Niesamowity album! To pierwsze co mi się nasuwa gdy myślę o debiucie Dark Funeral. Jest to bez wątpienia jedna z tych black metalowych płyt, które są dla mnie wzorcowe, które są dziełami skończonymi, w których płynie kwintesencja tej sztuki. Zapewne wielu się ze mną nie zgodzi lub miało by ochotę powiedzieć, że przesadzam, Cóż, tak naprawdę mocno średnio mnie to obchodzi, ponieważ album ten totalnie do mnie dotarł, a opinia jest czysto subiektywna. Zauważam w nim nie tylko muzyczny geniusz, ale i niesamowite pokłady emocji i autentycznego mroku, który wylewa się tu z każdym dźwiękiem.
Wydany w 1996 roku "The Secrets of the Black Arts" uważany jest za wizytówkę Dark Funeral, i w sumie nie ma co się dziwić. Był to czas kiedy zespół emanował weną twórczą, młodzieńczą energią i najlepszym w swojej historii składem z Blackmoonem na pokładzie. Wystarczy posłuchać takich symfonii nocy jak tytułowy "The Secrets of Black Arts", "My Dark Desires", "Shadows Over Transylvania" czy złowieszczy, wyciągnięty z najczarniejszych głębin ludzkiej wyobraźni "The Dawn No More Rises". Nad wszystkimi kompozycjami góruje gitarowy geniusz Parlanda, który do spółki z Ahrimanem zalał album riffami z samych czeluści piekieł, które dzięki znakomitej pracy Tagtgrena, brzmią fenomenalnie. Skoro już przy tym jesteśmy, z nagrywaniem tego albumu wiąże się pewna historia. Otóż pierwotna jego wersja została nagrana w studiu Unisound Dana Swano. Niestety, owoc jego pracy nie spodobał się zespołowi kompletnie i zanim ostatecznie trafili do studia Abyss aby nagrać album ponownie, szukali ratunku u Skogsberga w Sunlight. Ten jednak nie był w stanie im pomóc, nawet dzwonił do Swano aby ochrzanić go za taką fuszerkę. Po latach Dan przyznał się do błędów jakie popełnił i podobno jakoś to zespołowi zrekompensował. W tamtym czasie dysponował sprzętem, który jeszcze do końca nie ogarniał i trochę się w tym wszystkim pogubił.
Reedycja "The Secrets of the Black Arts" wydana przez Century Media cztery lata temu oferuje ową niepublikowaną wersję tejże płyty na dodatkowym dysku. Jest ona krótsza, zawiera tylko 8 utworów i faktycznie mamy na niej black metal, który nie brzmi jak black metal. Jest bardzo sterylnie, miejscami aż sztucznie, ale za to niesamowicie klarownie i wyraziście. Słuchanie tego materiału w takiej formie jest dosyć niecodziennym doświadczeniem. Powstało coś co zarówno w teorii jak i w praktyce nie ma racji bytu. Gdyby nie fatalne, pudełkowe brzmienie perkusji, pokusiłbym się o stwierdzenie, że mogłoby to być coś przełomowego w swojej estetyce, a z pewnością bardzo odważnego (a wyszło raczej przypadkiem).
Wydaniu niniejszego krążka towarzyszyły koncerty na których zespół nie przebierał w środkach, krew, świńskie łby, odwrócona krzyże, w tamtym czasie robiło to wrażenie i nadawało granym przez nich sztukom wyjątkowego klimatu i aury. Nie obeszło się rzecz jasna bez nagminnego zainteresowania mediów szukających w tym wszystkim sensacji (bo rzecz jasna sama muzyka ich nie interesowała) oraz jednostkowym przypadkom kiedy koncerty grupy były odwoływane.
W kwestii podsumowania, uważam, że jakakolwiek rekomendacja samego albumu jest tu zbyteczna, natomiast bardzo zachęcam aby sięgnąć po jego ostatnią reedycję. Nie tylko jest na najwyższym wydawniczym poziomie (konkretny booklet- wszystkie teksty, wspomnienia, zdjęcia, czarne płyty cd), ale właśnie zawiera tą niepublikowaną wersję albumu z którą warto się zapoznać i samemu ją ocenić. Rzadko wznowienia mogą poszczycić się tak konkretnym bonusem.
środa, 29 marca 2017
niedziela, 26 marca 2017
Grand Magus- Triumph and Power (Nuclear Blast/ Scarecrow 2014)
Szwedzki Grand Magus z płyty na płytę jest coraz lepszy, coraz bardziej wciągający. Mają już na koncie sporo materiału, a sprawiają wrażenie jakby wciąż chcieli przeganiać samych siebie i to się im udaje. Ich ostatnie dzieło "Swords Songs" jest tego doskonałym przykładem.
Dziś postanowiłem cofnąć się trzy lata wstecz i przypomnieć ich poprzedni album "Triumph and Power". Po stosunkowo przebojowym i nieco łagodniejszym "The Hunt" trzeba było przywalić z pełną mocą i tak się właśnie stało. "Triumph and Power" zabrzmiał o wiele ciężej i jest czystą heavy metalową łaźnią naszpikowaną wpływami takich grup jak Manowar, Cirith Ungol, klasykami niemieckiego heavy, czy nawet namiastką epickości Bathory. Dostajemy tu majestatyczne i ciężkie utwory jak otwierający album "On Hooves of Gold", tytułowy "Triumph and Power" czy zamykający płytę "The Hammer Will Bite", które przepełnione są patosem i niesamowitą mocą. Nie brakuje tu też, rozpędzonych, skrzących się energią i zadziornością kawałków, których najlepszymi reprezentantami są "Steel Versus Steel" czy chociażby pokrzepiający "Fight". Przy obu autentycznie mam ciary! Bardzo ciekawa jest także jedna z instrumentalnych miniatur pt. "Ymer". Nostalgiczna, a za razem podniosła, osadzona w skandynawskiej estetyce.
"Triumph and Power" jest krążkiem bardzo zróżnicowanym, nie kręci się wokół jednego typu utworów, ale nie tracącym jednocześnie balansu. Wszystko zespala typowa dla Grand Magus estetyka oraz klarowne, dopracowane brzmienie, o znakomitych, mocnych wokalach JB (ile ten gość ma pary w gardle!). Uważam ten album za jeden z najlepszych jaki ten zespół nagrał. Pasja z grania i oddanie tej sztuce słyszalne jest w każdej minucie ich gry, w każdym jednym szarpnięciu struny czy uderzeniu w gary. Ten zespół to istny heavy metalowy demon, któremu chyba nigdy nie skończą się pomysły! Jakiekolwiek polecanie uważam za zbyteczne, bo to genialny album, który siedzi na własnym tronie!
Dziś postanowiłem cofnąć się trzy lata wstecz i przypomnieć ich poprzedni album "Triumph and Power". Po stosunkowo przebojowym i nieco łagodniejszym "The Hunt" trzeba było przywalić z pełną mocą i tak się właśnie stało. "Triumph and Power" zabrzmiał o wiele ciężej i jest czystą heavy metalową łaźnią naszpikowaną wpływami takich grup jak Manowar, Cirith Ungol, klasykami niemieckiego heavy, czy nawet namiastką epickości Bathory. Dostajemy tu majestatyczne i ciężkie utwory jak otwierający album "On Hooves of Gold", tytułowy "Triumph and Power" czy zamykający płytę "The Hammer Will Bite", które przepełnione są patosem i niesamowitą mocą. Nie brakuje tu też, rozpędzonych, skrzących się energią i zadziornością kawałków, których najlepszymi reprezentantami są "Steel Versus Steel" czy chociażby pokrzepiający "Fight". Przy obu autentycznie mam ciary! Bardzo ciekawa jest także jedna z instrumentalnych miniatur pt. "Ymer". Nostalgiczna, a za razem podniosła, osadzona w skandynawskiej estetyce.
"Triumph and Power" jest krążkiem bardzo zróżnicowanym, nie kręci się wokół jednego typu utworów, ale nie tracącym jednocześnie balansu. Wszystko zespala typowa dla Grand Magus estetyka oraz klarowne, dopracowane brzmienie, o znakomitych, mocnych wokalach JB (ile ten gość ma pary w gardle!). Uważam ten album za jeden z najlepszych jaki ten zespół nagrał. Pasja z grania i oddanie tej sztuce słyszalne jest w każdej minucie ich gry, w każdym jednym szarpnięciu struny czy uderzeniu w gary. Ten zespół to istny heavy metalowy demon, któremu chyba nigdy nie skończą się pomysły! Jakiekolwiek polecanie uważam za zbyteczne, bo to genialny album, który siedzi na własnym tronie!
piątek, 24 marca 2017
Dark Funeral- Diabolis Interium (No Fashion/ House of Kicks 2001)
Jak dla mnie Dark Funeral nigdy nie nagrał słabej płyty, zawsze tworzyli krążki naprawdę solidne. Zaliczam ich do tych zespołów, które od początku do końca są wierne i konsekwentne w stosunku do wykonywanej sztuki, zawsze wiadomo, że nagrają album przynajmniej dobry. Dziś zebrało mi się na napisanie kilku słów o ich trzecim dziele "Diabolis Interium".
Płyta nagrana i wydana została w 2001 roku. Tradycyjnie zespół wybrał Petera Tagtgrena i jego Abyss Studio. Mimo faktu, że materiał powstawał na bieżąco podczas nagrywania, Dark Funeral stworzyli jedno ze swoich najlepszych dzieł, a z pewnością nadrobili z nawiązką odrobinę niedosytu po "Vobiscum Satanas". Powstał album o świetnym dynamicznym brzmieniu, które przeniosło typową, wyrazistą dla zespołu ścianę nasyconego riffami dźwięku w nowy wymiar. Materiał wyszedł naprawdę potężnie! Na szczególną uwagę zasługują tu zwłaszcza trzy kompozycje. Pierwszą z nich jest otwierający piekielne wrota "The Arrival of Satans Empire". Ogień dosłownie bucha w twarz, to istna kanonada szatańskiej artylerii i bez wątpienia jeden z najbardziej rozpoznawalnych kawałków jakie Dark Funeral kiedykolwiek stworzył. Kolejny mój faworyt to "Hail Murder" w którym mocno przypadł mi do gustu motyw z refrenu, złowieszczy, przesiąknięty mrokiem, a jednocześnie tak prosty i zapadający w pamięć. Następna czarna perła tej płyty to "An Apperentice of Satan", który znany jest z poprzedzającej płytkę epki "Teach Children to Worship Satan" (jakoś dużo tego Satan haha). Tutaj zgrany został nieco szybciej i bardziej dynamicznie, wyróżnia się z marszu i mocno zapada w pamięć.
"Diabolis Interium" jest bez wątpienia dziełem skończonym, dopracowanym w każdym calu, które mknie na złamanie karku od pierwszego dźwięku, dając nam odetchnąć tylko przy nieco wolniejszym "Goddess of Sodomy". Spisał się zarówno zespół jak i producent. Dark Funeral nie rozpieszczał się nad tą płytą i nagrał materiał typowy dla ich stylu, agresywny, bluźnierczy i cuchnący siarką na kilometr. Moim zdaniem ten krążek nie zestarzał się ani trochę mimo swoich lat, a stwierdzenie, że po odejściu Parlanda nie tworzyli już takich albumów tak dobrych jak słynny "The Secrets of the Black Arts", uważam za mocno niesprawiedliwy. Świetna płyta i szczerze ją polecam!
Płyta nagrana i wydana została w 2001 roku. Tradycyjnie zespół wybrał Petera Tagtgrena i jego Abyss Studio. Mimo faktu, że materiał powstawał na bieżąco podczas nagrywania, Dark Funeral stworzyli jedno ze swoich najlepszych dzieł, a z pewnością nadrobili z nawiązką odrobinę niedosytu po "Vobiscum Satanas". Powstał album o świetnym dynamicznym brzmieniu, które przeniosło typową, wyrazistą dla zespołu ścianę nasyconego riffami dźwięku w nowy wymiar. Materiał wyszedł naprawdę potężnie! Na szczególną uwagę zasługują tu zwłaszcza trzy kompozycje. Pierwszą z nich jest otwierający piekielne wrota "The Arrival of Satans Empire". Ogień dosłownie bucha w twarz, to istna kanonada szatańskiej artylerii i bez wątpienia jeden z najbardziej rozpoznawalnych kawałków jakie Dark Funeral kiedykolwiek stworzył. Kolejny mój faworyt to "Hail Murder" w którym mocno przypadł mi do gustu motyw z refrenu, złowieszczy, przesiąknięty mrokiem, a jednocześnie tak prosty i zapadający w pamięć. Następna czarna perła tej płyty to "An Apperentice of Satan", który znany jest z poprzedzającej płytkę epki "Teach Children to Worship Satan" (jakoś dużo tego Satan haha). Tutaj zgrany został nieco szybciej i bardziej dynamicznie, wyróżnia się z marszu i mocno zapada w pamięć.
"Diabolis Interium" jest bez wątpienia dziełem skończonym, dopracowanym w każdym calu, które mknie na złamanie karku od pierwszego dźwięku, dając nam odetchnąć tylko przy nieco wolniejszym "Goddess of Sodomy". Spisał się zarówno zespół jak i producent. Dark Funeral nie rozpieszczał się nad tą płytą i nagrał materiał typowy dla ich stylu, agresywny, bluźnierczy i cuchnący siarką na kilometr. Moim zdaniem ten krążek nie zestarzał się ani trochę mimo swoich lat, a stwierdzenie, że po odejściu Parlanda nie tworzyli już takich albumów tak dobrych jak słynny "The Secrets of the Black Arts", uważam za mocno niesprawiedliwy. Świetna płyta i szczerze ją polecam!
środa, 22 marca 2017
Merciless- Realm of the Dark/ Behind the Black Door (bootleg)
Wreszcie jakiś miły człowiek pokusił się o wydanie demówek szwedzkiego Merciless na cd. Nie wiem dlaczego nie miało to do tej pory miejsca oficjalnie, bo to co dziś przedstawiam to bootleg, przecież to legendarne, miażdżące i przełomowe dla szwedzkiego death metalu materiały! Dobra, zostawmy frustrację w temacie na boku i przejdźmy do rzeczy.
Nagrane w 1987 roku "Behind the Black Door" to same początki Merciless. Zespół grał wtedy intensywny thrash inspirowany takimi zespołami jak Kreator czy Sodom dodając do tego także zapatrzenie we wczesne dokonania Bathory. A jak pięknie słychać Slayera z czasów "Show No Mercy"! Kawałek "Satanic Slaughters" jest najlepszym tego przykładem, "Metal Storm/ Face the Slayer" po prostu się kłania. Gdy materiał się ukazał był wtedy z pewnością dziełem w jakimś stopniu przełomowym, na pewno przeskoczyli nim dokonania Mefisto oraz Obscurity po których nie było już śladu. Co się tyczy "Realm of the Dark"... To już jest klasa sama w sobie! Jak dla mnie jest to niezaprzeczalnie najlepsza i najważniejsza demówka dla szwedzkiego death metalu (ocena czysto subiektywna). Było tam już wszystko z czego Merciless zasłynęli i to właśnie na niej wyrobili swoją niepowtarzalną, agresywną hybrydę thrash i death metalu. Brzmieniowo posunęli sprawę niebotycznie w odniesieniu do poprzedniego dema, a swoistą wisienką na tym śmiercionośnym torcie był wokal Roggi, który dołączył do zespołu zaraz po opuszczeniu go przez Kallego. "Realm of the Dark" szturmem zdobyło ówczesną scenę, a taśmy śmigały pocztą po całym świecie. W tamtym czasie na szwedzkim podwórku rządzili niepodzielnie będąc ogromnym źródłem inspiracji dla pozostałych zespołów sceny, które wyrastały wtedy jak grzyby po deszczu.
Co się tyczy samego wydania, które poniżej wam przedstawiłem. No nie da się ukryć, że jest skromnie, no ale czego spodziewać się od bootlegowego wydania typu "not on label". Dostajemy tłoczony cd (chwali się, że nie cd-r jak to czasem w tym przypadku bywa) w pudełku typu dvd i skromną szatę graficzną, rzecz jasna w oparciu o oryginalne wydania tych dem. Zatem szału w tej kwestii nie ma, ale takowy jest z faktu, że te materiały się ukazały, przynajmniej w takiej formie. Przy dźwięku nikt nie grzebał, jest taki jak na oryginalnych taśmach, słychać delikatne trzaski itd. W tytułowym "Behind the Black Door" mam wrażenie, że taśma którą tu wykorzystano była już nieco skatowana. Ale wiecie co, ma to swój urok! Jak ktoś nie posiada kasetowych oryginałów, a pewnie sporo jest takich osób, to szczerze polecam! Brać i słuchać do upadłego!
poniedziałek, 20 marca 2017
Ulver- Bergtatt: Et Eventyr i 5 Capitler (Head Not Found 1995)
Ulver jest bez wątpienia jednym z tych bardziej oryginalnych i nieszablonowych zespołów jakie zrodziła norweska scena w pierwszej połowie lat 90-tych. Nie chcieli być klonami żadnej z grup które ich poniekąd do grania zainspirowały. Stworzyli własną unikatową hybrydę Black Metalu i norweskiego folku, który zdominował także warstwę tekstową ich twórczości.
"Zabrana Przez Góry: Baśń w 5 Rozdziałach" to debiutancki album Garma i spółki, który wydało w swoich barwach należące do Metaliona (Slayer Mag) Head Not Found. Płyta przepełniona jest folkowymi naleciałościami, które muzycy przenieśli do swojej sztuki inspirując się historią Norwegii, jej poetyckim i muzycznym dziedzictwem oraz folklorem. "Bergtatt..." inspirowany był dawnymi opowieściami o tym jak ludzie wabieni byli w góry przez trolle i duchy ruszali w ich leśne ostępy, aby już nigdy stamtąd nie powrócić. Garm pisząc teksty na niniejszy krążek zainspirował się w sporym stopniu poezją epoki Baroku i na tej bazie stworzył własne, które później na staro-norweski przetłumaczył jego kolega z zespołu Erik.
Muzycznie mamy tu nieustający flirt silnych, folkowych motywów reprezentowanych przez partie akustycznych gitar, fletów, czystych wokali, z typowym norweskim Black Metalem i towarzyszącymi mu ostrymi, chrypliwymi liniami wokalnymi (tutaj Garm pokazał klasę oraz talent dając radę zaśpiewać w dwóch tak odległych od siebie stylach). Tworzy to świetny klimat i balans, przez co płyty słucha się z zaciekawieniem i przyjemnością od pierwszych do ostatnich dźwięków. Najlepszym przykładem współgrania tych dwóch form jest kompozycja "Capitler II: Soelen gaaer bag Aese need", która zaczyna się subtelnym, wręcz romantycznym, folkowym intrem, aby za moment przejść w Black Metalową nawałnicę w najlepszym stylu znaną chociażby z pierwszych albumów Darkthrone. Moimi faworytami są tu natomiast otwierający płytę "Rodział I..." o bardzo majestatycznym i nostalgicznym charakterze (autentycznie oczami wyobraźni zaczyna się widzieć, owe posępne, zalesione góry w których czają się mityczne stwory) oraz "Rozdział IV...", który jest na tej płycie utworem czysto folkowym, ale za to jakim! Całość nasyca mroczna aura wciąż wtedy w muzyce zespołu obecna. Już sama okładka płyty emanuje tymi z pozoru skrytymi elementami.
Na "Bergtatt..." Ulver ruszył swoją własną drogą, mimo wpływu starszych kolegów potrafili stworzyć coś na tamten czas nowatorskiego, co nie szło z falą ogółu. Bywając stałym gościem Helvete, Garm podpatrzył co najlepsze i przeniósł to do własnego zespołu zespalając z swoimi zainteresowaniami i muzyczną wizją wciąż silnie podpartą Black Metalową estetyką. Ciekawostką jest, iż na pierwszej płycie powinien był udzielić się na gitarze Shagrath. Uczęszczał na próby Ulver przez pół roku, ale zrezygnował na rzecz nowo wtedy powstałego Dimmu Borgir.
Zapewne wielu z was już tą płytę słyszało i zna na wylot, ale tym co nie mieli jeszcze okazji się z nią zetknąć, czy przesłuchać w całości, mocno zachęcam. To jeden z tych zespołów norweskiej sceny, które znać się powinno! Dla mnie osobiście, obok poniekąd kontrowersyjnego "Kveldssanger", najwybitniejsze dzieło Ulver!
"Zabrana Przez Góry: Baśń w 5 Rozdziałach" to debiutancki album Garma i spółki, który wydało w swoich barwach należące do Metaliona (Slayer Mag) Head Not Found. Płyta przepełniona jest folkowymi naleciałościami, które muzycy przenieśli do swojej sztuki inspirując się historią Norwegii, jej poetyckim i muzycznym dziedzictwem oraz folklorem. "Bergtatt..." inspirowany był dawnymi opowieściami o tym jak ludzie wabieni byli w góry przez trolle i duchy ruszali w ich leśne ostępy, aby już nigdy stamtąd nie powrócić. Garm pisząc teksty na niniejszy krążek zainspirował się w sporym stopniu poezją epoki Baroku i na tej bazie stworzył własne, które później na staro-norweski przetłumaczył jego kolega z zespołu Erik.
Muzycznie mamy tu nieustający flirt silnych, folkowych motywów reprezentowanych przez partie akustycznych gitar, fletów, czystych wokali, z typowym norweskim Black Metalem i towarzyszącymi mu ostrymi, chrypliwymi liniami wokalnymi (tutaj Garm pokazał klasę oraz talent dając radę zaśpiewać w dwóch tak odległych od siebie stylach). Tworzy to świetny klimat i balans, przez co płyty słucha się z zaciekawieniem i przyjemnością od pierwszych do ostatnich dźwięków. Najlepszym przykładem współgrania tych dwóch form jest kompozycja "Capitler II: Soelen gaaer bag Aese need", która zaczyna się subtelnym, wręcz romantycznym, folkowym intrem, aby za moment przejść w Black Metalową nawałnicę w najlepszym stylu znaną chociażby z pierwszych albumów Darkthrone. Moimi faworytami są tu natomiast otwierający płytę "Rodział I..." o bardzo majestatycznym i nostalgicznym charakterze (autentycznie oczami wyobraźni zaczyna się widzieć, owe posępne, zalesione góry w których czają się mityczne stwory) oraz "Rozdział IV...", który jest na tej płycie utworem czysto folkowym, ale za to jakim! Całość nasyca mroczna aura wciąż wtedy w muzyce zespołu obecna. Już sama okładka płyty emanuje tymi z pozoru skrytymi elementami.
Na "Bergtatt..." Ulver ruszył swoją własną drogą, mimo wpływu starszych kolegów potrafili stworzyć coś na tamten czas nowatorskiego, co nie szło z falą ogółu. Bywając stałym gościem Helvete, Garm podpatrzył co najlepsze i przeniósł to do własnego zespołu zespalając z swoimi zainteresowaniami i muzyczną wizją wciąż silnie podpartą Black Metalową estetyką. Ciekawostką jest, iż na pierwszej płycie powinien był udzielić się na gitarze Shagrath. Uczęszczał na próby Ulver przez pół roku, ale zrezygnował na rzecz nowo wtedy powstałego Dimmu Borgir.
Zapewne wielu z was już tą płytę słyszało i zna na wylot, ale tym co nie mieli jeszcze okazji się z nią zetknąć, czy przesłuchać w całości, mocno zachęcam. To jeden z tych zespołów norweskiej sceny, które znać się powinno! Dla mnie osobiście, obok poniekąd kontrowersyjnego "Kveldssanger", najwybitniejsze dzieło Ulver!
sobota, 18 marca 2017
Damnation- Demo(n)s (Witching Hour 2015)
Jest środek nocy. Blade światło księżyca oświetla stary, zapomniany cmentarz. Gdy zapada zmierzch to miejsce zdaje się ożywać, ale nie jest to życie jakie znamy. Budzą się nieumarli...
Kompilacja "Demo(n)s" to nic innego jak dokumentacja początków Damnation zawierająca ich dwa pierwsze dema "Everlasting Sickness" oraz "Forbidden Spaces". Pierwsze z nich, wciąż obskurne, niesamowicie surowe i nieco zamulone, to czysta esencja typowo demówkowej, death metalowej sztuki. Trupi jad po prostu wylewa się z głośników podczas słuchania! To jeszcze nie było to Damnation, które tak dobrze znamy. Na tym materiale zespół dopiero próbował swoich sił w studio, szukał własnego stylu i drogi, którą miałby podążać. Mimo to zawarł na tym demie zalążek swojego diabelskiego, zakorzenionego w oldschoolu stylu, tu padła pierwsza iskra rozniecająca przyszły ogień. Wystarczy posłuchać otwierającego demo niepokojącego i złowieszczego intra po, którym rozpętuje się burza zza grobu w postaci tytułowego "Everlasting Sickness".
Drugi z kolei materiał, czyli "Forbidden Spaces" to już klasa sama w sobie. Powiedziałbym, że to demo to swoiste preludium do debiutanckiego "Reborn..." (z resztą gro utworów z demka pojawiło się ponownie na owym krążku). Mamy tu już zespół dojrzały, z własnym charakterystycznym stylem. Brzmieniowo i kompozycyjnie to także niesamowity progres, czasem ciężko uwierzyć, że to ten sama grupa, zmiany są tak znaczne. Jest potężniej, klarowniej, bardziej esencjonalnie. Nie zapomnę jak usłyszałem basowy pomruk w "Pagan Prayer", no jest moc! Partie gitar to też miazga, zdają się rzeźbić dźwięki z żywych płomieni! Tak właśnie rodził się jeden z klasyków polskiego death metalowego podziemia.
Reedycja tych materiałów w formie cd, którą w 2015 wypuściło Witching Hour nie jest jakaś specjalnie bogata, wydanie jest stosunkowo ubogie, ale nie pozbawione klimatu. Prosi się o nieco więcej, ale chyba chciano specjalnie zachować ową prostotę, aby współgrała z bezkompromisową i surową zawartością płyty. Jeżeli takie było założenie, to jak najbardziej jestem na tak.
W kwestii podsumowania powiem tylko jedno, to trzeba mieć, czy to w wersji kompaktowej czy też pokwapić się o oryginalne wydania na taśmach, ale trzeba. Kawał znakomitego kopiącego zad death metalu, a przy okazji kawał historii!
Kompilacja "Demo(n)s" to nic innego jak dokumentacja początków Damnation zawierająca ich dwa pierwsze dema "Everlasting Sickness" oraz "Forbidden Spaces". Pierwsze z nich, wciąż obskurne, niesamowicie surowe i nieco zamulone, to czysta esencja typowo demówkowej, death metalowej sztuki. Trupi jad po prostu wylewa się z głośników podczas słuchania! To jeszcze nie było to Damnation, które tak dobrze znamy. Na tym materiale zespół dopiero próbował swoich sił w studio, szukał własnego stylu i drogi, którą miałby podążać. Mimo to zawarł na tym demie zalążek swojego diabelskiego, zakorzenionego w oldschoolu stylu, tu padła pierwsza iskra rozniecająca przyszły ogień. Wystarczy posłuchać otwierającego demo niepokojącego i złowieszczego intra po, którym rozpętuje się burza zza grobu w postaci tytułowego "Everlasting Sickness".
Drugi z kolei materiał, czyli "Forbidden Spaces" to już klasa sama w sobie. Powiedziałbym, że to demo to swoiste preludium do debiutanckiego "Reborn..." (z resztą gro utworów z demka pojawiło się ponownie na owym krążku). Mamy tu już zespół dojrzały, z własnym charakterystycznym stylem. Brzmieniowo i kompozycyjnie to także niesamowity progres, czasem ciężko uwierzyć, że to ten sama grupa, zmiany są tak znaczne. Jest potężniej, klarowniej, bardziej esencjonalnie. Nie zapomnę jak usłyszałem basowy pomruk w "Pagan Prayer", no jest moc! Partie gitar to też miazga, zdają się rzeźbić dźwięki z żywych płomieni! Tak właśnie rodził się jeden z klasyków polskiego death metalowego podziemia.
Reedycja tych materiałów w formie cd, którą w 2015 wypuściło Witching Hour nie jest jakaś specjalnie bogata, wydanie jest stosunkowo ubogie, ale nie pozbawione klimatu. Prosi się o nieco więcej, ale chyba chciano specjalnie zachować ową prostotę, aby współgrała z bezkompromisową i surową zawartością płyty. Jeżeli takie było założenie, to jak najbardziej jestem na tak.
W kwestii podsumowania powiem tylko jedno, to trzeba mieć, czy to w wersji kompaktowej czy też pokwapić się o oryginalne wydania na taśmach, ale trzeba. Kawał znakomitego kopiącego zad death metalu, a przy okazji kawał historii!
piątek, 17 marca 2017
Woodtemple- Sorrow of the Wind (Folkproduktion 2008)
Woodtemple należy do tej grupy zespołów, które nie lubią eksperymentować i wierne są do bólu swojej własnej wypracowanej stylistyce i brzmieniu. Zawsze wiadomo czego się po nich spodziewać i tak samo jest w tym przypadku. Ale, ale! Czasem taki stan rzeczy działa wręcz na plus i nie postrzega się go negatywnie. I tak jest w przypadku tego Pagan Black Metalowego projektu z Austrii. Pod szyldem Woodtemple Aramath wypracował bardzo ciekawą i pełną klimatu mieszankę Pogańskiego Black Metalu z wszechobecnymi wpływami folku. Całość zespala złowieszczy ochrypły wokal.
Nie licząc intra i outra, na płytę "Sorrow of the Wind" składają się cztery (z czego dwie znacząco rozbudowane) kompozycje. Poza wiodącymi tu prym "Rise the Horns up to Battle" oraz tytułowego "Sorrow of the Wind", mamy także nieco krótszy "The Shields Light" oraz cztero-minutowy, instrumentalny "Path of Runes", który jest swoistym wyeksponowaniem motywu przewodniego niniejszej płyty, który pojawia się już we wspomnianym "Rise the Horns up to Battle". Na albumie nacisk został położony przede wszystkim na atmosferę. Pełno jest tu smaczków w postaci wspomnianych partii akustycznych, folkowych, dodania ścieżek chóru, czy nawet pojawiającego się parę razy krzyku orła w tle. Całość płyty zbudowana jest w taki sposób, że ma się wrażenie, że jest to jedna, spójna, dźwiękowa opowieść, która stymuluje wyobraźnię. Słuchając "Sorrow of the Wind" przenosimy się do prastarych borów i gór, czasu wojów i dawnych bitew, do czasu w którym człowiek żył bliżej natury. Jak dla mnie bardzo nostalgiczne i refleksyjne dzieło.
W muzyce Woodtemple bardzo widoczne są wpływy Graveland oraz epickość jaką cechował się Bathory w czasach "Hammerheart" oraz "Twilight of the Gods". Bardzo to wszystko słychać, ale wciąż udało się zespołowi zachować oryginalność i, mimo zauważalnej stylistycznej i kompozycyjnej monotematyczności, stworzyć własny niepowtarzalny styl w którym rządzi niepodzielnie i który czyni ten projekt rozpoznawalnym. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób może narzekać napewną powtarzalność materiałów Woodtemple, ale dla mnie ta muzyka ma w sobie pewien pierwiastek, zew, który sprawia, że stale chcę do tego wracać. Ta muzyka ewidentnie ma ducha. "Sorrow of the Wind" uważam, za najlepsze dzieło Aramath'a i jeżeli ktoś nie miał jeszcze styczności z tym projektem to od tej płyty powinien zacząć. Polecam przede wszystkim fanom Pagan Metalowej sztuki!
Nie licząc intra i outra, na płytę "Sorrow of the Wind" składają się cztery (z czego dwie znacząco rozbudowane) kompozycje. Poza wiodącymi tu prym "Rise the Horns up to Battle" oraz tytułowego "Sorrow of the Wind", mamy także nieco krótszy "The Shields Light" oraz cztero-minutowy, instrumentalny "Path of Runes", który jest swoistym wyeksponowaniem motywu przewodniego niniejszej płyty, który pojawia się już we wspomnianym "Rise the Horns up to Battle". Na albumie nacisk został położony przede wszystkim na atmosferę. Pełno jest tu smaczków w postaci wspomnianych partii akustycznych, folkowych, dodania ścieżek chóru, czy nawet pojawiającego się parę razy krzyku orła w tle. Całość płyty zbudowana jest w taki sposób, że ma się wrażenie, że jest to jedna, spójna, dźwiękowa opowieść, która stymuluje wyobraźnię. Słuchając "Sorrow of the Wind" przenosimy się do prastarych borów i gór, czasu wojów i dawnych bitew, do czasu w którym człowiek żył bliżej natury. Jak dla mnie bardzo nostalgiczne i refleksyjne dzieło.
W muzyce Woodtemple bardzo widoczne są wpływy Graveland oraz epickość jaką cechował się Bathory w czasach "Hammerheart" oraz "Twilight of the Gods". Bardzo to wszystko słychać, ale wciąż udało się zespołowi zachować oryginalność i, mimo zauważalnej stylistycznej i kompozycyjnej monotematyczności, stworzyć własny niepowtarzalny styl w którym rządzi niepodzielnie i który czyni ten projekt rozpoznawalnym. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób może narzekać napewną powtarzalność materiałów Woodtemple, ale dla mnie ta muzyka ma w sobie pewien pierwiastek, zew, który sprawia, że stale chcę do tego wracać. Ta muzyka ewidentnie ma ducha. "Sorrow of the Wind" uważam, za najlepsze dzieło Aramath'a i jeżeli ktoś nie miał jeszcze styczności z tym projektem to od tej płyty powinien zacząć. Polecam przede wszystkim fanom Pagan Metalowej sztuki!
czwartek, 16 marca 2017
North- Thorns On The Black Rose (wersja winylowa, Heritage Recordings 2017)
Celem niniejszego wpisu jest zaprezentowanie wam tegorocznego, winylowego wznowienia albumu North "Thorns On The Black Rose" (1995), bo po prostu jest co pokazać i do czego zachęcić. O samej płycie oraz o tym jak wczesne dzieła North są dla mnie ważne, a zwłaszcza ten album, miałem wam już okazję pisać i to chyba nie raz. Także nad samą zawartością płyty nie będę się już rozwodził.
Przechodząc do rzeczy, Heritage Recordings postarało się jak mało kto i zaserwowało wydawnictwo stworzone z dbałością o każdy szczegół, jestem pewien, że zadowoli każdego zbieracza Black Metalowej sztuki na czarnych krążkach i to bez wyjątku. Do rąk dostajemy wspaniale wykonany, laminowany gatefold z oryginalną okładką oraz masą archiwalnych fotografii wewnątrz oraz tekstami do każdego z utworów. Jako bonus dodany jest także plakat formatu A3 z grafiką wykonaną w tamtych latach przez Sirkisa. O ile pamięć mnie nie myli pojawiła się swego czasu w jakiś starych zinach. Sam winyl rzecz jasna tradycyjny, czarny niczym matka noc, bez silenia się na jakieś kolorki czy splattery. Poniżej macie dokładne fotografie jak to wszystko wygląda.
Także, jak sami widzicie, warto po to wydanie sięgnąć. Uważam, że lepiej nie można było tego zrobić, powstała taka swoista wydawnicza perełka. I co ważne, całość zachowała ten niesamowity klimat jaki niesie ze sobą ten album. Mimo iż wydanie jest nowe, to ma się wrażenie trzymania w dłoniach cząstki tych dni kiedy powstało, to swoista podróż w czasie do lat świetności naszej rodzimej sceny. Jest moc i magia!
Wspomnę jeszcze, że płyta limitowana jest do 255 ręcznie numerowanych kopii, także trzeba się spieszyć bo niebawem będzie nieosiągalna. Polecam i to najszczerzej jak tylko można!
http://www.heritagerex.bigcartel.com/
https://www.facebook.com/Heritagerex/
Przechodząc do rzeczy, Heritage Recordings postarało się jak mało kto i zaserwowało wydawnictwo stworzone z dbałością o każdy szczegół, jestem pewien, że zadowoli każdego zbieracza Black Metalowej sztuki na czarnych krążkach i to bez wyjątku. Do rąk dostajemy wspaniale wykonany, laminowany gatefold z oryginalną okładką oraz masą archiwalnych fotografii wewnątrz oraz tekstami do każdego z utworów. Jako bonus dodany jest także plakat formatu A3 z grafiką wykonaną w tamtych latach przez Sirkisa. O ile pamięć mnie nie myli pojawiła się swego czasu w jakiś starych zinach. Sam winyl rzecz jasna tradycyjny, czarny niczym matka noc, bez silenia się na jakieś kolorki czy splattery. Poniżej macie dokładne fotografie jak to wszystko wygląda.
Także, jak sami widzicie, warto po to wydanie sięgnąć. Uważam, że lepiej nie można było tego zrobić, powstała taka swoista wydawnicza perełka. I co ważne, całość zachowała ten niesamowity klimat jaki niesie ze sobą ten album. Mimo iż wydanie jest nowe, to ma się wrażenie trzymania w dłoniach cząstki tych dni kiedy powstało, to swoista podróż w czasie do lat świetności naszej rodzimej sceny. Jest moc i magia!
Wspomnę jeszcze, że płyta limitowana jest do 255 ręcznie numerowanych kopii, także trzeba się spieszyć bo niebawem będzie nieosiągalna. Polecam i to najszczerzej jak tylko można!
http://www.heritagerex.bigcartel.com/
https://www.facebook.com/Heritagerex/
środa, 15 marca 2017
"Na początku były to tylko klawisze"- wywiad z Mortiisem (ex Emperor)
Mortiis, zespół i jednocześnie
twórca, znany głównie przez black metalowych entuzjastów jako
były basista Emperor i autor większości tekstów do pierwszych
wydawnictw zespołu. Od 1993 działa solowo, do 1999 tworząc muzykę
nazwaną przez siebie jako dark dungeon music (obecnie tzw. dungeon
synth), a po 2000 roku zmieniając styl na industrial. W marcu 2016
roku wydał swój kolejny, długo wyczekiwany album „The Great
Deceiver”, ale wywiad wbrew pozorom nie będzie dotyczył tegoż
albumu. Postanowiłem porozmawiać z Mortiisem o dawnych dziejach, o
sprawach związanych z jego wcześniejszym stylem muzycznym i
przełomową płytą „The Smell of Rain”. Zapraszam do lektury!
1. Chciałbym zacząć od genezy
Mortiis. Co sprawiło, że wystartowałeś z takim projektem,
dlaczego akurat ambient? Co spowodowało, co zainspirowało Cię do
tworzenia tego typu muzyki?
- Na początku lat 90-tych zaczynałem
coraz bardziej interesować się eksperymentalną, podziemną muzyką
bazującą na elektronice jak Brighter Death Now, Sleep Chamber,
Coil, Psychic TV itd. Dosyć szybko wsiąkłem w niemieckich
pionierów tego typu grania, mowa o Tangerine Dream oraz Kalusie
Schulze. Dosyć wcześnie tego typu wykonawcy zaczęli umieszczać na
swoich płytach bardzo długie nagrania, po 20-25 minut, które
zajmowały całą stronę płyty. Było to dosyć inspirujące, więc
i ja zacząłem tak tworzyć. Nie mam pojęcia dlaczego wybrałem
akurat ambient, a nie jakiś inny gatunek muzyczny, który był mi
znany. Nie miałem ochoty wracać do tego co niesie ze sobą bycie w
typowym zespole, kompletnie mi się to nie widziało. Pojawiło się
więc pytanie, co mógłbym robić, jakie mam pomysły? Dosyć szybko
uświadomiłem sobie, że w tamtym czasie moje plany co do muzyki
oraz moja osobowość w pewnym sensie skazywały mnie na ten dziwny
muzyczny projekt.
2. Na Twoim pierwszym demie nie jest
widoczne czy to właśnie w tamtym czasie podjąłeś decyzję co do
imge'u trolla, widać to wyraźnie dopiero na debiutanckim długograju
„Fodt til a Herske”. Co stało za tego typu wyborem?
- Tak, na demie jeszcze tego nie było.
Pomysł przyszedł nieco później. W dużym stopniu jest to zasługa
faktu, że zawsze lubiłem zespoły, które łączyły mocne
doświadczenia wizualne z dobrą muzyką. Wychowałem się na Wasp,
Alice Cooperze, Kiss... Później wczesna scena black metalowa
kontynuowała ten pomysł. W tamtym czasie odkryłem też wspaniały
świat stworzony przez Tolkiena. Wszystko to miało na mnie ogromny
wpływ. Z tego właśnie zrodziła się postać Mortiisa.
3. Kiedyś mówiłeś mi, że chóry
zawarte na płytce „The Stargate” zaczerpnąłeś z filmu „Imię
Róży”. Komponując muzykę z tzw. Ery I czerpałeś inspiracje z
jakiejś konkretnej literatury, filmów, soundtracków?
- Cóż, korzystałem z sampli z
niektórych filmów. „Imię Róży” było wśród nich na pewno.
We wczesnych latach tak mocno nie inspirowałem się filmami. W
czasie nagrywania materiałów na „Crypt of the Wizard” i „The
Stargate” miałem hopla na punkcie ścieżki dźwiękowej do
„Conana Barbarzyńcy, w tamtym czasie była dla mnie sporym źródłem
pomysłów.
4. W 1996 nagrałeś jedyny materiał
video z Ery I, który wydany został oficjalnie na kasecie VHS.
Zdradź gdzie był nagrywany i czy to miejsce nadal istnieje. Masz
jakieś konkretne wspomnienia związane z kręceniem tego video?
- Nagrywaliśmy w ruinach twierdzy
Bohus, zaraz obok Gothenburg'a. Pamiętam, że była wtedy ze mną
moja ówczesna dziewczyna, która pomagała mi przy make-upie i
zakładaniu wszystkich elementów maski, co wbrew pozorom nie było
takie łatwe. W tamtym czasie to nawet nie była dokładnie maska, a
pewnego rodzaju glinka, którą odpowiednio modelując nakładało
się na twarz, na to szedł make-up. Z jakiegoś powodu moja ex non
stop sprzeczała się ze mną w obecności kamerzystów, przez co
atmosfera nie należała do sprzyjających. Zabawnym wspomnieniem
jest natomiast fakt, że podczas kręcenia w twierdzy pracowało
kilku konserwatorów, musieliśmy nieźle się napocić żeby nie
złapać ich w kadr.
5. W latach 90-tych dosyć częstym
było wzajemne odwiedzanie się przez ludzi ze sceny. Jakoś w 1994
czy 1995 odwiedził Cię Nergal z Behemoth. Pamiętasz co nieco z
tego typu wizyt, było ich więcej? Podróżowałeś sporo w tamtym
czasie?
- Bardzo mało, tylko do sąsiednich miast gdzie czas spędzałem w towarzystwie gości z Gehennah/ Coffinshakers, Tenebre itd. Tak, Nergal i jego ówczesna dziewczyna zawitali u mnie na kilka dni. To musiało być w 1994. Pamiętam, że wybraliśmy się do lokalnego sklepu płytowego ponieważ Nergal chciał sobie kupić „Danzig 4”, która wyszła w tamtym czasie. Już wtedy był wielkim fanem Danzig, ironicznie od tamtego czasu nie mieliśmy okazji się spotkać, nastąpiło to dopiero w 2005 podczas wspólnej trasy z Glenn'em właśnie. Oczywiście przez cały ten czas odwiedzało mnie trochę ludzi, ale nie tak dużo jakby można było przypuszczać. Już wtedy dosyć mocno się izolowałem. Pamiętam, że odwiedził mnie Ryan Forster, było to chyba w 1996-97 roku, kilka lat później zasilił szeregi legendarnego Blasphemy.
6. Czy nadal jesteś w kontakcie ze
swoimi znajomymi z wczesnych lat norweskiej sceny? Na przykład z
Samoth'em, Ihshn'em czy Steinar'em?
- Kto to jest Steinar? A, z mojego
pierwszego zespołu? Nie widziałem go od bardzo dawna. Z Samoth'em
rozmawiam dosyć często. Z Ihsahn'em pozostawałem w bardzo dobrym
kontakcie po tym jak swojego czasu przeprowadziłem się do Szwecji,
ale już od paru lat nie zamieniłem z nim słowa. Staram się
utrzymywać kontakt z wieloma ludźmi, różnica między tym co było,
a tym co jest teraz to fakt, że większość z nas ma rodziny, pracę
itd. przez co krucho jest z czasem.
7. W latach 90-tych, poza Mortiis,
miałeś jeszcze 3 inne projekty: Vond, Fata Morgana i Cintecele
Diavolui. Czy możesz powiedzieć mi coś więcej na ich temat, czy
stało za nimi coś więcej ponad chęć odseparowania pewnych
pomysłów od Twojego głównego projektu? Są jakieś szanse na ich
kontynuację? Z tego co wiem to Vond nie ma statusu projektu już
zamkniętego.
- Nie potrafię powiedzieć czy
którykolwiek z nich doczeka się kontynuacji, ale do Cintecele
Diavolui już z pewnością nie powrócę. Vond powstał jako kanał
do którego wrzucałem całą swoją złość i frustrację
wynikającą z rzeczywistości otaczającej mnie w tamtym czasie.
Tematyka Vond zaczęła przenikać do Mortiis, kiedy to Mortiis
przestał być projektem opartym w głównej mierze na fantastyce.
Przez to Vond przestał mieć rację bytu bo niejako scalił się z
moim głównym projektem. Fata Morgana powstała jako ujście dla
muzyki, którą tworzyłem w ramach Mortiis, ale która była,
powiedzmy, zbyt chwytliwa i nie pasowała do konceptu.
8. Jakoś w połowie lat 90-tych,
nie pamiętam dokładnej daty, wystartowałeś ze swoją własną
wytwórnią Dark Dungeon Music. Co zmusiło, lub może co sprawiło,
że zdecydowałeś się na taki krok? Jak długo istniał ten label?
- Działał jakoś od 1995 do 1999
kiedy to wróciłem na stałe do Norwegii. Głównym powodem dla
którego powstało Dark Dungeon Music to fakt, że nie byłem
zadowolony z tego jak w tamtym czasie wydawano moją muzykę na
winylu. Chciałem mieć nad tym lepszą kontrolę. Wydałem też
trochę rzeczy na cd, ale było to przede wszystkim winylowe
wydawnictwo. Był to czas kiedy popularność tego formatu
drastycznie spadała, także szedłem pod wiatr. Tamtejsza sytuacja
czarnego krążka była biegunowo odległa od tego co mamy obecnie.
9. W 1997 zacząłeś prezentować
swoją muzykę na żywo, skąd ta decyzja? To co tworzyłeś w tamtym
czasie raczej nie należało do sztuki która owocuje koncertami.
Było to coś bliższe sztuce teatralnej czy rytuałowi. Z jakim
odzewem się to spotkało?
- Dokładnie to nastąpiło to już w
1996. Pierwszą sztukę zagraliśmy latem 1996 lub 97. Poza Mortiis
występowały także Sanctum, Mental Destruction, oraz albo Ordo
Equilibrio, albo Raison D'Etre. Zagrałem sporo tego typu kocertów
razem z grupami ze stajni Cold Meat Industry (In Slaughter Natives,
Deutsch Nepal, Arcana, Brighter Death Now etc.) Po prostu chciałem
zacząć grać na żywo. Byłem bardzo naiwny i cała koncepcja,
którą stworzyłem w swojej głowie niespecjalnie znalazła swoje
odzwierciedlenie na scenie. Spoglądając wstecz, były to w
najlepszym razie aktorskie sztuki z muzyką w tle. Z czasem zacząłem
dodawać do występu tomy grane na żywo, rytuał ofiarny dzięki
czemu wszystko nabrało pewnego kształtu. Myślę, że odzew był
dosyć zróżnicowany. Już wtedy Mortiis miał sporo oddanych fanów,
którym to się podobało, ale było też wielu elitarnych wyznawców
industrialu (trzeba zaznaczyć, że Cold Meat industry zaczynało
jako wytwórnia zajmująca się muzyką hard core industrial/
experimental) dla których Mortiis nie wart był miejsca i czasu.
Myślę, że wielu ludzi mogło być wtedy mocno wkurzonych faktem,
iż Mortiis sprzedawał się lepiej niż reszta wspomnianych grup.
Obecnie jestem w bardzo dobrej komitywie z członkami tych zespołów,
nie ma już żadnych spięć. Jouni z In Slaughter Natives pomagał
nam przy masteringu „The Great Deceiver” oraz „Perfectly
Defect”, cały czas jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Thomas z Ordo
Equilibrio to kolejna osoba z którą jestem w bardzo dobrej
komitywie, bez tej grupy nie miałbym zespołu, który występowałby
ze mną na scenie w czasie trasy promującej „The Stargate” (mowa
tu o Fredrik'u Bergstrom'ie oraz Erik'u Lundberg'u, poznałem ich
włąsnie dzięki Thomas'owi i Ordo Equilibrio), czy też nie miałbym
u kogo nocować podczas nagrywania „The Smell of Rain”.
Przesiedziałem u Fredrika przynajmniej 4 miesiące podczas
nagrywania tej płyty. Jest on także jednym z muzyków, których
gościłem na płycie. Mam też świetny kontakt z min. z Liną der
Baby Doll z Deutsch Nepal, Roger'em z Brighter Death Now (przy okazji
właścicielem Cold Meat Industry), Peter'em z Raison D'Erte (mimo
tego, że wyłazi z niego niezły szaleniec gdy się upije), Peter'em
z Arcana, Bjork z MZ 412... Wszyscy są naprawdę świetnymi ludźmi.
Pamiętam, że bardzo lubiłem Palle'go z Sanctum. Miałem nawet
całkiem niezły kontakt z ich feministycznymi znajomkami haha.
10. Przez cały okres Ery I używałeś
specjalnego kostiumu dla postaci Mortiisa. Czy wszystkie jego części
były znalezione i kupione, czy może ktoś wykonał je dla Ciebie
specjalnie? To samo tyczy się maski. Czy są to przedmioty jedyne w
swoim rodzaju?
- Kostiumy których używałem różniły
się od siebie. Na początku był to hełm, elementy zbroi i
kolczuga, które noszone były tylko na potrzeby okładki do płyty.
Kolczugę zgubiłem gdzieś w trakcie przeprowadzek, nie mam pojęcia
jak to było możliwe, no ale tak się stało. Strój z czasów
płytek „Anden Som Gjorde Oppror” oraz „Keiser av en Dimensjon
Ukjent” był poniekąd inspirowany black metalową estetyką,
wykonał go dla mnie Marius Vold (wokalista Mortem, i o ile dobrze
pamiętam członek Arcturus). W tamtym czasie wykonywał sporo
elementów uzbrojenia dla niektórych muzyków z norweskiej sceny.
Tego zestawu używałem przez parę lat, zmodyfikowałem go nieco
dopiero w trakcie nagrywania „Crypt of the Wizard”, a dokładnie
zaraz po. Nietoperze skrzydła z „The Stargate” wykonała moja
ex. Po fakcie stwierdziłem, że wyglądały dosyć tandetnie.
Zaktualizowany na „The Stargate” strój bazował przede wszystkim
na skórzanych elementach, skrzydła zostawiłem na potrzeby okładki
do płyty. Potem zastąpiłem je przylegającym, lateksowym
longsleevem w którym było niesamowicie gorąco i na scenie pociłem
się w nim jak szczur.
11. „The Stargate” był Twoim
pierwszym albumem w barwach Earache. Jak wspominasz współpracę z
tą wytwórnią? Słyszałem, że rewelacji nie było.
- Szczerze mówiąc to wolałbym o tym
zapomnieć. Z racji tego, że podpisałem umowę wszystko to co
wydziwiali było legalne. Nie zmienia to faktu, że kontrakt który
mi przedstawili był z ogromną korzyścią dla nich, natomiast
artysta, który zdobyłby się na jego podpisanie traktowany był,
mówiąc delikatnie, po macoszemu. Byłem w dobrej komitywie z
kilkoma ich pracownikami, ale na gruncie prywatnym, jak przychodziło
do spraw związanych z biznesem to nie było już tak różowo.
12. Czy wszystkie swoje stare płyty nagrywałeś na instrumentach klawiszowych? Używałeś też jakiegoś innego sprzętu? Jak wtedy wyglądał proces nagrywania albumu?
- Na początku były to tylko klawisze.
Nie miałem wtedy innego sprzętu. Kolorami rozpisywałem na kartkach
poszczególne ścieżki, zapisywałem ustawienia dźwięku. Podczas
grania musiałem wyobrażać sobie jakby dana część brzmiała z
pozostałymi na nią nałożonymi. Zaznaczałem to sobie odpowiednio
na wspomnianych kartkach, próbując jednocześnie spamiętać to
wszystko w swojej głowie do chwili wykupienia czasu w studio i
nagrania albumu. W końcu udało mi się dorwać keyboard z
sekwencerem co pozwoliło mi nagrywać moje pomysły i pracować nad
kilkoma ścieżkami jednocześnie.
13. W książeczce do płyty „The
Stargate” widnieje napis „To be continued...”. Czy jest to
swego typu otwarta furtka na przyszłość czy po prostu przypadek?
Czy już wtedy wiedziałeś, że Twoja muzyka wkrótce ulegnie
diametralnej przemianie?
- Nie, w trakcie pisania i nagrywania
„The Stargate” nie miałem jeszcze takich planów. Album powstał
na przełomie 1997 i 98 roku, a Earache wydało go dopiero w drugiej
połowie 1999. W tamtym czasie zacząłem pozbywać się resztek
złudzeń co do tego dokąd to wszystko zmierza. Zakończyliśmy
trasę u boku Christian Death, przeniosłem się z powrotem do
Norwegii i zdałem sobie sprawę, że czekają mnie spore zmiany.
Notka „To be continued...” została tam umieszczona ponieważ w
chwili gdy materiał powstawał koncept „The Stargate” był spory
i przewidywał nagranie jeszcze jednego krążka.
14. Czy zmiana stylu muzyki przyszła
naturalnie czy był to może bardziej złożony proces? Co
spowodowało, że podjąłeś taką decyzję?
- Chciałem zrobić coś co byłoby w
tamtym czasie bardziej prawdziwe dla mnie jako osoby. Coraz bardziej
wsłuchiwałem się w starsze dokonania Ministry, NIN, Skinny Puppy,
Enigma, KMFDM, Sisters of Mercy, starsze rzeczy jak Iggy and the
Stooges, White Zombie itd. Moja rockowa krew coraz bardziej zaczęła
dawać o sobie znać, dlatego zdecydowałem, że chcę pójść w tym
kierunku, było to dla mnie naturalne.
15. Poczynając od „The Smell of
Rain” Mortiis zaczął być zespołem w prawdziwym tego słowa
znaczeniu. O ile mi wiadomo Levi jest członkiem grupy od tamtego
czasu. Planowałeś zebranie stałego składu czy może wolałeś
zostawić sobie więcej swobody na potrzeby ewentualnych zmian?
- Już w trakcie prac nad „The Smell
of Rain” zdawałem sobie sprawę, że będę potrzebował zespołu,
ale jeszcze wtedy coś takiego nie powstało. Zebrałem kilku ludzi,
którzy pracowali ze mną nad „The Stargate” jak na przykład
Sarah Deva. Gitary na tą płytę nagrał Chris Amott z Arch Enemy.
Mieszkaliśmy w tym samym mieście, ponadto znałem się z jego
bratem Michael'em, ostatecznie bardziej zakumplowałem się jednak z
Chris'em. Bass nagrany został przez znajomego z mojego rodzinnego
miasta, Asmund'a Sveinungaard'a, który ostatecznie dołączył do
Mortiis w charakterze gitarzysty na kilka następnych lat. Tak jak
wcześniej wspomniałem, jako taki zespół nie istniał przed
wydaniem albumu, a pierwszy skład to byli ludzie z mojego otoczenia.
Na gitarach Asmund Sveinungaard oraz Anund Grini oraz Svein „Leo”
Traserud za garami. Zagraliśmy razem trasę oraz kilka oddzielnych
koncertów. Anund opuścił zespół latem 2002 i właśnie wtedy na
jego miejsce dołączył Levi.
16. Wiem, że jesteś zagorzałym
kolekcjonerem winyli. Kiedy zacząłeś budować swoją kolekcję i
ile tytułów już posiadasz? Czy możesz wymienić jakieś pozycje
które mają dla Ciebie szczególną wartość?
- Winyle zbierałem od kiedy pamiętam.
Miałem przerwę między 2001, a 2010 kiedy to nie kupowałem do
kolekcji kompletnie nic, sporo rzadkich tytułów sprzedałem aby
pokryć wszystkie wydatki związane z powstaniem płyty „The Great
Deceiver”. Zaległości w kolekcjonowaniu zacząłem intensywnie
nadrabiać jakieś 5 lat temu. Myślę, że najcenniejsze pozycje
jakie posiadam to te związane z Venom. Mam „Black Metal” na
oliwkowo- zielonym winylu, który jest niesamowicie unikatowy,
posiadam też „Welcome to Hell” na brązowo- czarnym winylu,
którego wyszło tylko 5 kopii na cały świat. Na niebieskiej 7''
mam singiel „Warhead”, który także jest mocno poszukiwany.
Obecnie mam około 3000 winyli. To przyzwoita liczba, ale to nic w
porównaniu do zbiorów znanych mi ludzi, po 6000- 10 000 egzemplarzy
w kolekcji. Mam jednego znajomego, który posiada obecnie 18 000
tytułów. Pierwszym winylem, który zdobyłem był „Let There Be
Rock” AC/DC, który gwizdnąłem z miejscowego sklepu płytowego,
nie miałem kasy żeby go kupić haha.
17. Przez wszystkie te lata
wypuściłeś sporo limitowanych wydawnictw, niektórzy z fanów nie
mieli szansy aby się w nie zaopatrzyć. Czy kiedykolwiek myślałeś
o wznowieniu takich perełek jak VHS „Reisene til Grotter og
Odemarker”, książka „Secrets of My Kingdom” czy ściśle
limitowany „Perfectly Defect”?
- „Perfectly Defect” doczeka się
odpowiedniego wydania na cd i lp w niedalekiej przyszłości. Co się
tyczy VHS to póki co nie ma kompletnie żadnych planów co do
wznowienia, ale wersja na dvd nie byłaby takim głupim pomysłem. To
samo tyczy się książki, kilku ludzi pytało mnie już o jej
ponowne wydanie, także może pomyśli się coś w tej kwestii.
18. Dzięki ogromne za Twój czas i
chęć zrobienia tego wywiadu. Aby tradycji stało się zadość
ostatnie słowa należą do Ciebie.
Rozmawiał: Przemysław Bukowski
poniedziałek, 13 marca 2017
Hell-Born- Cursed Infernal Steel (Conquer Records 2006)
Z biegiem czasu Hell-Born stał się dla mnie jednym z tych osobiście najważniejszych zespołów jeżeli chodzi o naszą rodzimą scenę, jak i generalnie death metalową sztukę. W każdą ich płytę się zasłuchuję i każdą chłonę jednym tchem, ale to "Legacy of the Nephilim" i właśnie "Cursed Infernal Steel" są moimi absolutnymi faworytami w dyskografii tej bluźnierczej hordy.
Nagrany w 2006, w białostockim studiu Herz, "Cursed Infernal Steel" to godny następca poprzedniego albumu. Wciąż nie brak mu mocy, siły i tej niezrównanej chwytliwości. Hell- Born nigdy nie kombinował tylko łoił jak leci, i tak samo jest w tym przypadku. Płytę otwiera lider całego rozkładu jazdy czyli "Impaled Archangels", który w mgnieniu oka rzuca słuchacza w same piekło Belzebubu na rogi! Refren chwyta się z marszu i za moment ma się ochotę drzeć ryja razem z Baalem. Czy można oczekiwać lepszego początku? Nie sądzę, zadowoli każdego! Kolejnym wymiataczem jest tu niewątpliwie galopujący niczym apokaliptyczna kawaleria "The Black Flag of Satan", który na refren odrobinę zwalnia by potem ponowić szarżę. Trzecim moim ulubieńcem jest tytułowy "Cursed Infernal Steel", który podobnie jak "Impaled Archangels" natychmiast wrzyna się w mózgownicę. Ma potężny, jakby podniosły riff i jakże hymniczny refren. Gitary Jeffa i Lesa tną powietrze niczym kosa! Całość tej wybuchowej, czarciej mieszanki zespala świetne brzmienie, co zawsze uwydatnia walory tego typu grania.
Podsumowując, Hell- Born nigdy nie zawodzi, niby ten sam styl, niby to same bezkompromisowe, zakorzenione w oldschoolu uderzenie, ale każda płyta niesie ze sobą kolejny powiew świeżej energii i mocy. Ma się wrażenie, że ten zespół nigdy się nie zestarzeje i nigdy nie osiądzie na laurach. Każda kolejna ich płyta to niezbity na to dowód. Od ostatniego "Darkness" minęło już sporo czasu i mam nadzieję niebawem znowu o nich usłyszeć i z tym samym zapałem zabrać się do konsumpcji ich kolejnego dzieła. Kto jeszcze Hell-Born nie słuchał niech nadrabia zaległości, gwarantuję, że nie będzie zawiedziony!
Nagrany w 2006, w białostockim studiu Herz, "Cursed Infernal Steel" to godny następca poprzedniego albumu. Wciąż nie brak mu mocy, siły i tej niezrównanej chwytliwości. Hell- Born nigdy nie kombinował tylko łoił jak leci, i tak samo jest w tym przypadku. Płytę otwiera lider całego rozkładu jazdy czyli "Impaled Archangels", który w mgnieniu oka rzuca słuchacza w same piekło Belzebubu na rogi! Refren chwyta się z marszu i za moment ma się ochotę drzeć ryja razem z Baalem. Czy można oczekiwać lepszego początku? Nie sądzę, zadowoli każdego! Kolejnym wymiataczem jest tu niewątpliwie galopujący niczym apokaliptyczna kawaleria "The Black Flag of Satan", który na refren odrobinę zwalnia by potem ponowić szarżę. Trzecim moim ulubieńcem jest tytułowy "Cursed Infernal Steel", który podobnie jak "Impaled Archangels" natychmiast wrzyna się w mózgownicę. Ma potężny, jakby podniosły riff i jakże hymniczny refren. Gitary Jeffa i Lesa tną powietrze niczym kosa! Całość tej wybuchowej, czarciej mieszanki zespala świetne brzmienie, co zawsze uwydatnia walory tego typu grania.
Podsumowując, Hell- Born nigdy nie zawodzi, niby ten sam styl, niby to same bezkompromisowe, zakorzenione w oldschoolu uderzenie, ale każda płyta niesie ze sobą kolejny powiew świeżej energii i mocy. Ma się wrażenie, że ten zespół nigdy się nie zestarzeje i nigdy nie osiądzie na laurach. Każda kolejna ich płyta to niezbity na to dowód. Od ostatniego "Darkness" minęło już sporo czasu i mam nadzieję niebawem znowu o nich usłyszeć i z tym samym zapałem zabrać się do konsumpcji ich kolejnego dzieła. Kto jeszcze Hell-Born nie słuchał niech nadrabia zaległości, gwarantuję, że nie będzie zawiedziony!
piątek, 10 marca 2017
Mayhem- Live in Zeitz (Peaceville 2017)
Zdjęcie ze zbiorów "The True Mayhem Collection" |
Co mogę powiedzieć o nagraniu z Zeitz? Jest odrobinę gorszej jakości od tego z Leipzig (lecz nieznacznie, trochę czepiam się szczegółów hehe), ale wciąż zachowuje ten unikalny klimat i autentycznie przenosi słuchacza do tamtego miejsca i czasu, a coś takiego jest absolutnie bezcenne i w tym przypadku najważniejsze. Warto wspomnieć, że owe nagranie nie pochodzi z dotychczas dostępnego bootlegu, a z nowego źródła i znacząco lepszej jakości. Setlista jest ta sama, z jednym wyjątkiem. W Zeitz nie zagrali "Pure Fucking Armageddon", a przynajmniej nagranie tego nie uwzględnia. Poza tymi dwoma drobiazgami to tak samo dobry gig, niosący te same wyjątkowe przeżycia. Zespół zagrał z pasją i furią, jakby miało nie być jutra! Jest mrok, chaos i zniszczenie, które nie przybrało już nigdy takiej formy jaką Mayhem emanował w tym składzie.
W kwestii samego wydania to muszę przyznać, że Peaceville odwalił kawał dobrej roboty. Z pozoru skromny digipak skrywa, nie tylko genialną płytę, ale także opasły booklet z mnóstwem archiwalnych fotografii z tamtego czasu oraz kilkoma świetnymi, wspomnieniowymi wywiadami dotyczącymi Mayhem. Przepytani zostali min. Samoth, Faust, Hellhammer oraz Anders Ohlin (brat Deada). Także jest co czytać i co oglądać (wystarczy zerknąć na przykładowe zdjęcia poniżej, mówią same za siebie)!
W kwestii podsumowania nie ma co się specjalnie produkować. Polecam to wydawnictwo każdemu fanowi Mayhem i nie tylko, po prostu każdemu entuzjaście black metalowej sztuki!
środa, 8 marca 2017
Eternal Deformity- No Way Out (Temple of Torturous 2016)
Grupa istnieje od 1993 roku i ma obecnie na koncie 6 pełnych albumów. Ich muzyka to znakomita mieszanka avantgardy, doom metalu oraz symfonicznej, bardziej melodyjnej odsłony black metalu. Ich kompozycje zawsze są bogate, pełne różnorodności i ciekawych rozwiązań w obrębie swojej stylistyki, nie brakuje w niej instrumentalnych pasaży czy wokalnej różnorodności. Nudy z pewnością nie da się tu doświadczyć.
"No Way Out" to 6-sty studyjny album Eternal Deformity nagrany w 2015 roku i wydany przez zespół własnym sumptem. Dopiero rok później doczekał się, nazwijmy to, oficjalnego wydania przez szwedzką Temple of Torturous. Krążek ten w pierwszej kolejności zaskakuje swoim autentycznie świetnym, przestrzennym i wyrazistym brzmieniem co uwydatnia wszystkie walory kompozycji zawartych na płycie. Mamy tu nie tylko mocne, mroczne kawałki, z jadowitym, praktycznie black metalowym wokalem przeplatanym także czystym głosem (warto wspomnieć, że mamy tu do czynienia z dwoma wokalistami, co nie często się zdarza), ale i bardzo subtelne utwory, gdzie swoje pięć minut mają klawisze oraz akustyczne wstawki, jak ma to miejsce w chociażby instrumentalnym "Mothman" czy, krótkim otwierającym płytę "I". Za absolutną wizytówkę płyty uważam natomiast "Esoteric Manifesto" oraz zamykający album "Glacier". W tych utworach jest dosłownie wszystko czym zespół się charakteryzuje, a o czym zdążyłem już wspomnieć na początku. Dodam jeszcze, że od 6 minuty "Glacier" mam wrażenie, że słyszę bardzo mocne inspiracje starszym Ulver (przez chwilę), oraz dokonaniami Immortal od "At the Heart of Winter" w górę. W kwestii tych drugich to podobne echa da się zauważyć już w "I". Nie wiem, czy faktycznie tak było, ale pewne podobieństwo słychać. Warto napomknąć, że i wpływy Candlemass da się na tej płycie usłyszeć tu i ówdzie.
Osobna kwestia, to okładka tego wydania płyty. Przykro mi ale tutaj, w moim mniemaniu, nie ma czego zachwalać, niestety. Wersja, którą zrobił sam zespół miała oryginalne logo grupy (nie wiem dlaczego zostało w drugim wydaniu zmienione, niech ktoś mnie oświeci po co taki zabieg) i przede wszystkim klimat odzwierciedlający zawartość krążka. Poniższe wydanie go po prostu nie ma. Mamy wszechobecne piramidy, które niby współgrają z tytułem płyty, ale nie oddają charakteru muzyki. Czarno, srebrno biała szata pierwszej wersji wypełniona zdjęciami starych budynków i podziemi robi o niebo lepsze wrażenie i przede wszystkim współgra z muzyką. Także oprawa graficzna wydania z Temple of Torturous niestety wypada słabo.
Podsumowując, zawartość płyty szczerze polecam dosłownie każdemu fanowi ciężkiego grania. "No Way Out" jest jak dla mnie fenomenalny i nie raz będę do niego wracał. Jeżeli ktoś nie miał do tej pory okazji zapoznania się z twórczością Eternal Deformity to po stokroć zachęcam!
https://www.facebook.com/eternaldeformity/
https://www.last.fm/pl/music/Eternal+Deformity
http://templeoftorturous.com/shop/product_info.php?products_id=463&XTCsid=lpt933b0341jbh8iq75m86u5s2
niedziela, 5 marca 2017
Damnation- Reborn... (Pagan Records 1995/ Witching Hour 2014)
Są takie płyty, zespoły, które są symbolami, ikonami swojego czasu, ich nagrania się pamięta, kojarzy z pewnymi okolicznościami, pewnym konkretnym graniem. Taki jest właśnie sopocki Damnation. Działali w najlepszych czasach naszej sceny, a ich death metal był nasycony tym wszystkim co w jego surowej, brutalnej, bezkompromisowej formie najlepsze, co tu dużo mówić, na ich płytach po prostu się działo!
"Reborn..." to ich długogrający debiut wydany w 1995 przez dobrze wszystkim znaną Pagan Records. Załoga Damnation nagrała płytę niesamowicie dojrzałą, pełną ciekawych rozwiązań, aranżacji, budowania klimatu oraz wypełnioną po brzegi kipiącym jadem, diabelskim death metalem najwyższej próby. Wystarczy wspomnieć otwierający płytę konkretnym kopem "Pagan Prayer/ The Antichrist", który z marszu zdolny jest sponiewierać niejednego słuchacza, otwierający riff po prostu wgniata w glebę. Absolutnymi killerami są tu także chociażby "Infestation/ Maldoror Is Dead" czy "Forbidden Spaces" w których pełno jest zmian tempa, drobnych akustycznych wstawek i świetnych solówek okraszonych pogłosem, co dodaje im klimatu. Powstała płyta o czarnej duszy, w której zaklęte zostały wszystkie te pierwiastki, które za każdym razem w tym klasycznym, oldschoolowym death metalu zachwycają i które zawsze chce się słyszeć, no klasa sama w sobie. Jedynym minusem niniejszego krążka może być nieco płaskie brzmienie, ale przy innych jego walorach, nie specjalnie ma to znaczenie. Czy zawsze wszystko musi być idealne? Czasem cały w tym cymes żeby nie było!
Nie ulega wątpliwości, że death metal w wykonaniu Damnation inspirowany jest pionierami gatunku z lat 80-tych, ale nie znaczy to, że zespołowi brak było świeżości i oryginalności, wręcz przeciwnie! Z czystym sumieniem można powiedzieć, że grupa była swojego czasu jednym z ważniejszych death metalowych aktów na naszej scenie, a takie płyty jak właśnie "Reborn..." czy następujący po nim "Rebel Souls" są tego niezbitym dowodem. O tym co stworzył Les i spółka (warto wspomnieć że przez skład grupy przewinęli się min. Jeff z Hell-Born, Nergal, Baal czy Inferno), pod sztandarem Damnation trzeba pamiętać i co jakiś czas odświeżać, bo była to czołówka naszego rodzimego metalowego grania.
W 2014 Witching Hour wypuściło wznowienia prawie całego katalogu Damnation w oparciu o stare wydania tych płyt. Wyszło przednio i jeżeli ktoś nie załapał się na pierwsze ich edycje, to z czystym sumieniem mogę owe wznowienia polecić. Jest prosto, ale solidnie. Nic tylko brać!
"Reborn..." to ich długogrający debiut wydany w 1995 przez dobrze wszystkim znaną Pagan Records. Załoga Damnation nagrała płytę niesamowicie dojrzałą, pełną ciekawych rozwiązań, aranżacji, budowania klimatu oraz wypełnioną po brzegi kipiącym jadem, diabelskim death metalem najwyższej próby. Wystarczy wspomnieć otwierający płytę konkretnym kopem "Pagan Prayer/ The Antichrist", który z marszu zdolny jest sponiewierać niejednego słuchacza, otwierający riff po prostu wgniata w glebę. Absolutnymi killerami są tu także chociażby "Infestation/ Maldoror Is Dead" czy "Forbidden Spaces" w których pełno jest zmian tempa, drobnych akustycznych wstawek i świetnych solówek okraszonych pogłosem, co dodaje im klimatu. Powstała płyta o czarnej duszy, w której zaklęte zostały wszystkie te pierwiastki, które za każdym razem w tym klasycznym, oldschoolowym death metalu zachwycają i które zawsze chce się słyszeć, no klasa sama w sobie. Jedynym minusem niniejszego krążka może być nieco płaskie brzmienie, ale przy innych jego walorach, nie specjalnie ma to znaczenie. Czy zawsze wszystko musi być idealne? Czasem cały w tym cymes żeby nie było!
Nie ulega wątpliwości, że death metal w wykonaniu Damnation inspirowany jest pionierami gatunku z lat 80-tych, ale nie znaczy to, że zespołowi brak było świeżości i oryginalności, wręcz przeciwnie! Z czystym sumieniem można powiedzieć, że grupa była swojego czasu jednym z ważniejszych death metalowych aktów na naszej scenie, a takie płyty jak właśnie "Reborn..." czy następujący po nim "Rebel Souls" są tego niezbitym dowodem. O tym co stworzył Les i spółka (warto wspomnieć że przez skład grupy przewinęli się min. Jeff z Hell-Born, Nergal, Baal czy Inferno), pod sztandarem Damnation trzeba pamiętać i co jakiś czas odświeżać, bo była to czołówka naszego rodzimego metalowego grania.
W 2014 Witching Hour wypuściło wznowienia prawie całego katalogu Damnation w oparciu o stare wydania tych płyt. Wyszło przednio i jeżeli ktoś nie załapał się na pierwsze ich edycje, to z czystym sumieniem mogę owe wznowienia polecić. Jest prosto, ale solidnie. Nic tylko brać!
piątek, 3 marca 2017
Slayer- Hell Awaits (Combat/ Metal Blade 1985)
Nie da się ukryć, że "Hell Awaits" było dla Salyer'a wyzwaniem. Po bardzo dobrze przyjętym "Show No Mercy" istniała potrzeba wykazania się i udowodnienia swojej wartości. Slayer sprostał temu zadaniu (choć do ideału trochę brakowało), stworzył płytę pełną gębą osadzoną w thrashu, bardziej dojrzałą, pozbawioną już pewnej młodzieńczej naiwności obecnej na debiucie.
Album rozpoczynają jęki potępionych dusz, które w pewnym momencie zaczynają wspólnie skandować jakąś bliżej nieokreśloną frazę (jak się okazuje jest to "Join us!" puszczone od tyłu, wykrzykiwane do mikrofonu przez ekipę zgromadzoną w studiu), a za chwilę słyszymy odpowiednio zmodyfikowany, stylizowany na piekielną bestię głoś Toma oznajmiający "Welcome back!". Wchodzi ciężki riff podbijany mocarną miarową perkusją. Jest moc! Trudno o lepszy wstęp! Tak właśnie zaczyna się tytułowa kompozycja "Hell Awaits", która jest bez wątpienia jedną z najlepszych na krążku. Z marszu podkreślona zostaje złowieszczość i diabelski charakter płyty. Kolejnym bardzo udanym utworem jest "At Dawn They Sleep" obracający się wampirycznej tematyce. Jest to kawał thrashowego mięcha wypełnionego zagrywkami które aż proszą się o konkretny headbanging. Na wyszczególnienie zasługuje także typowo slayerowski "Necrophiliac". Kanonada rozpędzonych gitar, opętańczy wokal Arai oraz bardzo chwytliwe zwolnienie pod koniec. Mamy tu zalążek tego co można zaobserwować na "Reign in Blood" w takich klasykach jak "Angel of Death" czy "Raining Blood". Pozostałe 4 kompozycje z krążka nie mają już tak wiele do zaoferowania, ale jak najbardziej trzymają poziom i wciąż są sporym kompozytorskim krokiem na przód w stosunku do prostolinijnego (oczywiście nie traktuję tego na minus, w żadnym wypadku), wciąż u podstaw inspirowanego tradycyjnym heavy metalem spod znaku Judas Priest i skupionego przede wszystkim na emanowaniu energią "Show No Mercy".
Teraz czas na kilka słów w kwestii okładki zdobiącej album. Po raz kolejny stworzył ją Albert Cueller, odpowiedzialny za wizualną oprawę "Live Undead". Pejzaż piekielnej otchłani zdobią rogate stwory rozrywające na strzępy jakiś potępionych nieszczęśników. Nad wszystkim góruje charakterystyczny pentagram z logo zespołu. Projekt tej okładki, a była to wyklejanka w zinowskim stylu, prawdopodobnie wciąż jest w posiadaniu Toma. Czy można było zrobić to lepiej? Nie sądzę! Dzieło skończone i na właściwym miejscu!
"Hell Awiats" ukazał Slayer'a jako zespół dojrzały, świadomy swojej drogi i stylu, ale jeszcze nie do końca ogarnięty w kwestii jak to dobrze przekuć w czyn. Płyta jest autentycznie świetna, ale brakuje jej takiej swoistej kropki nad "i", pewnego kopa, większego dynamizmu, brzmienie także trochę kuleje. Niedługo po jej wydaniu rozważano poddanie jej ponownemu masteringowi, ale Araya stwierdził, że zepsuło by to jej charakter, że album powinien być swoistym dokumentem swojego czasu, w przeciwnym razie straci swoją wyjątkowość. Całkowita racja i trudno się z tym nie zgodzić. Mam wrażenie, że drugi album Slayera wciąż siedzi nieco w cieniu debiutu oraz "Reign in Blood" co nie powinno mieć miejsca, choćby ze względu na to jak przełomowy charakter miała ta płyta dla samego zespołu jak i rosnącej w siłę sceny thrashowej, zwłaszcza w USA. To tutaj wyklarował się ich charakterystyczny styl. To jeden z klasyków, które trzeba znać, których wartość należy dostrzegać i doceniać.
Album rozpoczynają jęki potępionych dusz, które w pewnym momencie zaczynają wspólnie skandować jakąś bliżej nieokreśloną frazę (jak się okazuje jest to "Join us!" puszczone od tyłu, wykrzykiwane do mikrofonu przez ekipę zgromadzoną w studiu), a za chwilę słyszymy odpowiednio zmodyfikowany, stylizowany na piekielną bestię głoś Toma oznajmiający "Welcome back!". Wchodzi ciężki riff podbijany mocarną miarową perkusją. Jest moc! Trudno o lepszy wstęp! Tak właśnie zaczyna się tytułowa kompozycja "Hell Awaits", która jest bez wątpienia jedną z najlepszych na krążku. Z marszu podkreślona zostaje złowieszczość i diabelski charakter płyty. Kolejnym bardzo udanym utworem jest "At Dawn They Sleep" obracający się wampirycznej tematyce. Jest to kawał thrashowego mięcha wypełnionego zagrywkami które aż proszą się o konkretny headbanging. Na wyszczególnienie zasługuje także typowo slayerowski "Necrophiliac". Kanonada rozpędzonych gitar, opętańczy wokal Arai oraz bardzo chwytliwe zwolnienie pod koniec. Mamy tu zalążek tego co można zaobserwować na "Reign in Blood" w takich klasykach jak "Angel of Death" czy "Raining Blood". Pozostałe 4 kompozycje z krążka nie mają już tak wiele do zaoferowania, ale jak najbardziej trzymają poziom i wciąż są sporym kompozytorskim krokiem na przód w stosunku do prostolinijnego (oczywiście nie traktuję tego na minus, w żadnym wypadku), wciąż u podstaw inspirowanego tradycyjnym heavy metalem spod znaku Judas Priest i skupionego przede wszystkim na emanowaniu energią "Show No Mercy".
Teraz czas na kilka słów w kwestii okładki zdobiącej album. Po raz kolejny stworzył ją Albert Cueller, odpowiedzialny za wizualną oprawę "Live Undead". Pejzaż piekielnej otchłani zdobią rogate stwory rozrywające na strzępy jakiś potępionych nieszczęśników. Nad wszystkim góruje charakterystyczny pentagram z logo zespołu. Projekt tej okładki, a była to wyklejanka w zinowskim stylu, prawdopodobnie wciąż jest w posiadaniu Toma. Czy można było zrobić to lepiej? Nie sądzę! Dzieło skończone i na właściwym miejscu!
"Hell Awiats" ukazał Slayer'a jako zespół dojrzały, świadomy swojej drogi i stylu, ale jeszcze nie do końca ogarnięty w kwestii jak to dobrze przekuć w czyn. Płyta jest autentycznie świetna, ale brakuje jej takiej swoistej kropki nad "i", pewnego kopa, większego dynamizmu, brzmienie także trochę kuleje. Niedługo po jej wydaniu rozważano poddanie jej ponownemu masteringowi, ale Araya stwierdził, że zepsuło by to jej charakter, że album powinien być swoistym dokumentem swojego czasu, w przeciwnym razie straci swoją wyjątkowość. Całkowita racja i trudno się z tym nie zgodzić. Mam wrażenie, że drugi album Slayera wciąż siedzi nieco w cieniu debiutu oraz "Reign in Blood" co nie powinno mieć miejsca, choćby ze względu na to jak przełomowy charakter miała ta płyta dla samego zespołu jak i rosnącej w siłę sceny thrashowej, zwłaszcza w USA. To tutaj wyklarował się ich charakterystyczny styl. To jeden z klasyków, które trzeba znać, których wartość należy dostrzegać i doceniać.
czwartek, 2 marca 2017
Entombed A.D.- Dead Dawn (Century Media 2016)
Ostatnimi czasy katuję tą płytę nieustannie. To co robi LG aby nazwa Entombed (końcówka A.D. jest jak najbardziej zbyteczna bo to jest nic innego jak właśnie najprawdziwsze Entombed!) była wciąż żywa jest godne pochwały i ogromnego szacunku. Byłem pod sporym wrażeniem "Back to the Front", ale "Dead Dawn" sprawił, że jestem wprost w grób wzięty! Ta płyta wręcz ocieka dawną, trupią stęchlizną i death'n'rollowym duchem sprzed lat!
Na płycie niepodzielnie rządzą ciężkie, zapiaszczone gitary miotające mocarne i niesamowicie nośne riffy, które praktycznie nie dają słuchaczowi ani chwili wytchnienia. Ale żeby nie było. Mamy tu także okazyjne, nieco bardziej melodyjne momenty, wręcz heavy metalowe, które rzecz jasna świetnie wkomponowują się w tą stylistykę nadając jej dodatkowego kopa i luzackiego charakteru (np. "The Winner Has Lost"). Jest też garść wolniejszych temp, wciągających swoim ciężarem niczym najczarniejsze, cmentarne bagnisko (chociażby "As the World Fell"). Moimi osobistymi faworytami z niniejszego krążka jest właśnie utwór tytułowy, "Dawn to Mars to Ride" oraz "Silent Assassin". Cała trójka ma jedną cechę wspólną, rozpędzone, intensywne i wpadające w ucho motywy przewodnie, istne walce rozjeżdżające wszystko co stanie im na drodze. No nic tylko machać banią, aż się urwie! To jest własnie znak rozpoznawczy Entombed, który wieńczy znakomity growl Petrova. Swoją drogą gość ma niespożytą energią i wciąż jest w świetnej formie. Oby jak najdłużej!
Jeszcze na moment pragnę zatrzymać się przy okładce albumu, którą wykonał nie kto inny jak Erik Danielsson (Watain) i jego Trident Arts. Płytę zdobi profilowy przekrój ludzkiej głowy przedstawiony w jasnych odcieniach brązu z dodatkiem czerni i czerwieni. U dołu wyrasta horda nieumarłych jakby próbująca wciągnąć ją za sobą pod ziemię. Obraz ten pasuje do płyty oraz jej tytułu jak ulał i myślę, że w pełni odzwierciedla jej zawartość, a z pewnością przykuwa wzrok. Po prostu spitzenklasse!
"Dead Dawn" jest jednym z tych naprawdę znakomitych wydawnictw, w które tak obrodził ubiegły rok. Nowe- stare wcielenie Entombed z kolejną płytą nabiera mocy i rozpędu. Zżera mnie ciekawość co zaserwują nam następnym razem, czekam na kolejny tak udany, a może i jeszcze lepszy, wyziew jak niniejsza płyta. Jeżeli ktoś jeszcze nie słuchał to niech w te pędy nadrabia zaległości!
środa, 1 marca 2017
Samael- Eternal (Century Media 1999)
Płyta z czasów kiedy Samael odjechał w kompletnie inne rejony niż te znane z ich pierwszych trzech, kultowych albumów. Dla wielu dziwna, dla innych asłuchalna, dla jeszcze kolejnych zapewne samo jej wspomnienie to trauma. W każdym bądź razie szacun dla zespołu za odwagę i realizację własnych artystycznych wizji. Na "Eternal", poniekąd kontynuując niektóre patenty obecne już na "Passage", Samael stworzył muzyczną kreację mrocznych, astralnych przestrzeni i ich bezkresu, transową i barwną podróż po galaktyce. I co jest w Samael piękne, ano to, że praktycznie każda ich płyta jest inna, nie ma powielania pomysłów, stagnacji, ich sztuka cały czas gdzieś dąży, dokądś biegnie, odkrywa nowe pokłady artystycznego wyrazu.
"Eternal" to prawie 50 minut skondensowanej dawki wszechobecnej klawiszowej elektroniki połączonej z ciężkimi, idustrialnymi, lekko schowanymi na drugim planie gitarami i intensywną perkusją, wszystko okraszone świetnymi wokalami Vorpha. Po wielokrotnym przesłuchaniu płyty (no mimo, że to nie do końca mój ukochany metal w czystej postaci, to mam autentyczną ochotę do tego wracać) wyszczególniłbym zwłaszcza trzy utwory, mianowicie "The Cross", "Supra Karma"oraz "Ailleurs". Pierwszy z nich rozpoczyna się niesamowicie przejmującymi klawiszami, aby za chwilę przejść w subtelny walec (tak!) sekcji rytmicznej niosącej słuchacza w gwiezdną otchłań. Linia wokalna jest tu bardziej recytowana niskim chropowatym głosem, niż śpiewana. Sprawia to poniekąd wrażenie obecności lektora towarzyszącego w tej podróży poprzez nieskończoną pustkę. "Supra Karma" jest już bardziej mroczna, więcej tu niepokojących i dynamicznych dźwięków, totalny komos i to dosłownie! Co się tyczy "Ailleurs" to mamy tu do czynienia z konkretną industrialną galopadą, gdzie bardziej naprzód wysuwają się gitary. Bardzo energetyczny kawałek, gdzie sekcja rytmiczna gra pierwsze skrzypce.
Z pewnością "Eternal" należy do tych bardziej wymagających albumów i z niechybnie wzbudza wśród wielu fanów metalu mocno mieszane uczucia. Jest to biegunowo odległe od samaelowskiej klasyki, ale w swojej stylistyce równie dobre. Jeżeli są osoby które jeszcze nie miały okazji usłyszeć tego albumu, a nie boją się zejść na moment z jedynej słusznej drogi i zobaczyć co leży obok niej, szczerze zachęcam aby dać tej płycie szansę. To naprawdę kawał dobrej sztuki, którą z czasem się docenia.
Z pewnością "Eternal" należy do tych bardziej wymagających albumów i z niechybnie wzbudza wśród wielu fanów metalu mocno mieszane uczucia. Jest to biegunowo odległe od samaelowskiej klasyki, ale w swojej stylistyce równie dobre. Jeżeli są osoby które jeszcze nie miały okazji usłyszeć tego albumu, a nie boją się zejść na moment z jedynej słusznej drogi i zobaczyć co leży obok niej, szczerze zachęcam aby dać tej płycie szansę. To naprawdę kawał dobrej sztuki, którą z czasem się docenia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)