Płytę wałkowałem grubo ponad tydzień, słuchając jej dzień w dzień, zanim ostatecznie mogłem wyrobić sobie o niej jakąś wstępną opinię. Na początku nie wiedziałem co o niej myśleć. Podczas zetknięcia z tym materiałem targały mną skrajne emocje. Z jednej strony ILYAYD jawił się jako płyta bardzo przystępna, moim zdaniem najłatwiejsza w odbiorze ze wszystkich albumów Behemoth, a z drugiej bardzo tajemnicza, skrywająca jakieś drugie, bardziej złożone dno, pewną niepozorną kompleksowość. Zasmucił mnie trochę fakt, że już coraz mniej słychać w tej muzyce elementy, które kiedyś sprawiły, że sięgnąłem po sztukę Behemoth towarzyszącą mi nieprzerwanie od wielu lat. Tak, elementy jakie wiodły prym na płytach zespołu w minionym dziesięcioleciu nie są już obecnie priorytetem, znaczy nie są już na pierwszym miejscu, na pierwszym planie. Przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie. I trudno to obiektywnie rozpatrywać w kategorii wady czy zalety. Grupa zdaje się ruszać w kierunku odkrywania nowych źródeł muzycznej ekspresji przełamując pewne schematy. Obiektywnie jest to absolutnie dobry przejaw, zespół nie stoi w miejscu. Kwestia tego czy spotyka się z gustami poszczególnych fanów jest już czysto subiektywna.
W moim mniemaniu album tak naprawdę w pełni obrazują i charakteryzują cztery utwory: "Wolves of Siberia", "God=Dog", "Ecclesia Diabolica Catholica" oraz "Bartzabel". Te kompozycje stoją poniekąd w kontraście do siebie, malują dwa oblicza tego albumu, jego część sacrum i profanum (może nie są to najlepiej dobrane określenia, ale właśnie te dwa słowa przyszły mi na myśl w momencie pisania). Pierwsze dwa to oblicze mroczne, wciąż agresywne, bluźniercze, bliższe dawnym dokonaniom, pozostałe reprezentują oblicze bardziej podniosłe, bardziej melodyjne, nawet epickie, aspirując nawet do miana hitów. Cała płyta utrzymana jest właśnie w takim przeplatającym się stylu, który sprawia, że materiał tworzy spójną, acz zróżnicowaną całość. I co ważne, kompozycje singlowe w kontekście całego albumu nabierają zupełnie nowej jakości, niż jako oddzielne byty.
"I Loved You At Your Darkest" to obiektywnie bardzo udana, ambitna płyta, którą Behemoth przeciera nowe szlaki w swojej twórczości. Czy album mi się podoba? Ciężko mi jeszcze odpowiedzieć na to pytanie. Mogę powiedzieć, że był dla mnie zaskoczeniem i jednocześnie wyzwaniem, dziełem na które trzeba poświecić znacznie więcej czasu i uwagi. Dla kogoś zadurzonego w takich ich albumach jak, pomijając już te najstarsze, "Zos Kia Cultus", "Demigod" czy "Evangelion" jest to ciężki orzech do zgryzienia i przebicie się prze te nowe oblicze twórczości grupy nie będzie czymś łatwym. Nie ukrywam, że zanim powiem tej płycie" tak" może trochę czasu zlecieć. Niemniej jednak myślę, że jest warta tego aby ją odkrywać, a z pewnością docenić.
Poniżej limitowana wersja płyty w ekskluzywnym digibooku zawierającym wszystkie grafiki oraz teksty towarzyszące albumowi (cd wydany jako złoty dysk). Trochę nie moja bajka te sakralne klimaty, ale okładka albumu podoba mi się bardzo, uważam, że idealnie koresponduje z nieoczywistą zawartością materiału.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz