiste godna polecenia.


środa, 28 czerwca 2017

Infected Mind- Lost Existence (demo 1993/ Thrashing Madness 2017)

Krakowskie Thrashing Madness uderza w tym roku z konkretną siłą i znów dostajemy sporą dawkę nagrań z naszego dawnego metalowego podziemia podaną w kompaktowej formie. Tym razem pochylam się nad demem gliwickiego Infected Mind "Lost Existence" (1993), notabene jedynym materiałem tej grupy (a szkoda, naprawdę). Zespół serwuje istotnie bardzo dobrą i emanującą pasją mieszankę death i thrash metalu spod znaku takich grup jak Merciless, starej Sepultury czy Possessed (w niektórych miejscach cichym echem odbija się Metallica z czasów "Master of Puppets"). I co ważne, brzmienie, choć to demo, jest naprawdę niezłe i jak na demówkowe realia naprawdę wysoko stawia poprzeczkę. Grupa zaserwowała tu siedem autorskich kompozycji (warto zwrócić uwagę na gitarowe galopady i sola, jest tu czego posłuchać) w których skład wchodzą też całkiem ciekawe, nieco zawiłe utwory istrumentalne w postaci "Crazy Horse" oraz "Terminator". Co do zawiłości, to generalnie cały ów materiał opatrzony jest w sporo zmian temp i całą masę riffów, słucha się tego piekielnie dobrze, a materiał nie ma prawa się nudzić, a i jeszcze wokal. No swoista kropka nad "i"- wściekły, opętańczy, momentami nieco vaderowski, klasa! Śmiem twierdzić, że zespół miał predyspozycje aby doganiać takie grupy jak osławiony Armageddon czy nawet Vader. Tkwił w nich potencjał i to nie byle jaki, wystarczy się wsłuchać. Te niespełna 28 minut biczowania dźwiękiem to zaprzepaszczona kiedyś szansa na prawdopodobnie znaczący sukces. Ale wiadomo jak to wtedy bywało, nie każdemu było dane zaistnieć z powodów przeważnie losowych, niestety, ot pech, czasem zaniechanie, a czasem po prostu niewłaściwe miejsce czy czas.
Jak zwykle Thrashing Madness raczy nas wydaniem na najwyższym możliwym poziomie jeżeli generalnie chodzi o kompaktowe reedycje starych wyziewów metalowej sceny. Płyta wydana jest z dokładnością o każdy szczegół. Mamy nie tylko nośnik z siarczystym metalowym łojeniem z najwyższej półki, ale i także coś dla oka. Jak w poprzednich przypadkach dostajemy opasły booklet wypełniony memorabiliami i sporą ilością archiwalnych fotografii, którym towarzyszą wspomnienia Bera, gitarzysty i jednocześnie wokalisty Infected Mind. Czy jakakolwiek rekomendacja jest tu potrzebna? Nie sądzę!



wtorek, 27 czerwca 2017

Egzekwie- Czarna Noc Duszy (Under the Sign of Garazel 2013)

Płyta ponura, emanująca mrokiem i utrzymana w całości w wolnych, niekiedy majestatycznych, tempach. Lubelska załoga Egzekwie zatopiła swą sztukę w klimatach, które wyrosły na bazie takich grup jak Candlemass (warto wspomnieć, że w utworze tytułowym zespół użył "Marsza Żałobnego" podobnie jak to Marcolin i spółka uczynili we wstępie do "Bewitched", czyżby czysty przypadek?) czy Samael, i które jak wiadomo w swej posępności przez niejeden zespół popchnięte zostały jeszcze głębiej w czeluść czarnej otchłani ludzkiej duszy.
Tak jak lubię tego typu granie w wykonaniu protoplastów stylu, tak niespecjalnie leżą mi wycieczki, które ryją jeszcze głębiej w temat potęgując kilkukrotnie emocje i brzmienie swoich inspiracji. Jeszcze więcej ciężaru w ciężarze i mroku w mroku. Nie twierdzę, że to źle, bo bardzo wiele jest osób, które się w takie klimaty zasłuchuje, do mnie to niestety nie trafia w stopniu na tyle zadowalającym, aby w miarę regularnie do tego wracać. Muszę mieć wenę, a na tego typu dźwięki mam raczej rzadko. Niemniej jednak przyznać muszę, że Egzekwie zawarli na tej płycie klimat iście grobowy, jeden z najbardziej w tej materii esencjonalnych jaki dane mi było do tej pory usłyszeć. I tutaj szacun za wyczucie i, co za tym idzie, całkowite oddanie obranej drodze. To trzeba chwalić zawsze bo świadczy o prawdziwości i jakości słuchanego materiału.
Poza tzw. Dark Metalowymi oraz Doom Metalowymi naleciałościami znajdziemy tu także namiastkę Black Metalu, która objawia się w szorstkich, chrypliwych liniach wokalnych, oraz nieco w surowym brzmieniu gitar. Myślę, że taki manewr zadziałał jak najbardziej na korzyść materiału, nadając mu szczypty odmienności, równoważąc typowo doomowy, cmentarny pierwiastek z jakim przede wszystkim mamy tu do czynienia.
Krótko podsumowując, album skierowany jest głównie do tych, którzy lubują się w wolnych, posępnych klimatach o złowrogim, grobowym wydźwięku, i których nie nuży po czasie schemat oraz pewna jednostajność takiego właśnie grania. W tym aspekcie materiał jest na solidnym poziomie i wart jest polecenia.


sobota, 24 czerwca 2017

Ritual Lair- Morbid Ritual of the Insane (Under the Sign of Garazel 2012)

"Morbid Ritual of the Insane" to z pewnością jeden z najkrótszych materiałów jakie w życiu słyszałem (niespełna 12 minut). Co prawda jest to epka, co wiele tłumaczy, no ale mimo wszystko. Ledwie się zaczyna, a już się kończy. Nie licząc intra i coveru Lord of Evil "Szatan" (kilka sekund skandowania imienia rogatego), mamy tu cztery kawałki, po średnio dwie i pół minuty. To co serwuje nam na niniejszym krążku płocki Ritual Lair to Black Metal inspirowany starą szkołą tej sztuki zakorzenioną jeszcze w latach 80-tych (sporo tu Hellhammer, starego Sodom czy szczypty Sarcofago) plus wpływy takich hord jak chociażby Blasphemy, Beherit czy Archgoat (zwolennicy masek pegasek, pasów z nabojami, kapturów i warpaintu będą w siódmym piekle!). Jest to granie  obskurne, z charakterystycznym brudnym brzmieniem, proste, ale konkretnie kopiące cztery litery. Nie ma tu przebierania w środkach, anie wyszukanych formuł. Coś w sam raz dla fanów takich grup jak nasz rodzimy Bestial Raids.
Co mogę powiedzieć więcej, generalnie sporo jest tego typu zespołów i Ritual Lair specjalnie się z tego tłumu nie wyróżnia. Nie znaczy to rzecz jasna, że czegoś im brakuje, oczywiście warto sięgnąć po ten materiał, z pewnością wielu fanom przypadnie do gustu. Jest to granie według utartej już formy, ale szczere i z oddaniem tematowi, a tak właśnie powinno być.


wtorek, 20 czerwca 2017

Crystal Viper- Queen of the Witches (AFM Records 2017)

Po czterech latach przerwy na pole bitwy wraca jeden z czołowych obecnie reprezentantów naszego rodzimego heavy metalu. I cóż to jest za powrót! Z hukiem, przytupem i pompą, Crystal Viper nie bierze jeńców! Znając cały poprzedni dorobek grupy z ręką na sercu mogę powiedzieć, że to najlepszy materiał jaki do tej pory nagrali, przeszli samych siebie. W takim stylu wraca się do gry! Na "Queen of the Witches" widać ogrom włożonej pracy, sporo nowych, ciekawych pomysłów, różnorodności (wciąż zachowując swój własny oryginalny styl oraz brzmienie) i przede wszystkim autentyczną pasję i radość z grania, totalne oddanie wykonywanej sztuce! A to jest przecież w tym wszystkim najważniejsze i to powinno cenić się najwyżej!
Album otwiera najbardziej zadziorna i najcięższa kompozycja na płycie "The Witch is Back" (Istotnie! I ten krzyk Marty na samym początku, jest moc!), miejscami niemal thrashowa, co w przypadku Crystal Viper nie lada zaskoczenie, ale rzecz jasna bardzo miłe, pomysł na taki utwór jak najbardziej się sprawdził i otworzył wrota albumu mocarnym kopem. Potem mamy "I Fear No Evil", który wraz z zamykającym płytę coverem "See You in Hell" jest ewidentnym hołdem dla, rzecz jasna Grim Reaper, ale także całego nurtu NWOBHM. Zespół nie byłby sobą gdyby nie zaserwował nam jakiś klimatycznych ballad, a tutaj mamy ich aż trzy. Nastrojowe "Trapped Behind" oraz "We Will Make It Last Forever" zaśpiewany z gościnnym udziałem wokalisty Saracen Steve'a Bettney'a oraz cięższe "When the Sun Goes Down" z moim zdaniem jedną z najlepszych linii wokalnych Marty w całym dorobku zespołu. Pozostała część rozkładu jazdy to już same skondensowane dynamity. "Do or Die" to delikatne puszczanie oka w kierunku Running Wild, notabene bardzo udana inspiracja ową klasyką niemieckiego heavy metalu, no i jeszcze gościnny udział Rossa The Bossa. "Burn my Fire" to kawałek iście maidenowski z naprawdę fajne odegranymi solowymi partiami gitar (Żelazna Dziewica byłaby rada!), natomiast "Flames and Blood" (z udziałem Mantasa z Venom) to poniekąd nawiązanie do amerykańskiego speed metalu znanego z twórczości takich grup jak chociażby Exciter. "Rise of the Witch King" natomiast odsyła nas do pierwszych dźwięków płyty. Jest to także kawał solidnego, heavy metalowego łojenia, odrobinę bardziej melodyjnego niż to reprezentowane przez "The Witch is Back", ale wciąż z tym samym pazurem.
Reasumując, Crystal Viper zaserwował nam album, moim zdaniem, bez słabego punktu (no chyba, że ktoś nie jest zwolennikiem ballad, to może mieć jakiś drobne "ale"). W zespół wstąpiła nowa energia i siła, zaiste narodzili się na nowo! Walić cały ten hejt, który się na nich niesłusznie wylewa (chyba ludzie nie mają co robić, naprawdę), życzę im kolejnych tak świetnych płyt i jak najbardziej zasłużonego sukcesu, bo słusznie im się należy! Płyta na bank załapie się do mojego osobistego zestawienia najlepszych krążków 2017 roku, już to wiem.


poniedziałek, 19 czerwca 2017

Anaboth- Nie Czas Pomiotów (Under the Sign of Garazel 2010)

"Nie Czas Pomiotów" to pierwszy materiał naszego rodzimego Anaboth, demo wydane pierwotnie na taśmie w 1996 roku. Materiał zapomniany i jeżeli znany to raczej okrojonemu gronu maniaków mocno siedzących w dawnym podziemiu. Teraz dzięki Under the Sign of Garazel "Nie Czas Pomiotów" wyszedł z mrocznych czeluści na światło dzienne. Jest to czarna sztuka najwyższego wtajemniczenia, zawierające wszystkie swoje najbardziej pierwotne i złowieszcze cechy, bluźnierstwa i jadu w tym nie brakuje. Surowizna wylewa się hektolitrami, a wszystko zespala opętańczy, wrzaskliwy wokal, teksty jak sugeruje tytuł w języku polskim.Tematyka- szatan, mrok, no i Cthulu (chociaż i tak niewiele da się wyłapać) z zaklętym w tym duchem dawnych lat sceny. Odbijają się tu echa stylu starego Burzum (przede wszystkim w partiach perkusji i ewidentnie wokali), Darkthrone, Behemoth, North, czy innych hord, które swojego czasu stawiały podwaliny pod Black Metalową scenę i to nie tylko polską. Króluje tu typowe dla tamtego czasu i tego typu materiałów brzmienie, ale ono jest tu kluczowe. Wiadomo, trzeba lubić te klimaty i najnormalniej w świecie czuć o co w tym biega. Anaboth się nie certoli i gra prosto, ale z pasją i wyczuciem uprawianej sztuki. Pieruńsko dobrze się tego słucha, atmosfera niepowtarzalna, z marszu przenosi słuchacza do tamtych dni. Każdemu kto lubi nasze stare, rodzime Black Metalowe dema, a nie zna jeszcze tego materiału Anaboth, to gwarantuję, że spodoba się z marszu. Po tysiąckroć zachęcam do posłuchania i jeszcze bardziej do zaopatrzenia się w ten materiał. Wznawiając go UtSoG odwalił kawał dobrej roboty i oby nadal wykopywali z głębin sceny tak kapitalne, a niestety gdzieś tam zgubione w ciągu lat nagrania. Jak to mawiają, kult!


niedziela, 18 czerwca 2017

Helloween- Keeper of the Seven Keys pt. I (Noise Records 1987/ Castle Music, Sanctuary 2006)

Pierwsza piątka moich płyt wszech czasów, album który nigdy nie przestanie mnie wciągać, zachwycać i co tam jeszcze chcecie. Sentyment, masa wspomnień i niezmierzona wręcz frajda ze słuchania, tyle lat i płyta nie potrafi sobą zanudzić, choćbym nie wiem ile ją katował.
Helloween to, obok takich potęg jak Accept, Running Wild czy Grave Digger, niezaprzeczalnie piedestał niemieckiego heavy metalu. Ich pierwsze trzy płyty to ścisła klasyka zarówno dla wspomnianego, tradycyjnego heavy metalu, jak i podwaliny dla tworu zwanego powszechnie power metalem. "Keeper of the Seven Keys pt.I" to dla mnie swoiste opus magnum całego ich dorobku (rzecz jasna szacun dla II-ki i "Walls of Jericho" bo to także wybitne dzieła). Ten album jest pięknym przykładem sztuki skończonej, która nie zawiera ani jednego zbędnego elementu i która bez jakiegokolwiek z nich nie byłaby tym samym. Pierwotnie album miał być materiałem dwupłytowym, bez podziału wydawniczego na cz. I i II. Niestety wytwórnia nie wyraziła na to zgody, przez co pierwszego z Keeperów świat ujrzał w 1987, a drugiego rok później. Album jest wręcz kopalnią różnego typu kompozycji, mamy świetne, budujące klimat oraz atmosferę intro i outro, które znakomicie otwierają i zamykają owe dzieło, wypełnione świetnymi melodiami i riffami galopady w postaci "I'm Alive", "A Little Time" czy, po dziś dzień jednego z największych hitów Helloween, "Future World". Mamy majestatyczny, prawie epicki "Twilight of the Gods", niemal prog metalowy, skomponowany w całości przez Hansena "Helloween" oraz jedną z lepszych ballad w gatunku jakie do tej pory słyszałem czyli "A Tale That Wasn't Right". Owa płyta to także zmiana na pozycji wokalisty. Kai Hansen, który do tamtej pory musiał obsługiwać zarówno wokal jak i gitarę, został w tej pierwszej kwestii odciążony przez młodego i niesamowicie utalentowanego Michaela Kiske, obdarzonego bardzo charakterystyczną barwą głosu i prawie halfordowskimi "górami". Wpasował się w grupę z marszu i już na pierwszym albumie w jej barwach pokazał niesamowitą klasę. No i czego tu chcieć więcej? Takie dzieła łyka się bez popitki i zapamiętuje na całe życie, i nie trzeba ich polecać, jest to absolutnie zbędne!
Poniżej przedstawiałem posiadaną przez siebie reedycję Keepera I, wydaną w 2006 roku. Poza oryginalnym rozkładem jazdy posiada parę bonusów z których najciekawszym jest nagrany ponownie, tym razem z Kiske na wokalu, "Victim of Fate" (śmiem twierdzić, że wyszedł równie dobrze jak wersja z EP "Helloween") oraz "Starlight", który znalazł się oryginalnie na singlu "Future World".


sobota, 17 czerwca 2017

Darkthrone- Arctic Thunder (Peaceville 2016)

Wreszcie zasiadam do refleksji odnośnie ostatniego wydawnictwa Darkthrone. Od wydania minęło już ponad pół roku, no ale cóż, chyba lepiej późno niż wcale, a pominąć tą płytę byłoby rzeczą niewybaczalną. Pamiętam, że na samym początku nie byłem pod specjalnie dużym wrażeniem tego materiału, ot kolejne solidne wydawnictwo duetu Fenriz/ Nocturno Culto i tyle w temacie. Z czasem jednak album zaczyna mocno zyskiwać, im więcej się go słucha, tym więcej odkrywa kart i autentycznie zaczyna przestawiać się o wiele lepiej niż tylko dobrze. Bardzo dużo jest w nim inspiracji heavy metalem lat 80-tych, tym spod znaku ciężkich riffów i bardziej średnich i wolnych temp. Mam tu na myśli takie grupy jak Candlemass, Dream Death czy np. Sacrilege, a i jak na nich przystało i Celtic Frost się w tym znajdzie. Darkthrone wygenerowali na tym krążku bardzo dużo chwytliwych, nośnych, aczkolwiek prostych riffów, które łapie się w lot i nuci pod nosem chcąc nie chcąc. Świetnym przykładem jest tu "Tundra Leech", "Boreal Fiends" czy tytułowy "Arctic Thunder", a i "The Wyoming Distance" sroce spod ogona nie wypadł. Nad całością czuwa, jak zwykle, ten surowy i brudny black metalowy pierwiastek. Kolejna sprawa warta wspomnienia to solówki w wykonaniu Nocturno Culto. Tak jak w przypadku poprzednich materiałów Darkthrone gdzieś mi te sola uciekały, niespecjalnie zapamiętywałem, niespecjalnie zwracałem na nie uwagę, tak tutaj mi o sobie przypomniały. To co Ted zagrał we wspomnianym już wcześniej "Boreal Fiends" oraz "Deep Lake Trespass" to klasa sama w sobie. Może nie są specjalnie wyszukane, nie ma tu jakiś wydumanych dźwięków, ale są zagrane z wyczuciem i pewną dozą jakieś nieokreślonej nostalgii czym uderzono w mój czuły punkt. W przeciwieństwie do poprzedzających płyt Fenriz nie zaśpiewał w ani jednym ze znajdujących się tu kawałków, dając w tym aspekcie pełne pole do popisu Nocturno Culto. Brakowało mi tu trochę wokali Gylve w jego kompozycjach, ale Ted dał z siebie wszystko pokazując, że wciąż nie wychodzi z formy, także równowaga zachowana.
Drobnym zaskoczeniem mógł być wybór okładki, która wielu zrobiła smaka na powrót zespołu do ich dawnego stylu. Cóż, jak się okazuje nic bardziej mylnego. Niemniej jednak owa fotografia z jednej z wielu wojaży Fenriza po norweskich ostępach bardzo do "Arctic Thunder" pasuje. Buduje pewną atmosferę i oddaje w pełni obecnego ducha zespołu, który nie daje się zaszufladkować i który na przekór wszystkim i wszystkiemu kroczy swoją własną ścieżką. Co ciekawe owe zdjęcie wyszło ciemniej niż wygląda w rzeczywistości. Zespół, jak sam przyznał, zapomniał o tym, że w druku kolory wychodzą ciemnej niż na wykorzystanym do projektu oryginale, no ale było już za późno żeby cokolwiek poprawić. Fakt, żeby dostrzec pewne detale trzeba patrzeć pod światło, ale co tam, generalnie ujmując jest dobrze.
Darkthrone po raz kolejny udowodnił, że można na nich polegać, rzecz jasna jeżeli, podobnie jak to ma miejsce w moim przypadku, ktoś szczerze kibicuje ich obecnej sztuce. Konsekwentnie podążają drogą teoretycznie obraną swojego czasu na "The Cult is Alive" (w praktyce bardziej "F.O.A.D."). Na nic zdadzą się stęki o kolejny "Under A Funeral Moon" czy "Panzerfaust" bo to już zamknięty rozdział, chwalebny i niedościgniony, ale należący już do przeszłości. Zespół nagrał kolejny bardzo dobry, równy i spójny album i oby tak dalej. Czekam na ich kolejną płytę i mam nadzieję, że nie będą to znowu 3 lata przerwy.


czwartek, 15 czerwca 2017

Grave Desecrator- Dust to Lust (Season of Mist 2017)

Naklejka na pudełku płyty mówi dokładnie z czym mamy do czynienia. Grave Desecrator to grupa, która bez reszty hołduje dawnej szkole mrocznej sztuki. Na "Dust to Lust" mamy łojenie spod znaku grup takich jak  ich rodzima klasyka w postaci Sarcofago oraz starej Sepultury, tzw. war metalu reprezentowanego przez chociażby Blasphemy czy jak sugeruje "reklama" Bestial Warlust oraz takich black metalowych wyziewów jak Beherit czy właśnie Archgoat. Jak się uprzeć to i starego Slayera i Morbid Angel można się w tym doszukać. No jest tego wszystkiego w ich graniu, i co ważne wychodzi im to świetnie! Niewiele jest zespołów, które czerpią garściami od dawnych mistrzów nie popadając tym w bezczelne zrzynanie z cudzego dorobku. Dostrzega się sporo podobieństw w wielu aspektach, ale mimo to ma się wrażenie pewnej świeżości, przekucia starego w nowe, przejściu w nową świetność starej, zasłużonej klasyki gatunku. Tak właśnie mają się sprawy w odniesieniu do tej brazylijskiej hordy. Można by zarzucić im, że tego typu klimaty powinny być zagrane w nico krótszej formie niż ponad 50 minut piekła i zniszczenia. Tego typu sztuka w nieco krótszym i bardziej skondensowanym wydaniu wypada o niebo (a raczej piekło!) lepiej. Ale cóż, to tylko taki drobny mankament, który nie burzy ogólnego odbioru i faktu, że to niesamowicie dobry i dopracowany materiał, nawet brzmieniowo. Z pewnością prześcigają tu swoje dotychczasowe nagrania, przynajmniej ja tak to widzę. Oddali ducha dawnych lat z niebywałą precyzją co nie jest z pozoru tak łatwe do zrobienia, czuć tu klimacik wszystkich tych zespołów, które Grave Desecrator wielbi w swojej sztuce. Jeżeli chociaż jeden kawałek z "Dust to Lust" przypadnie wam do gustu to jestem na 100% pewien, że polubicie całą resztę. Może i nie odkrywają tu niczego nowego, idą udeptanym już od wielu lat szlakiem, ale z podniesioną głową i siejąc przy okazji totalne zniszczenie. I o to tu chodzi! Jeżeli chcecie sprawdzić sobie "co w trawie piszczy" to polecam takie kawałki jak "A Witching Whore" czy "Anathema Bloodlust" i wszystko będzie jasne. Mus dla wszystkich czcicieli oldschoolowego grania!


niedziela, 11 czerwca 2017

Sons of Serpent- Primeval Ones (Under the Sign of Garazel 1998/2017)

"Primeval Ones" to materiał sprzed 19 lat, który w końcu doczekał się oficjalnego wydania, zapomniane demo, zapomnianego projektu. Wg. dostępnych danych Sons of Serpent istniał na scenie niespełna dwa lata i zdołał spłodzić tylko dwa utwory, które wchodzą w skład owego dema. Materiał nagrany w 1998 w olsztyńskim Selani Studio to nic innego jak intensywna, i jak na demo bardzo przyzwoita jakościowo, mieszanka black i death metalu z przewagą tego pierwszego. "Rites of Cthulhu" oraz "The Return of Primeval Ones" znajdujące się na demie i trwające średnio po 10 minut każdy, poza typową black/ death metalową kanonadą zawierają smaczki w postaci inkantacji, transowego rozbudowanego intra w "Rites of Cthulhu" czy okazyjnych akustyków, co nadaje owej sztuce atrakcyjności. Da się tu słyszeć wpływy Behemoth, zarówno elementów tego starego jak i, wtedy nowej, "Pandemonic Incanatations", momentami starego Graveland, jeżeli chodzi o warstwy wokalne, ale w bardzo niewielkim stopniu. Można także znaleźć tu patenty znane z hord takich jak chociażby Gorgoroth czy nawet Dissection, którego namiastki wpływów nie tak trudno doszukać się w partiach gitar. Warstwa liryczna oscyluje natomiast wokół mrocznego świata stworzonego przez Lovecrafta. Jako drobną ciekawostkę można dodać, że za gitary i wokal na tym demie odpowiedzialny był T. Kaos, który obecnie siedzi za sterami Lvcifyre, a za ścieżkę basu (a częściowo i gitar) Brovar, znany wcześniej z Behemoth jako Frost.
Niniejsze demo Sons of Serpent to fajna wydawnicza ciekawostka, których historia naszej sceny kryje bardzo wiele i które wciąż czekają na ujawnienie. Under the Sign of Garazel odwalili kawał dobrej roboty wygrzebując ten materiał z czeluści i pokazując go światu, warto po niego sięgnąć i dzięki temu poszerzyć swoją wiedzę o kolejny interesujący kawał metalowej sztuki.


sobota, 10 czerwca 2017

Iron Maiden- Killers (EMI/ Parlophone 1981/2014)

No i wreszcie nastał czas aby napisać o mojej ulubionej płycie z całego dorobku Iron Maiden, od zawsze i na zawsze. "Killers", bo o tym albumie będzie mowa, obok "Master of Puppets", było pierwszą metalową płytą jaką usłyszałem i nabyłem (co z resztą gro z was już wie). Parę ładnych lat już od tamtego czasu minęło, a ten materiał wciąż jest dla mnie świeży i tak samo wciągający (syndrom ponownego "play"). Nie ma tu ani jednego słabego utworu, a na reedycji dołożony jest jeszcze świetny, singlowy "Twilight Zone". Czego chcieć więcej?
Czasy "Killers" to rosnąca w szybkim tempie popularność Iron Maiden, której nie sprostał wokalista Paul Di'Anno. Zaraz przed końcem koncertowania związanego z promowaniem albumu opuścił grupę robiąc miejsce dla Bruce'a Dickinsona. Niemniej jednak zanim to się stało Iron Maiden po raz pierwszy w swojej karierze zagrali naprawdę ogromną trasę odwiedzając min. Japonię i grając u boku takich grup jak Judas Priest, Humble Pie czy UFO. Zarówno debiutancki album, jak i właśnie "Killers" miały w sobie pokłady niesamowitej, młodzieńczej energii i lekkości wciąż zachowując feeling nurtu NWOBHM, typowy dla Maidenów styl miał dopiero nadejść.
"Killers" jak sam tytuł może sugerować, zawiera dosłownie same killery, abstrahując już od tematyki utworów na albumie, które tworzą pewien tematyczny koncept. Płytę otwiera "The Ides of March", jedno z najlepszych "wejść" Maidenów, pełne patosu i gitarowych popisów wspartych potężnym brzmieniem bębnów Clive'a Burr'a (z całym szacunkiem do Nicko i jego świetnych umiejętności technicznych, ale Clive miał to "coś", to niesamowite wyczucie i dar). Potem nadchodzi "Wrathchild" jeden z najbardziej znanych utworów z tamtego okresu, który zespół grywa na koncertach do tej pory. Potem mamy "Murders in the Rue Morgue" oraz "Another Life" dwa konkretne, energetyczne kawałki, które świetnie kontynuują rozpętaną przez swoich poprzedników nawałnicę. Następnie mamy przerywnik w postaci instrumentalnego "Genghis Khan". Pojawiający się w tym kawałku krzyk gitar z dodanym pogłosem od dawien dawna przyprawia mnie o dreszcze, magia totalna! Później mamy "Innocent Exile" oraz tytułowy "Killers". W tym drugim Paul Di'Anno dał moim zdaniem największy popis swoich umiejętności wokalnych w całej swojej kadencji w Iron Maiden (i tak, dla mnie zawsze był lepszy od Bruce'a, sorry). Za wokal (a właściwie krzyki) na początku utworu mega szacun! Druga sprawa w tym numerze to otwierający pomruk gitary basowej Steve'a, coś pięknego, podobnie jest też we wspomnianym "Innocent Exile". W ogóle uważam, że właśnie na tym albumie najlepiej została wyeksponowana, najlepiej ją słychać, nadaje całości niesamowitego kopa. Później mamy do czynienia z przyjemną balladą "Prodigal Son" po której dostajemy trój-pak energetyczny w postaci "Purgatory", bonusowego "Twilight Zone" oraz "Drifter". Te trzy utwory to takie ukryte serce płyty (a właściwie dwa, bo "Twilight Zone" oryginalnie tu nie ma), schowane nieco w cieniu "Wrathchild" i "Killers", a równie dobre i zagrane tak jakby miało nie być jutra!
Chyba nigdy tej płyty nie przestanę chwalić i nigdy nie przestanę się w nią zasłuchiwać odkrywając na nowo każdą z zawartych tu kompozycji. To nie tylko mój faworyt jeżeli chodzi o całą twórczość Iron Maiden, ale także ogromny bagaż wspomnień związanych z odkrywaniem metalowej sztuki, coś nie do przecenienia i coś dzięki czemu wciąż tli się w nas ten ogień, dzięki któremu zawsze będziemy młodzi.


środa, 7 czerwca 2017

Martwa Aura- Tenebrae Divine (Under the Sign of Garazel 2016)

Stare cmentarze skąpane w ciemności nocy zamieniają się w miejsca niezwykłe, mistyczne, przesiąknięte jakąś nienazwaną grozą. Wtedy otaczająca je aura śmierci staje się jeszcze bardziej odczuwalna. Skowyt wiatru przyprawia o dreszcze, a wszechobecny mrok stymuluje zmysły. Zewsząd spoglądają zmarli, zatrzymane, sprawiające wrażenie złowieszczego, ślady tlącego się niegdyś życia. Wraz z zachodem słońca ma się wrażenie budzącego się w tym miejscu zła, powołanego do życia przez matkę noc. Zdaje się jakby ów miejsce żyło, ale nie jest to życie, to jego wypaczona przez ciemność forma, przekleństwo przez nią zasiane. W każdym zakątku tego ogrodu trumien czuć jego zapach, czuć czyjąś obecność, słychać coraz to głośniejszą, przeszywającą słuch symfonię śmierci.
Taką właśnie atmosferę tworzy najnowsza Epka poznańskiej Martwej Aury. Mamy tu najczystszy, zimny i przesiąknięty truchłem Black Metal, 18 minut przepełnionych czarną sztuką i kultem śmierci. Zespół poprawił zauważalnie brzmienie w stosunku do poprzedzającego go albumu, jest bardziej przejrzyście, ale wciąż da się słyszeć ten brud i surowość tak w tego typu graniu niezbędną, zarówno w odbiorze samej muzyki jaki i klimacie ją otaczającą. To materiał w sam raz dla tych którzy upodobali sobie Black Metal w czystej, niczym innym nie zmąconej postaci oddający hołd tuzom gatunku z lat 90-tych. Jeżeli tak dobry materiał serwuje nam Martwa Aura na owej, niepozornej zgoła Epce "Tenebrae Divine" to niezmiernie ciekaw jestem co się będzie działo na kolejnym długograju. Czekamy, bo jest na co! A tym czasem rozkoszujmy się tym krótkim (bo tylko 3- utworowym), acz przepełnionym treścią materiałem! Na marginesie, brawa za okładkę, bo niesamowicie trafiona, pięknie współgra z zawartością.

niedziela, 4 czerwca 2017

Death Like Mass- Jak Zabija Diabeł (Malignant Voices/ Under the Sign of Garazel 2017)

Najnowsza Epka Death Like Mass to jeden tych najbardziej naznaczonych kopytem czarta materiałów jakie dane mi było ostatnio słyszeć. Czternaście minut totalnie przesiąkniętych złem i brutalnością, że aż kapie i ścieka. I co najważniejsze, brzmi to wszystko prawdziwie i autentycznie przekonująco.
Death Like Mass ma sporo wspólnego z Cultes Des Ghoules i to nie tylko za sprawą wokalisty Mark of the Devil, ale także samej muzyki, która jest w jakimś tam stopniu odzwierciedleniem wspomnianego zespołu, ale podana w jeszcze bardziej diabelskiej formie i zagrana na jeszcze wyższych obrotach. Nie da się ukryć, że to co reprezentuje sobą "Jak Zabija Diabeł" jest swoistym manifestem indywidualizmu, własnej muzycznej drogi, która stoi w totalnej opozycji do jakichkolwiek trendów czy poprawności, idzie totalnie pod prąd i to jest piękne. Nowatorstwa tu nie ma, ale stare dobre patenty obecne w Black Metalowej sztuce zostały przekute tak misternie, że stworzyły pewną nową jakość i zabrzmiały niesamowicie świeżo. Zespół postawił tu mniej na brzmienie samo w sobie, a przede wszystkim na samą moc dźwięku, gęstość i ładunek agresji. Czy to utwór tytułowy, "Fausta Ciemna Noc Duszy", czy "Abominacje", każdy z nich reprezentuje ogromny poziom zniszczenia i chaosu. Pewnym jest, że ten materiał, choć bardzo krótki, przeskoczył debiutanckie "Kręte Drogi" o całą długość. Każdego ze składników poprzednika jest tu więcej i każdy jest konkretnie podrasowany. Z pewnością Death Like Mass może się poszczycić tym że swoimi 14 minutami kładzie na łopatki wiele albumów pełnowymiarowych, a to już nie lada osiągnięcie!
Co tu dużo mówić, jest to iście bezkompromisowy i intensywny materiał, konglomerat bluźnierstwa i Black Metalowa uczta od początku do końca, zero rozdrabniania się, obok tego po prostu nie da się przejść obojętnie. Diabeł na tym krążku zabija z wprawą godną prawdziwego zabójcy! Nic tylko czekać cierpliwie na kolejną odsłonę tego piekielnego projektu.


piątek, 2 czerwca 2017

Kreator- Gods of Violence (Nuclear Blast 2017)

Ostatnimi czasy dostaliśmy nowe albumy takich tytanów thrashu jak Destruction, Testament, Sodom czy właśnie Kreator, który to wzbudził wśród fanów najwięcej kontrowersji. A to, że to już nie to, że ich muzyka się zestarzała, że melodyjne, że to już było i nic nowego nie wnosi... Hmmm. Czyżby szukanie dziury w całym, malkontenctwo się odzywa? Tego typu opinie działają na mnie zawsze jak płachta na byka i wiem też, że jak jakiejś płycie, a zwłaszcza tej wydanej przez starą gwardię, mocno się obrywa ze wszystkich stron, to powinienem poświęcić jej uwagę. No, ale dobra, do rzeczy.
Już od dawna istnieje wśród sporego grona słuchaczy tendencja do oczekiwania od zespołów grania tak jak na płytach, które przyniosły im chwałę. W przypadku Kreator, stale spogląda się w kierunku "Pleasure to Kill", "Extreme Aggression" czy "Coma of Souls". Ok to zrozumiałe bo to ich najwybitniejsze dzieła, ale trzeba zdać sobie sprawę z faktu, że takie płyty nagrywa się raz w życiu, są po prostu niepowtarzalne. Druga rzecz to to, że każdy zespół chce iść, dalej, grać nie patrząc na boki, realizować się, a nie tkwić cały czas w jednym punkcie. Kreator nie tkwi, cały czas podąża swoją własną ścieżką, oddając się obecnie nieco bardziej chwytliwej odmianie thrashu z heavy metalową melodyką. Przyznam się bez bicia, że jeszcze do niedawna z Kreatorem nie było mi jakoś specjalnie po drodze, generalnie thrashowe granie zawsze traktowałem raczej pobieżnie, jak to się mówi- po macoszemu, trzymając się tylko i wyłącznie swoich żelaznych faworytów. Nie długo po wydaniu (a nawet jeszcze przed za sprawą "singli") niemal podsunięto mi pod nos ich najnowszy album co poniekąd przyczyniło się do tego, że postanowiłem wsłuchać się w ostatnią twórczość Kreator nieco bardziej, poświęcić czas owej najnowszej płycie i wrócić sobie do ich pierwszych albumów, które słyszałem przed laty. No i tak się niespodziewanie złożyło, że trybiki zaskoczyły, a maszyna ruszyła. To co pokazują na "Gods of Violence" to po części kontynuacja elementów i schematów obecnych już na poprzedzających płytach, ale za to przyjęta wcześniej forma jest tu jeszcze bardziej energetyczna i chwytliwa. Jest w tym pasja i pewna porywająca iskra, która sprawia, że łyka się to granie bez popitki. Nie od razu doszedłem do tych wniosków, potrzeba było kilku odsłuchów (a z każdym kolejnym było coraz lepiej), abym szczerze ten album polubił oraz to inne oblicze zespołu w zauważalny sposób odbiegające od ich klasyki. Naprawdę warto po ten album sięgnąć chociażby ze względu na otwierający płytę "World War Now" (tak się powinno rozpoczynać album, jest moc!), "Totalitarian Terror" (nie tylko świetny muzycznie, ale i tekstowo) czy tytułowy "Gods of Violence" z zapadającym w pamięć motywem początkowym. W kwestii dających się zapamiętać melodii, czy riffów ten krążek jest istnym rogiem obfitości. Warstwa liryczna też jest tu kapitalna, to nie są utwory za przeproszeniem o tym co ślina na język przyniesie.
Na koniec pragnę jeszcze wspomnieć graficzną oprawę "Gods of Violence", która pewnymi elementami zbyt mocno przywodzi na myśl tą z "South of Heaven" Slayer. I to moim zdaniem jest jedyny, drobny minus tego wydawnictwa. Zabrakło tu nieco więcej oryginalności i lepszego pomysłu, który poszedł by w parze z bardzo dobrą zawartością płyty i dał się zapamiętać inaczej niż jako podobieństwo do istniejącej już, znacznie szlachetniejszej oprawy.
Podsumowując, mnie ten album po czasie zdobył i naprawdę z chęcią będę do niego wracał, zwłaszcza po ciężkim dniu w robocie, bo konkretnej dawki energii tu nie brakuje. Tym którzy zwlekli z zapoznaniem się z tą płytą lub z różnych powodów wahają się, szczerze zachęcam do nadrobienia zaległości. Moim zdaniem jak najbardziej warto!
Poniżej standardowe oraz limitowane wydanie albumu z bonusowym koncertem na dvd.