Album rozpoczynają jęki potępionych dusz, które w pewnym momencie zaczynają wspólnie skandować jakąś bliżej nieokreśloną frazę (jak się okazuje jest to "Join us!" puszczone od tyłu, wykrzykiwane do mikrofonu przez ekipę zgromadzoną w studiu), a za chwilę słyszymy odpowiednio zmodyfikowany, stylizowany na piekielną bestię głoś Toma oznajmiający "Welcome back!". Wchodzi ciężki riff podbijany mocarną miarową perkusją. Jest moc! Trudno o lepszy wstęp! Tak właśnie zaczyna się tytułowa kompozycja "Hell Awaits", która jest bez wątpienia jedną z najlepszych na krążku. Z marszu podkreślona zostaje złowieszczość i diabelski charakter płyty. Kolejnym bardzo udanym utworem jest "At Dawn They Sleep" obracający się wampirycznej tematyce. Jest to kawał thrashowego mięcha wypełnionego zagrywkami które aż proszą się o konkretny headbanging. Na wyszczególnienie zasługuje także typowo slayerowski "Necrophiliac". Kanonada rozpędzonych gitar, opętańczy wokal Arai oraz bardzo chwytliwe zwolnienie pod koniec. Mamy tu zalążek tego co można zaobserwować na "Reign in Blood" w takich klasykach jak "Angel of Death" czy "Raining Blood". Pozostałe 4 kompozycje z krążka nie mają już tak wiele do zaoferowania, ale jak najbardziej trzymają poziom i wciąż są sporym kompozytorskim krokiem na przód w stosunku do prostolinijnego (oczywiście nie traktuję tego na minus, w żadnym wypadku), wciąż u podstaw inspirowanego tradycyjnym heavy metalem spod znaku Judas Priest i skupionego przede wszystkim na emanowaniu energią "Show No Mercy".
Teraz czas na kilka słów w kwestii okładki zdobiącej album. Po raz kolejny stworzył ją Albert Cueller, odpowiedzialny za wizualną oprawę "Live Undead". Pejzaż piekielnej otchłani zdobią rogate stwory rozrywające na strzępy jakiś potępionych nieszczęśników. Nad wszystkim góruje charakterystyczny pentagram z logo zespołu. Projekt tej okładki, a była to wyklejanka w zinowskim stylu, prawdopodobnie wciąż jest w posiadaniu Toma. Czy można było zrobić to lepiej? Nie sądzę! Dzieło skończone i na właściwym miejscu!
"Hell Awiats" ukazał Slayer'a jako zespół dojrzały, świadomy swojej drogi i stylu, ale jeszcze nie do końca ogarnięty w kwestii jak to dobrze przekuć w czyn. Płyta jest autentycznie świetna, ale brakuje jej takiej swoistej kropki nad "i", pewnego kopa, większego dynamizmu, brzmienie także trochę kuleje. Niedługo po jej wydaniu rozważano poddanie jej ponownemu masteringowi, ale Araya stwierdził, że zepsuło by to jej charakter, że album powinien być swoistym dokumentem swojego czasu, w przeciwnym razie straci swoją wyjątkowość. Całkowita racja i trudno się z tym nie zgodzić. Mam wrażenie, że drugi album Slayera wciąż siedzi nieco w cieniu debiutu oraz "Reign in Blood" co nie powinno mieć miejsca, choćby ze względu na to jak przełomowy charakter miała ta płyta dla samego zespołu jak i rosnącej w siłę sceny thrashowej, zwłaszcza w USA. To tutaj wyklarował się ich charakterystyczny styl. To jeden z klasyków, które trzeba znać, których wartość należy dostrzegać i doceniać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz