sobota, 24 marca 2018

Judas Priest- Firepower (Columbia/ Sony Music 2018)

Na wstępie przyznam się, że nie czekałem na kolejny album Priestów przystępując z nogi na nogę, miałem do tego stosunek dosyć neutralny, będzie to się zapoznam, ale bez pośpiechu i nie wiadomo jakich oczekiwań. Do tego, że kupiłem "Firepower" i, że dziś o nim piszę to poniekąd zasługa jednego z moich dobrych przyjaciół, który stale podsuwał mi tę płytę pod nos i zachęcał do posłuchania, no i w końcu odniósł w tym sukces. Podziękowania się z tego miejsca należą. Nie dość, że album zasilił kolekcję, to i autentycznie mi się spodobał. Po kilku odsłuchach doszedłem do wniosku, że zespół nie był od dawna w tak dobrej formie wykonawczej jak i kompozytorskiej. Na "Firepower" znalazło się w cholerę świetnych riffów, ogrom świeżej energii, którą potęguje znakomite brzmienie krążka (pełna rehabilitacja to "Redeemer of Souls"). Pokuszę się też o stwierdzenie, oczywiście to moja osobista opinia, jest to ich najlepszy album od czasów "Angel of Retribution", a nawet "Ram It Down" (tak, owszem, nie należę to zagorzałych fanów "Painkiller"), co się tyczy okładki, która od zawsze jest ważnym elementem wydawnictw Judas Priest, to ostatnią tak udaną grafikę ma dopiero wspomniany już wcześniej "Painkiller". Przechodząc do rozkładu jazdy, na dobrą sprawę nie ma na płycie słabego numeru, jest bardzo spójna i równa, każdy utwór  to rasowy kawał Heavy Metalu w najlepszym stylu. Mi najbardziej spodobały się i zapadły w pamięć otwierający album "Firepower", singlowy "Lightning Strike", następujący po nim "Evil Never Dies" (riff główny to czysta klasyka w temacie!), nieco nostalgiczny i posiadający ciekawy motyw przewodni "Never the Heroes" oraz "Rising from Ruins", który poprzedza kapitalna instrumentalna miniatura "Guardians". Jedyną rzeczą na którą krytyczniej łypnąłem okiem to umieszczenie ballady "Sea of Red" na końcu płyty. Umiejscowienie jej w takiej pozycji, po przewinięciu się tych wszystkich killerów, stawia ją w nieco bledszym świetle, powinna być raczej fajnym przerywnikiem między którymiś z poprzedzających ją dynamitów, niż daniem na finał krążka.
Cóż, podsumowanie może być tylko jedno, mimo tylu lat na scenie Judas Priest udowadnia, że wciąż potrafi przyłoić z hukiem i pokazać, że muzyka którą tak wiernie tworzy od niemal pół wieku wciąż ma się dobrze i nie zamierza odejść w cień. Czuje się, że w zespole wciąż tli się energia, determinacja i pasja, ta która niegdyś pchnęła ich do grania. Oby Halford i spółka serwowali nam swoją muzykę jak najdłużej, bo wciąż jest tu czego słuchać. Polecam "Firepower" z całą stanowczością!
Poniżej limitowane wydanie płyty w wersji digibook. Nie różni się niczym od zwykłego w jewel case, nie ma żadnych bonusów, tyle, że forma wydania inna. Dla detalistów jakimś tam marginalnym smaczkiem może być tłoczona na digibooku grafika i logo, i to tyle. Nie warto za niego przepłacać, no chyba, że znajdzie się gdzieś w niemal tej samej cenie co zwykłe wydanie, jak to było w moim przypadku.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz