"Thousand Swords" jest w
dorobku Graveland klasykiem. Bardzo wielu fanów uznaje go za swój
ulubiony album w dorobku grupy, a na pewno darzy go szczególnym
szacunkiem i zalicza do wyjątkowych. Jest to ostatni czysto black
metalowy twór w dyskografii Graveland, ale kończy ten etap z
odpowiednim hukiem. Produkcja jest tu surowa podobnie jak przy
wcześniejszej płycie i demach, ale na tym dowcip polega, na tym
opiera się cały jej klimat. Mamy tu do czynienia z typowymi
kompozycjami black metalowymi pierwszej połowy lat 90-tych kiedy
ten gatunek królował na scenie i emanował niesamowitą atmosferą
i mocą. Zauważymy tu wpływy starego Bathory jak i np. wczesnego
Emperor, czyli jednym słowem klasa! Album jest bardzo spójny i nie
ma tu znaczących zmian stylistyki czy tempa, całość jest równa,
zwarta co sprawia, że ma się wrażenie słuchania jednolitej
całości, a nie poszczególnych utworów po kolei. Płyta płynie.
Warto wspomnieć że na "Thousand
Swords" zaczyna się w muzyce Graveland inspiracja folkiem i
muzyką dawną co jest słyszalne w konstrukcji gitarowych riffów na
całej płycie. Takie zabiegi staną się w przyszłości jedną z
charakterystycznych cech kompozycji zespołu. Ta naleciałość w
połączeniu z bardzo surowym brzmieniem daje ciekawy efekt. Ma się
wrażenie zarówno obecności czystego, black metalowego łojenia z
czymś bardzo świeżym, co w rezultacie jest kolejnym kompozytorskim
krokiem do przodu ale i sporym ukłonem w stronę starej szkoły.
Album obraca się wokół tematyki
przebudzenia, żeby nakłonić słuchacza do pewnych przemyśleń, żeby otworzyć oczy na zgubny wpływ sił
które pociągają za sznurki na których wisi nasz świat. Szata graficzna albumu też zahacza o
tzw. kult. Czarno biała grafika, las, członkowie zespołu w typowym
bm-owym rynsztunku i corpse-paint'cie, jest moc..., ale i pewna nostalgia. Jest to swoisty dokument rebelii i bezkompromisowych postaw ówczesnej sceny BM na naszych ziemiach.
Płyta jest też, jak wszystkie starsze
wydawnictwa Graveland, częścią mrocznej i pięknej historii
polskiego black metalu. Na pewno jest jednym z dumnych pomników tamtych lat
i przekazuje to co wtedy działo się w życiu i umysłach twórców. Warto napomknąć, iż album był jednym z niewielu wydawnictw spod szyldu Isengard
Production założonej w tamtych latach przez Darkena. Na cd w 1995 wydało go Lethal Records, ale podobno była to fuszerka i chybiony układ.
Podsumowując jest to dzieło o
wyjątkowej atmosferze i przesłaniu, jest też idealnym przykładem
starego, black metalowego brzmienia i jednym z kamieni milowych w
dorobku Graveland. Takie płyty nie tylko warto, ale i trzeba mieć w
kolekcji!
Poniżej winylowa reedycja tego dzieła
wydana w 2010 roku przez nikogo innego jak niemiecką No Colours
Records. Jak widać wzorcem było stare oryginalne wydanie. W sumie
nie wyobrażam sobie innej opcji przy tego typu materiale. Wykonanie
pierwsza klasa!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz