Jak do tej pory z zespołów hołdujących staremu brzmieniu szwedzkiego death metalu uznawałem tylko Repugnant, jakoś nic innego specjalnie mi nie podpasowało. Aż do niedawna kiedy to postanowiłem dać szansę białostockiemu The Dead Goats. Na początku się nie zachwyciłem (nie wiem dlaczego, może jakiś kacuś, zmęczenie czy inna cholera), ale po kolejnym podejściu byłem już na tyle zauroczony i przekonany, że postanowiłem sobie sprawić ich najnowszy album oraz demo "Ferox".
I cóż nam Martwe Kozły serwują? Ano precyzyjnie podany death metal w starym, dobrym, szwedzkim stylu, który osobiście gloryfikuję i stawiam ponad każdy inny. Dismember leje się tu strumieniami, a w echu odbijają się ciche głosy Entombed, Unleashed czy At the Gates w latach swojej świetności. Repugnant macie konkurencję!
"All of the Witches" to bardzo równy i spójny materiał, nic specjalnie nie wychodzi tu przed szereg. Utwory tną równo i precyzyjnie aż od klimatycznego intra po koniec płyty. Brzmienie jest gęste, treściwe i mocarne, wszystko wg. szlachetnego wzorca. Najbardziej zapadły mi w pamięć utwory "Of Darkness and Decay" oraz "Conquering the Worm".
Co się tyczy dema Ferox (2014), (choroba, to nawet nie brzmi jak demo, a jak regularna epka) to nie odbiega ono w żaden sposób od pełnych wydawnictw, to to samo solidne łojenie. Zwłaszcza kawałek "Into the Haven", no klasa po prostu, równie dobrze mogło to nagrać Dismember. No i specjalnie wyróżnienie ode mnie za okładkę, mistrzostwo!
Dużo tych pochlebstw tu serwuję pod ich adresem, ale uważam, że się należy, po prostu jest za co. Grupa zasługuje na spore uznanie i solidne miejsce na scenie, i to nie tylko naszej. Ich muzyka to świetny przykład czerpania ogromu inspiracji z przeszłości i robienia z nich należytego użytku nie będąc posądzanym o zrzynanie. Polecam ich muzyczny dorobek wszystkim i każdemu z osobna! Ja na pewno zostanę przy ich płytach na bardzo długo.
wtorek, 30 sierpnia 2016
poniedziałek, 29 sierpnia 2016
The Hellacopters- Toys and Flavors (Polar 2000, singiel)
Dziś dla od miany coś niemetalowego, ale z metalem powiązanego. Jakiś czas temu postanowiłem uśmiechnąć się do twórczości Nicke'go Anderssona nie związanej z Entombed. Na pierwszy ogień poszło The Hellacopters. Cóż to za genialna mieszanka hard rocka i r'n'r! Jak usłyszałem ich po raz pierwszy to szczękę zbierałem z podłogi przez dłuższą chwilę. Nie dość, że jest to niesamowicie chwytliwe i nośne to jeszcze Nicke udowadnia, że nie samym death metalem człowiek żyje i, że potrafi się odnaleźć także w innej muzyce. Ponad to udowadnia tu swój multi-instumentalny kunszt, w The Hellacopters poza komponowaniem odpowiada za wokal i gitarę. Jest moc i nie ma co do tego wątpliwości.
Ostatnimi czasy znalazłem na aukcji za grosze ich singiel z 2000 roku, który promował album "High Visibility". Płytka trwa niespełna 7 minut i serwuje nam dwa utwory, "Toys and Flavors" oraz "Cross for Cain". Pierwszy to urodzony hicior ze znakomitymi partiami gitar i fajnymi solówkami, a partie pianina nadają całości oldschoolowego sznytu. Utwór bez wątpienia daje się zapamiętać na o wiele dłużej niż chwilę. Kolejny to doskonały back-up dla swojego poprzednika. Dynamiczny i szarżujący "Cross for Cain" to doskonałe dopełnienie na tzw. stronę B. Z singla aż kipi frajda z grania, a przecież w tej muzyce o to chodzi. Czuć tutaj autentyczną pasję i czerpanie graściami z najlepszych wzorców z lat 70-tych. Nic tylko polecać ten zespół, to naprawdę solidne rock 'n' rollowe granie z potężną dawką energii. Ogromna szkoda, że parę lat temu postanowili zawiesić działalność. Cóż, przynajmniej zostawili po sobie zacny płytowy dorobek do zapoznania się z którym szczerze zachęcam.
Ostatnimi czasy znalazłem na aukcji za grosze ich singiel z 2000 roku, który promował album "High Visibility". Płytka trwa niespełna 7 minut i serwuje nam dwa utwory, "Toys and Flavors" oraz "Cross for Cain". Pierwszy to urodzony hicior ze znakomitymi partiami gitar i fajnymi solówkami, a partie pianina nadają całości oldschoolowego sznytu. Utwór bez wątpienia daje się zapamiętać na o wiele dłużej niż chwilę. Kolejny to doskonały back-up dla swojego poprzednika. Dynamiczny i szarżujący "Cross for Cain" to doskonałe dopełnienie na tzw. stronę B. Z singla aż kipi frajda z grania, a przecież w tej muzyce o to chodzi. Czuć tutaj autentyczną pasję i czerpanie graściami z najlepszych wzorców z lat 70-tych. Nic tylko polecać ten zespół, to naprawdę solidne rock 'n' rollowe granie z potężną dawką energii. Ogromna szkoda, że parę lat temu postanowili zawiesić działalność. Cóż, przynajmniej zostawili po sobie zacny płytowy dorobek do zapoznania się z którym szczerze zachęcam.
sobota, 27 sierpnia 2016
North- Demo'ns of Fire 93/94 (Werewolf Promotion 2015)
Na tapecie znowu Black Metal. Tym razem będzie to podróż w czasie do okresu świetności polskiej sceny. Rok temu Werewolf Promotion uraczyło nas wznowieniem demówek North. Na cd znajdują się demo rehersal z 93' "Entering the Dark Kingdom", demko "As my Kingdom Rises" oraz materiał promo z 94'. Na duży plus idzie tu fakt, że wydawca przelał na płytkę utwory w ich pierwotnej, niezmienionej wersji, zero remasteru czy jakiś innych poprawek. Brzmi to surowo, jakość pozostawia wiele do życzenia, dźwięk czasem faluje, tu coś trzeszczy, tam coś brzęczy. No, ale za to jaki klimat! Miazga po prostu! Te materiały przenoszą słuchacza do czasu kiedy najważniejsza była postawa, oddanie sprawie i sam fakt tworzenia mrocznej sztuk na pohybel wszystkiemu. Warsztat muzyczny nie był porywający, produkcja kulała, czasem nie istniała w ogóle. Była w tym natomiast autentyczna pasja, świeżość i wola twórcza. Kompletnie inny wymiar, kompletnie inne priorytety. Tej muzyki nie należy słuchać typowym uchem krytyka, tu trzeba wczuć się w atmosferę i zrozumieć fenomen powstałej w tamtym czasie black metalowej sztuki.
North emanuje na tych demach tym wszystkim co wtedy za tą muzyką stało. Demo "As my Kingdom Rises" to czysta esencja mroku i obok dem takich hord jak Graveland, Behemoth czy Xantotol to świadectwo tamtych czasów, część muzycznej księgi o polskiej scenie black metalowej lat 90-tych.
Co się tyczy samej formy wydawniczej to trudno oczekiwać tu czegoś więcej. Płomienna grafika okalająca całość, w książeczce wszelkie dane odnośnie dem zawartych na krążku, sporo archiwalnych fotografii. Jest naprawdę ok. Swoją kopię otrzymałem od Sirkisa, który pokusił się o bardzo fajny, krótki wpis przez co płytka nabrała sentymentalno- pamiątkowej wartości. Podobny sentyment mam do "Thorns on the Black Rose", której pierwsze wydanie dostałem jakiś czas temu od Thorna. Debiut North to jedna z tych płyt, które na zawsze skradły me serce w dziedzinie black metalu, no ale to już historia na oddzielny post. Z resztą coś już kiedyś o tym pisałem.
Do zakupu tego wydawnictwa nie trzeba specjalnie namawiać, myślę, że każdy zainteresowany już to u siebie ma, czy to na oryginalnych taśmach, czy też właśnie w niniejszej formie. Jak dla mnie mus jeżeli chodzi o naszą rodzimą scenę.
North emanuje na tych demach tym wszystkim co wtedy za tą muzyką stało. Demo "As my Kingdom Rises" to czysta esencja mroku i obok dem takich hord jak Graveland, Behemoth czy Xantotol to świadectwo tamtych czasów, część muzycznej księgi o polskiej scenie black metalowej lat 90-tych.
Co się tyczy samej formy wydawniczej to trudno oczekiwać tu czegoś więcej. Płomienna grafika okalająca całość, w książeczce wszelkie dane odnośnie dem zawartych na krążku, sporo archiwalnych fotografii. Jest naprawdę ok. Swoją kopię otrzymałem od Sirkisa, który pokusił się o bardzo fajny, krótki wpis przez co płytka nabrała sentymentalno- pamiątkowej wartości. Podobny sentyment mam do "Thorns on the Black Rose", której pierwsze wydanie dostałem jakiś czas temu od Thorna. Debiut North to jedna z tych płyt, które na zawsze skradły me serce w dziedzinie black metalu, no ale to już historia na oddzielny post. Z resztą coś już kiedyś o tym pisałem.
Do zakupu tego wydawnictwa nie trzeba specjalnie namawiać, myślę, że każdy zainteresowany już to u siebie ma, czy to na oryginalnych taśmach, czy też właśnie w niniejszej formie. Jak dla mnie mus jeżeli chodzi o naszą rodzimą scenę.
wtorek, 23 sierpnia 2016
Buio- Promo '14 (wydanie własne)
Buio to jednoosobowy projekt z Włoch w pełni inspirowany i poświęcony twórczości Burzum z okresu pierwszych 2 płyt. Posiadana przeze mnie promówka w 2014 roku to po prostu odzwierciedlenie wspomnianego zespołu tyle, że z jeszcze surowszym, demówkowym brzmieniem. Wokalnie Varg jest tu odwzorowany perfekcyjnie. Nie brak tu nawiązań do takich utworów jak "Dungeons of Darkness", "Key to the Gate" czy "A Lost Forgotten Sad Spirit". Jak pierwszy raz usłyszałem ten materiał to myślałem, że to jakieś materiały Burzum, które do tej pory nie ujrzały światła dziennego. Jak mi się tego słuchało? Hmm, mam mieszane uczucia. Z jednej strony nie lubię klonowania bo mamy tego na scenie aż nadto, ale z drugiej strony zagrane jest to tak wiernie wobec wzorca, że staje się to autentycznie interesujące.
Widać, że Count Morgul dołożył wielu starań i pracy żeby faktycznie brzmiało to jak stare Burzum. Słaba jakoś nagrań zabiera nieco przyjemności z odsłuchu i po pewnym czasie męczy, no ale co ma być słyszalne to słychać. Intryguje mnie mocno co dalej wyjdzie z tego projektu, szału nie ma ale coś w tym jest. Do tej pory Buio wypuściło 4 materiały demo i rzeczone promo. Z tego co mi wiadomo na ten rok planowany jest debiutancki album. Wydany będzie niestety w ścisłym limicie 200 kopii. Jeżeli ktoś zainteresował się tym tworem i chciałby sobie nabyć poniższe promo to chyba jeszcze jest ku temu szansa, najlepiej jest kontaktować się z Morgulem przez fb. Być może zostały jeszcze jakieś kopie. Myślę, że zagorzałym fanom starego black metalu można by ten projekt polecić. Jakbyście chcieli sobie odsłuchać co nieco to powinno być na yt, jeżeli nie to projekt ma swój profil na soundcloud Buio (One Man Band)
poniedziałek, 22 sierpnia 2016
Candlemass- Ancient Dreams (Active Records 1988/ Peaceville 2001)
Nie wyobrażam sobie szwedzkiej sceny metalowej bez Candlemass. W jakimś stopniu zespół miał znaczenie porównywalne do tego, które wywarła na młodych metali w USA Metallica. Podobnie jak Bathory, Candlemass sprawiło, że wielu szwedzkich fanatyków ciężkiego grania postanowiło grać i zakładać zespoły. To oni byli jednym z pierwszych fenomenów tamtejszej sceny, i to oni zapoczątkowali w pełni zjawisko nazwane doom metalem.
Ciężko jest mi wybrać jakiś sztandarowy album tego zespołu bo debiut oraz wszystkie z Marcolinem w składzie są świetne. Pozornie wybór powinien paść na "Epicus Doomicus Metalicus", jako obecnie najsłynniejszy krążek grupy, ale ja jednak nie skłonię się ku takiemu rozwiązaniu. Postanowiłem wyszczególnić trzeci w kolejności "Ancient Dreams" wydany w 1988 przez Active Records. W tamtym czasie Candlemass było u szczytu swej popularności.
Jest to album nieco mniej mroczny ale i nieco mniej wygładzony niż "Nightfall". Zawiera drobną dawkę nieco żywszych utworów reprezentowanych tu przez "Mirror Mirror" (tutaj Marcolin dał niesamowity popis swoich możliwości wokalnych) oraz "The Bells of Acheron", nadal są to raczej średnie tempa, ale wprowadzają trochę urozmaicenia w ogólnie majestatyczną, wolną oraz epicką stylistykę. Bardzo fajnie wyszedł także medley kawałków Black Sabbath wrzucony na koniec płyty. Klasyczne utwory Toniego i spółki wyszły tu jakby były autorstwa Candlemass. Z utworów w typowej dla grupy stylistyce wyróżniłbym tu tytułowy "Ancient Dreams" oraz "Darkness in Paradise" (Leif Edling wielkim kompozytorem jest!). Płytę zdobi znakomita, oddająca klimat muzyki okładka zapożyczona z twórczości Thomasa Cole'a, konkretnie z dzieła "Journey of Life: Youth".
Podobno zespół nie był zadowolony z miksów, będąc pod presją ograniczeń czasowych nałożonych przez wytwórnię (w związku z amerykańską trasą) zabrakło nieco więcej przestrzeni nad pracę przy produkcji albumu. Ciężko jest w tej kwestii wystawić jakąś ocenę, mi podoba się to co zrobili. Ciekaw jestem jakby było to brzmiało po tych poprawkach, których album rzekomo wymagał.
Poniżej moja dwupłytowa reedycja "Ancient Dreams" wydana w 2001 przez Peaceville. Zawiera dodatkowy dysk z nagraniami live, wywiadem i video. Fajna i solidna reedycja.
Ciężko jest mi wybrać jakiś sztandarowy album tego zespołu bo debiut oraz wszystkie z Marcolinem w składzie są świetne. Pozornie wybór powinien paść na "Epicus Doomicus Metalicus", jako obecnie najsłynniejszy krążek grupy, ale ja jednak nie skłonię się ku takiemu rozwiązaniu. Postanowiłem wyszczególnić trzeci w kolejności "Ancient Dreams" wydany w 1988 przez Active Records. W tamtym czasie Candlemass było u szczytu swej popularności.
Jest to album nieco mniej mroczny ale i nieco mniej wygładzony niż "Nightfall". Zawiera drobną dawkę nieco żywszych utworów reprezentowanych tu przez "Mirror Mirror" (tutaj Marcolin dał niesamowity popis swoich możliwości wokalnych) oraz "The Bells of Acheron", nadal są to raczej średnie tempa, ale wprowadzają trochę urozmaicenia w ogólnie majestatyczną, wolną oraz epicką stylistykę. Bardzo fajnie wyszedł także medley kawałków Black Sabbath wrzucony na koniec płyty. Klasyczne utwory Toniego i spółki wyszły tu jakby były autorstwa Candlemass. Z utworów w typowej dla grupy stylistyce wyróżniłbym tu tytułowy "Ancient Dreams" oraz "Darkness in Paradise" (Leif Edling wielkim kompozytorem jest!). Płytę zdobi znakomita, oddająca klimat muzyki okładka zapożyczona z twórczości Thomasa Cole'a, konkretnie z dzieła "Journey of Life: Youth".
Podobno zespół nie był zadowolony z miksów, będąc pod presją ograniczeń czasowych nałożonych przez wytwórnię (w związku z amerykańską trasą) zabrakło nieco więcej przestrzeni nad pracę przy produkcji albumu. Ciężko jest w tej kwestii wystawić jakąś ocenę, mi podoba się to co zrobili. Ciekaw jestem jakby było to brzmiało po tych poprawkach, których album rzekomo wymagał.
Poniżej moja dwupłytowa reedycja "Ancient Dreams" wydana w 2001 przez Peaceville. Zawiera dodatkowy dysk z nagraniami live, wywiadem i video. Fajna i solidna reedycja.
niedziela, 21 sierpnia 2016
Przebudzenie- Krótka historia Merciless
Korzeni szwedzkiego death metalu należy doszukiwać się w takich grupach jak Obscurity, Mefisto i własnie Merciless. Żadna z nich nie wykonywała death metalu, ale brzmieniem oraz dążeniem do bardziej ekstremalnych dźwięków zbliżyła się do tego co później zapoczątkowały Nihilist oraz Morbid. Ze wspomnianej na początku trójki najbardziej wyróżnia się Merciless. To ich death/ thrashowa mieszanka zainspirowana przez takie grupy jak Slayer, Bathory, Destruction czy Sodom wykrzesała iskrę z której już niedługo miał rozpętać się ogień.
Merciless powstał w 1986 roku z inicjatywy trzech entuzjastów ciężkich brzmień: Fredrika Karlena, Stefana Karlssona oraz Erika Wallina. Niedługo potem, jako wokalista, dołączył do nich Kalle. W tym składzie nagrali w 1987 swoje pierwsze demo "Behind the Black Door". Jak na tamte czasy materiał był dosyć brutalny, a to co zaprezentował wokalnie Kalle było w tamtym czasie pionierskie na szwedzkiej scenie, mocno zbliżył się do spopularyzowanego później growlu. Demówka zbierała bardzo pochlebne recki w lokalnych zinach i o grupie zaczęło robić się głośno. Jej jakość przewyższała wtedy wszystkie inne dema. Kolejny rok przyniósł zmiany personalne, odszedł Kalle, a na jego miejsce wskoczył Rogga Pettersson, który jest w zespole po dziś dzień. Wokalnie przerósł swojego poprzednika, zespół wspomina, że miał i ma najlepszy thrashowy wokal jaki tylko można sobie wyobrazić. W tym samym roku Merciless nagrali swój przełomowy materiał, demo "Realm of the Dark". Materiał na nim zawarty był naturalnym progresem w stosunku do "Behind the Black Door". Utwory były szybsze, cięższe, bardziej rozbudowane, ze zmianami tempa. Wokale Roggi także zrobiły swoje. Powstał materiał bez skazy. Demo bardzo szybko rozeszło się wśród fanów ekstremalnych dźwięków na całym świecie, zwłaszcza w Szwecji. To demko miał każdy, i każdy się nim zachwycał. Zespół zdobył renomę i rozpoznawalność, listy od zinów i fanów napływały do zespołu tonami, nie było mocy przerobowych żeby na nie wszystkie odpowiadać.
Niebawem Merciless wzbudziło zainteresowanie młodej wytwórni z Norwegii Deathlike Silence kierowanej przez Euronymousa we własnej osobie. Zespół spodobał mu się na tyle, że postanowił podpisać z nimi umowę na wydanie pełnej płyty, która miała być pierwszą w katalogu wytwórni. "The Awakening" to pierwszy pełny album w historii szwedzkiego death metalu. Zespół zarejestrował go w studiu Tuna (tym samym w którym nagrano demo "Realm of the Dark") latem 1989. Podczas nagrywania obecny był cały skład Mayhem (bez Hellhammera), którzy przyjechali specjalnie żeby towarzyszyć Merciless podczas sesji, a przy tym dobrze się bawić. Po tygodniu pracy w studio płyta była gotowa. Mayhem wróciło do Norwegii wioząc ze sobą taśmę matkę "The Awakening". Wydany w marcu 1990 roku album powtórzył sukces dem i najbardziej z owych trzech nagrań zbliżył się do czysto death metalowych struktur. Wtedy Merciless rządził podziemiem.
Niestety bardzo szybko zostali odstawieni na boczny tor przez takie grupy jak Entombed, Dismember, Grave czy Unleashed, które serwowały słuchaczom czysty death metal, który zdetronizował wtedy thrash. Brzmiały soczyściej i mniej obskurnie niż Merciless, które pozostało wierne swojemu oryginalnemu, surowemu brzmieniu i thrash/ death metalowej hybrydzie. Niemniej jednak na stałe zapisali się do kanonu klasyki.
W roku 1992 nagrali świetny "The Treasures Within", a w 1994 mój absolutny faworyt "Unbound", na którym zaprezentowali, fajne dopracowane, mocarne brzmienie i nieco większą różnorodność kompozycji. Ostatnim, albumem Merciless jest jak dotąd "Merciless" z 2004 roku. Po tym materiale zespół zawiesił działalność. Niedawno jednak zeszli się znowu, w oryginalnym składzie i 27 oraz 28 października mają zagrać w Sztokholmie u boku min. Grave, Unleashed, Necrophobic oraz reaktywowanego niedawno Entombed. Liczę, że na tym się nie skończy i niebawem uraczą nas nowym albumem. Niech na nowo Przebudzi się Królestwo Ciemności!
piątek, 19 sierpnia 2016
Thy Serpent- Forests of Witchery (Kvlt 2015)
W kwestii black metalu Finlandia sroce spod ogona nie wypadła, wystarczy wspomnieć takie grupy jak chociażby Beherit, Satanic Warmaster czy Archgoat. Thy Serpent to kolejny przykład. Grupa wykonuje black metal w stylu zbliżonym do wczesnego Dimmu Borgir. Są klawisze idące w parze z gitarami, fajna atmosfera i klimat. Charczące wokale Samiego idealnie się w to wszystko wpasowują (przypominają mi trochę te Nergala z dem Behemoth). Nie powiem, ucieszyłem się mocno kiedy zobaczyłem, że Kvlt wypuścił reedycje debiutu Thy Serpent "Forests of Witchery" za przystępną cenę. Jakoś do tej pory nie złożyło się na zakup 1 wydania, więc pomyślałem, że skorzystam, tym bardziej, że lubię tego typu black metalowe granie. Pamiętam, że jako oddanemu fanowi Mortiis bardzo spodobał mi się utwór zamykający tą płytę "Wine from Tears". Genialny, ambientowy smaczek ze średniowiecznym sznytem. Może się także kojarzyć ze starszą twórczością Summoning.
Po rozpakowaniu paczki przeżyłem drobne rozczarowanie. Nie tak się wydaje wznowienia. Sytuację ratuje tu sama muzyka i jej jakość oraz to że przynajmniej nie użyto do wykonania szaty graficznej słabego papieru i druku. Projekt został moim zdaniem zrobiony na odpierdol i po najmniejszej linii oporu. Zmieniono oryginalną okładkę. Jedne ujęcie lasu zastąpiono drugim. Pytam się, po co?! Kolejna sprawa to wkładka. Mamy 6 utworów, teksty są tylko do dwóch. Nie wiem, może zapis reszty zaginął, może nie chciało się więcej drukować w ramach cięć kosztów, może co innego, nie wiem. Wiem tylko, że albo daje się wszystko albo nic, inaczej mamy skopaną kompozycję. Kolejna sprawa. Jak można dać do wznowienia starego albumu obecne fotografie lidera grupy? Pasuje to jak pięść do nosa. Jeżeli tak jak ja lubicie różne archiwalne smaczki to tego tu nie dostaniecie. Trzecia sprawa do zagospodarowanie tego graficznego "projektu". Motyw z okładki mamy pod płytą oraz na dwóch środkowych stronach książeczki. Nie wiesz jak zagospodarować miejsce? Walnij kilka razy ten sam motyw, a na dwóch środkowych kartkach dodaj do niego logo zespołu. Pomysł iście genialny, na pewno wszystkim się spodoba!
Tak jak wspomniałem wydawnictwo to ma wartość jedynie muzyczną bo materiał jest przedni i jeżeli chce się nim zasilić kolekcję za niewielkie pieniądze to jest ku temu okazja. Jeżeli natomiast szuka się wydawnictwa, które poza samą muzyką niosło będzie walory kolekcjonerskie, które będzie cieszyło nie tylko ucho, ale i oko to szkoda zachodu. Odsyłam do oryginalnego wydania Spinefarm z 1996, to będzie znacznie lepszy wybór.
poniedziałek, 15 sierpnia 2016
Unleashed- Shadows in the Deep (Century Media 1992)
Przyznam, że szwedzki death metal cenię ponad każdy inny. Ich brzmienie i podejście do tematu najbardziej mi odpowiada. Na przełomie lat 80-tych i 90-tych Szwecja wydała na świat całą masę wspaniałych zespołów z Entombed, Dismember i Unleashed na czele. O drugim krążku tego ostatniego będzie dziś mowa.
Po sukcesie "Where No Life Dwells" z 1991 Unleashed ruszyło w trasę po Europie i mimo napiętego grafiku rozpoczęło pracę nad kolejnym krążkiem. Wbrew panującemu trendowi na nagrywanie w Sunlight, zespół po raz kolejny wybrał niemieckie studio Woodhouse w Dortmundzie. Może min. dzięki temu zasadniczo różnili się od grup mniej lub bardziej naśladujących Entombed. "Shadows in the Deep", wydany w 1992, to płyta, która jest kolejnym krokiem ku wikingowej estetyce goszczącej w tekstach Unleashed, których namiastkę zespół serwował już na wcześniejszych nagraniach. Na tym krążku już w pełni ukształtowali swoje charakterystyczne brzmienie po którym nie sposób ich nie poznać. Riffy są ciężkie, mocarne, a jednocześnie łatwo wchodzące w pamięć. Ich struktura jest także znakiem rozpoznawczym tej grupy. No i oczywiście wokale Hedlunda, nie do podrobienia. Z utworów znajdujących się na albumie najbardziej cenię sobie sztandarowy "The Immortals" z genialnym refrenem, tytułowy "Shadows in the Deep" oraz "Onward Into Countless Battles". Bardzo podoba mi się okładka płyty, która znakomicie oddaje jej klimat. Mroczna jaskinia z której ścian wyłaniają się dziesiątki czaszek. Trudno tu o lepszą i bardziej wymowną grafikę.
Mimo faktu, że po twórczość Unleashed sięgam rzadziej niż po inne death metalowe dzieła ze Szwecji, to wysoko ich cenię, przede wszystkim za oryginalność i własny, niepowtarzalny styl.
P.S.
Warto wspomnieć, że płyta dedykowana jest pamięci Pellego "Dead'a" Ohlina.
Po sukcesie "Where No Life Dwells" z 1991 Unleashed ruszyło w trasę po Europie i mimo napiętego grafiku rozpoczęło pracę nad kolejnym krążkiem. Wbrew panującemu trendowi na nagrywanie w Sunlight, zespół po raz kolejny wybrał niemieckie studio Woodhouse w Dortmundzie. Może min. dzięki temu zasadniczo różnili się od grup mniej lub bardziej naśladujących Entombed. "Shadows in the Deep", wydany w 1992, to płyta, która jest kolejnym krokiem ku wikingowej estetyce goszczącej w tekstach Unleashed, których namiastkę zespół serwował już na wcześniejszych nagraniach. Na tym krążku już w pełni ukształtowali swoje charakterystyczne brzmienie po którym nie sposób ich nie poznać. Riffy są ciężkie, mocarne, a jednocześnie łatwo wchodzące w pamięć. Ich struktura jest także znakiem rozpoznawczym tej grupy. No i oczywiście wokale Hedlunda, nie do podrobienia. Z utworów znajdujących się na albumie najbardziej cenię sobie sztandarowy "The Immortals" z genialnym refrenem, tytułowy "Shadows in the Deep" oraz "Onward Into Countless Battles". Bardzo podoba mi się okładka płyty, która znakomicie oddaje jej klimat. Mroczna jaskinia z której ścian wyłaniają się dziesiątki czaszek. Trudno tu o lepszą i bardziej wymowną grafikę.
Mimo faktu, że po twórczość Unleashed sięgam rzadziej niż po inne death metalowe dzieła ze Szwecji, to wysoko ich cenię, przede wszystkim za oryginalność i własny, niepowtarzalny styl.
P.S.
Warto wspomnieć, że płyta dedykowana jest pamięci Pellego "Dead'a" Ohlina.
sobota, 13 sierpnia 2016
Judas Priest- Angel of Retribution (Sony Music 2005)
Wczoraj i dziś zastanawiałem się o jakiej by tu płycie napisać. "Iron Times" Vader jest dopiero w drodze do mnie z Warszawy, a nie uchodzi czekać kolejny dzień z wpisem. Wybór (poniekąd związany z Vader jako, że Peter jest ogromnym fanem tej grupy) padł na jedną z płyt bogów heavy metalu, zespołu, który jako pierwszy uraczył świat tymże gatunkiem muzyki (sorry, ale Black Sabbath lat 70-tych to dla mnie nie jest jeszcze heavy metal, nie mniej jednak oni wykrzesali pierwsze iskry). Panie i panowie, przed wami nie kto inny jak Judas Priest oraz ich "Angel of Retribution"!
Wydany w 2005 roku, jest pierwszą płytą Priest po powrocie Halforda w szeregi zespołu. Z marszu dostaliśmy skondensowany dynamit, moim zdaniem płyta na miarę wielkiego "Painkiller". Dostajemy tutaj 110% metalu w metalu oraz wszystko to co w Judas Priest najlepsze. Album otwiera potężny "Judas Rising", nie można wyobrazić sobie lepszej zapowiedzi tego co rozpęta się później. Z podobnym wykopem zaczynał się "British Steel" czy właśnie wsławiony "Painkiller". Takie utwory jak następujący później "Deal With the Devil", walcowaty "Revolution", lekko nastrojowy "Worth Fighting For", czy chociażby szarżujący "Hellrider" to dowód na to, że zespół jest w świetnej formie i na naszych oczach odradza się niczym feniks z popiołów. Bezapelacyjnie moja pierwsza trójka w dyskografii Priestów. Można słuchać tego materiału w kółko macieju i się nie nudzi. Jedynym słabym punktem jest tutaj kończący płytę "Lochness", na dobrą sprawę mogłoby go tu nie być. Przy reszcie wypada blado i nazbyt kojarzy się twórczością takich grup jak Candlemass, niż z tym co reprezentują sobą Judas Priest.
Okładka płyty w pewien sposób odnosi się do tego o czym przed chwilą wspomniałem, z samej grafiki emanuje majestat i siła. Szkoda tylko, że jest tak zimna i plastikowa. Komputerowy projekt zrobiony jest z dbałością o każdy szczegół, co owocuje sterylnością, brakuje mu głębi. Gdyby ten sam wzór wykonany został ręcznie tak jak okładka do "Painkiller" byłoby to mistrzostwo. A tak jest tylko poprawnie. Nie wiem jak Wy byście się do tego odnieśli, ale ja to tak odbieram.
Reasumując, rok 2005 dał nam powrót Judas Priest na należny im tron, szkoda tylko, że kolejne krążki nie były już tak wspaniałe. Mimo wszystko "Angel of Retribution" pokazał, że Priest potrafią jeszcze przyłoić z pełną siłą i, że status bogów heavy metalu słusznie im się należy.
Wydany w 2005 roku, jest pierwszą płytą Priest po powrocie Halforda w szeregi zespołu. Z marszu dostaliśmy skondensowany dynamit, moim zdaniem płyta na miarę wielkiego "Painkiller". Dostajemy tutaj 110% metalu w metalu oraz wszystko to co w Judas Priest najlepsze. Album otwiera potężny "Judas Rising", nie można wyobrazić sobie lepszej zapowiedzi tego co rozpęta się później. Z podobnym wykopem zaczynał się "British Steel" czy właśnie wsławiony "Painkiller". Takie utwory jak następujący później "Deal With the Devil", walcowaty "Revolution", lekko nastrojowy "Worth Fighting For", czy chociażby szarżujący "Hellrider" to dowód na to, że zespół jest w świetnej formie i na naszych oczach odradza się niczym feniks z popiołów. Bezapelacyjnie moja pierwsza trójka w dyskografii Priestów. Można słuchać tego materiału w kółko macieju i się nie nudzi. Jedynym słabym punktem jest tutaj kończący płytę "Lochness", na dobrą sprawę mogłoby go tu nie być. Przy reszcie wypada blado i nazbyt kojarzy się twórczością takich grup jak Candlemass, niż z tym co reprezentują sobą Judas Priest.
Okładka płyty w pewien sposób odnosi się do tego o czym przed chwilą wspomniałem, z samej grafiki emanuje majestat i siła. Szkoda tylko, że jest tak zimna i plastikowa. Komputerowy projekt zrobiony jest z dbałością o każdy szczegół, co owocuje sterylnością, brakuje mu głębi. Gdyby ten sam wzór wykonany został ręcznie tak jak okładka do "Painkiller" byłoby to mistrzostwo. A tak jest tylko poprawnie. Nie wiem jak Wy byście się do tego odnieśli, ale ja to tak odbieram.
Reasumując, rok 2005 dał nam powrót Judas Priest na należny im tron, szkoda tylko, że kolejne krążki nie były już tak wspaniałe. Mimo wszystko "Angel of Retribution" pokazał, że Priest potrafią jeszcze przyłoić z pełną siłą i, że status bogów heavy metalu słusznie im się należy.
czwartek, 11 sierpnia 2016
Darkthrone- The Underground Resistance (Peaceville 2013) i nie tylko
Zbliżający się drobnymi krokami nowy album Darkthrone to doskonały pretekst żeby przypomnieć ich ostatni krążek oraz poruszyć temat tego co się ostatnimi czasy wokół zespołu dzieje. Od tego pragnę zacząć.
Jak czytam opinie, komentarze różnych osób w temacie co zespół powinien robić, a czego nie, co grać powinni, a czego nie, to po prostu ciśnienie mi strzela. Koniecznie chce się na nich "wymóc" granie/ powrót do black metalu w którym niegdyś wiedli prym. Rozumiem nostalgię itd, ale niektóre opinie skierowane pod ich adresem to już przesada. Ich jakże kultowa, przeszła twórczość ciągnie się za nimi w pewnym sensie jak smród po gaciach, a gro słuchaczy nie rozumie, że to dla Darkthrone już zamknięty rozdział. Oczywiście były to albumy świetne których z chęcią słucham, definiujące gatunek, taki "A Blaze in the Northern Sky" to dla mnie mistrzostwo. Tą muzyką wtedy żyli, z nią się utożsamiali i takową wtedy tworzyli. Wiadomym jest, iż człowiek nie jest krową, która całe życie żre trawę z jednego pastwiska i zmienia upodobania czy też priorytety w mniejszym lub większym stopniu (wyjątki potwierdzają regułę). W pewnym momencie przestali czuć tą muzykę, obudziły się w nich inne fascynacje, poczuli zew tego czego kiedyś sami słuchali, zatem naturalną koleją rzeczy było dla nich pójść tą drogą. Czy naprawdę byłoby tak fajnie gdyby raptem wrócili to swojego grania sprzed kilkunastu lat? Come on... Jakby to o nich świadczyło. Graliby wtedy pod publiczkę zamiast tworzyć to co jest zgodne z ich wizją. Ulegliby presji, a wiadomym jest, że nigdy takowej się nie poddali. Nie chcę tu nikogo specjalnie ganić czy coś. Staram się obiektywnie przedstawić sytuację i zmusić do pewnych refleksji. Jeżeli komuś nie pasuje to co grają to po prostu niech nie słucha i tyle.
Do rzeczy w kwestii samej płyty. "The Uderground Resistance" to obok trzech pierwszych płyt mój faworyt z dyskografii Darkthrone. Płyta szczera do bólu, bezkompromisowa, oryginalna (tak, od razu wiadomo, że to nikt inny). Fenriz i Nocturno Culto czerpią to co najlepsze ze starej szkoły metalu lat 80-tych dodając swój unikatowy charakter. Tu po prostu wylewają się nieskończone pokłady metalowego oldschoolu i klasyki w temacie. Przelewają swoje muzyczne fascynacje w czyn. Tego nie tylko świetnie mi się słucha ale jest to także płytowa lekcja jako, że Fenriz bardzo lubi w booklecie polecać różne grupy i płyty. Moje ulubione kompozycje z albumu to "Valkyrie" oraz "Leave No Cross Unturned", oba autorstwa Fenriza i oba przez niego zaśpiewane (przyznać trzeba głos ma niezły). No i okładka, Manilla Road bije od niej na kilometr. Czy to dobrze? Mi się taki zabieg w ich przypadku podoba. Fajny pomysł z dosłownym przekazem. Niby mamy tu 6 kompozycji, ale to wręcz wizytówka obecnego oblicza zespołu, czysta esencja tego co chcą swym graniem przekazać. Do płytki wracam regularnie!
Także jeżeli nie macie problemu z tym, że Darkthrone pożegnało się z black metalową sztuką to bierzcie i słuchajcie z tego wszyscy, jeżeli nie to zostawcie w spokoju.
Jak czytam opinie, komentarze różnych osób w temacie co zespół powinien robić, a czego nie, co grać powinni, a czego nie, to po prostu ciśnienie mi strzela. Koniecznie chce się na nich "wymóc" granie/ powrót do black metalu w którym niegdyś wiedli prym. Rozumiem nostalgię itd, ale niektóre opinie skierowane pod ich adresem to już przesada. Ich jakże kultowa, przeszła twórczość ciągnie się za nimi w pewnym sensie jak smród po gaciach, a gro słuchaczy nie rozumie, że to dla Darkthrone już zamknięty rozdział. Oczywiście były to albumy świetne których z chęcią słucham, definiujące gatunek, taki "A Blaze in the Northern Sky" to dla mnie mistrzostwo. Tą muzyką wtedy żyli, z nią się utożsamiali i takową wtedy tworzyli. Wiadomym jest, iż człowiek nie jest krową, która całe życie żre trawę z jednego pastwiska i zmienia upodobania czy też priorytety w mniejszym lub większym stopniu (wyjątki potwierdzają regułę). W pewnym momencie przestali czuć tą muzykę, obudziły się w nich inne fascynacje, poczuli zew tego czego kiedyś sami słuchali, zatem naturalną koleją rzeczy było dla nich pójść tą drogą. Czy naprawdę byłoby tak fajnie gdyby raptem wrócili to swojego grania sprzed kilkunastu lat? Come on... Jakby to o nich świadczyło. Graliby wtedy pod publiczkę zamiast tworzyć to co jest zgodne z ich wizją. Ulegliby presji, a wiadomym jest, że nigdy takowej się nie poddali. Nie chcę tu nikogo specjalnie ganić czy coś. Staram się obiektywnie przedstawić sytuację i zmusić do pewnych refleksji. Jeżeli komuś nie pasuje to co grają to po prostu niech nie słucha i tyle.
Także jeżeli nie macie problemu z tym, że Darkthrone pożegnało się z black metalową sztuką to bierzcie i słuchajcie z tego wszyscy, jeżeli nie to zostawcie w spokoju.
środa, 10 sierpnia 2016
Pantera- Power Metal (Metal Magic 1988)
Nie da się ukryć, że w swoim czasie Pantera sporo namieszała na metalowej scenie. Takie płyty jak "Cowboys from Hell" czy "Wulgar Display of Power" na stałe zapisały się w annałach metalu. Wielką stratą była tragiczna śmierć Darrella Abbotta, był to niesamowicie utalentowany gitarzysta. Pantera stała się wtedy częścią historii, ale jakże ważną.
W tym poście pragnę przybliżyć wam co nieco z ich dokonań z lat 80-tych, których zespół swojego czasu otwarcie się wstydził (za cholerę nie pojmuję dlaczego). W owym czasie Pantera parała się klasycznym heavy metalem, z naleciałościami hard rocka i glamu. Tworzyli mocną, pełną energii muzę wypełnioną cała masą chwytliwych i niesamowicie nośnych riffów. Już wtedy Darrell udowadniał, że sroce spod ogona nie wypadł.
Album "Power Metal", który poniżej przedstawiłem to czwarty z kolei i najmocniejszy wśród tych wydanych w latach 80-tych krążek Pantery, na którym w roli wokalisty pojawił się już Phil Anselmo. Pierwszy krążek z jego udziałem, a on już daje popis swoich możliwości, tego co tu zaprezentował raczej próżno szukać na późniejszych ich płytach. Muzycznie, to już siarczysty speed/ heavy metal, nieco łagodniejszy styl z "Projects in the Jungle" czy "I am the Night" jakby wyparował . Płyta nie jest jakoś specjalnie powalająca, ot bardzo dobry, równy speed/ heavy metal w amerykańskim stylu. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że ma w sobie coś z "Ride the Lightning" Metallici. Wizerunkowo wciąż jeszcze skóry, pieszczochy, natapirowane fryzury. Aż ciężko jest uwierzyć, że w ciągu dwóch lat zespół diametralnie zmieni stylistykę i wizerunek przekształcając się w groove metalową bestię.
Uważam, że nie tylko fani Pantery, ale też entuzjaści ogólnie pojętego, klasycznego heavy metalu powinni się zapoznać zarówno z "Power Metal" jak i z wcześniejszymi albumami grupy ( o ile nie są one im już znane, a raczej powinny). Nie dość, że to kawał naprawdę solidnego grania, ale i kawał historii świetnego zespołu.
Obecnie wspomniane płyty można dorwać na cd tylko w postaci bootlegów, nigdy oficjalnie nie zostały wznowione co moim zdaniem woła o pomstę!
W tym poście pragnę przybliżyć wam co nieco z ich dokonań z lat 80-tych, których zespół swojego czasu otwarcie się wstydził (za cholerę nie pojmuję dlaczego). W owym czasie Pantera parała się klasycznym heavy metalem, z naleciałościami hard rocka i glamu. Tworzyli mocną, pełną energii muzę wypełnioną cała masą chwytliwych i niesamowicie nośnych riffów. Już wtedy Darrell udowadniał, że sroce spod ogona nie wypadł.
Album "Power Metal", który poniżej przedstawiłem to czwarty z kolei i najmocniejszy wśród tych wydanych w latach 80-tych krążek Pantery, na którym w roli wokalisty pojawił się już Phil Anselmo. Pierwszy krążek z jego udziałem, a on już daje popis swoich możliwości, tego co tu zaprezentował raczej próżno szukać na późniejszych ich płytach. Muzycznie, to już siarczysty speed/ heavy metal, nieco łagodniejszy styl z "Projects in the Jungle" czy "I am the Night" jakby wyparował . Płyta nie jest jakoś specjalnie powalająca, ot bardzo dobry, równy speed/ heavy metal w amerykańskim stylu. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że ma w sobie coś z "Ride the Lightning" Metallici. Wizerunkowo wciąż jeszcze skóry, pieszczochy, natapirowane fryzury. Aż ciężko jest uwierzyć, że w ciągu dwóch lat zespół diametralnie zmieni stylistykę i wizerunek przekształcając się w groove metalową bestię.
Uważam, że nie tylko fani Pantery, ale też entuzjaści ogólnie pojętego, klasycznego heavy metalu powinni się zapoznać zarówno z "Power Metal" jak i z wcześniejszymi albumami grupy ( o ile nie są one im już znane, a raczej powinny). Nie dość, że to kawał naprawdę solidnego grania, ale i kawał historii świetnego zespołu.
Obecnie wspomniane płyty można dorwać na cd tylko w postaci bootlegów, nigdy oficjalnie nie zostały wznowione co moim zdaniem woła o pomstę!
poniedziałek, 8 sierpnia 2016
Dimmu Borgir- Enthrone Darkness Triumphant (Nuclear Blast 1997)
Nie dość, że "Enthrone Darkness Triumphant" uważam za najwybitniejsze dokonanie Dimmu Borgir, to jeszcze zaliczam ją do moich ulubionych płyt black metalowych. Podejrzewam, że niektórym może być to nie w smak, ale cóż, taka jest moja opinia. Jest to album bardzo ambitny, to też olbrzymi krok naprzód w twórczości w stosunku do ich dwóch poprzednich wydawnictw. Wielu siedziało by i rok i nie wymyśliło tego co jest na tym krążku. Mamy tu dzieło dojrzałe, przepełnione symfoniką, wpadającymi w ucho melodiami oraz harmonią gitar i klawiszy (notabene odgrywających tu bardzo znaczącą rolę). Bynajmniej płyta nie traci przez to na mocy i odpowiedniej dawce mroku, tyle, że w bardziej subtelnej postaci. Kompozycjom nie brak też patosu, a Shagrath jest tu w swojej szczytowej formie, smagając demonicznymi wokalami niczym batem. Na uwagę zasługuje też praca perkusji. Tjodalv udowadnia, że nie jest pierwszym lepszym wyrobnikiem.
Co się tyczy samych kompozycji, bezapelacyjnie tryumfy świecą tu otwierający płytę "Morning Palace", mój osobisty faworyt "In Death's Embrace" (od kiedy znam ten album to nie mam tego kawałka dosyć), majestatyczny "Entrance" oraz zamykający płytę "A Succubus in Rapture" (nobel za intro!). Ciekawym smaczkiem może być zagrana w heavy metalowym stylu wstawka wewnątrz "Master of Disharmony". Zespół daje tu upust swojemu uwielbieniu dla klasycznej metalowej sztuki spod znaku chociażby Accept.
Płytę uwieczniła dosyć słynna trasa u boku Cradle of Filth oraz Dissection- "Gods of Darkness tour" (niebawem wrzucę na fb jakąś ciekawą fotkę z tej trasy). Fragmenty występów Dimmu Borgir i Dissection z tej trasy okraszone krótkimi wywiadami ukazały się jako split video "Live & Plugged vol.2" w 1997 roku.
Wątpliwości nie ulega fakt, że wczesna twórczość Dimmu Borgir ma coś w sobie. Ma niesamowitą atmosferę, pełna jest pomysłów, wizerunek grupy też był wtedy odpowiedni (wiecie o czym mowa), no może wykluczając "Pana Cylindra". Nie powiem, mam do ich muzyki słabość, a zwłaszcza do pierwszych 3 albumów, nigdy mi się nie znudzą, cały czas odkrywam je na nowo. Tym co nie znają (wątpię czy znajdą się jeszcze takie osoby) szczerze polecam! To po prostu trzeba znać i koniec.
Co się tyczy samych kompozycji, bezapelacyjnie tryumfy świecą tu otwierający płytę "Morning Palace", mój osobisty faworyt "In Death's Embrace" (od kiedy znam ten album to nie mam tego kawałka dosyć), majestatyczny "Entrance" oraz zamykający płytę "A Succubus in Rapture" (nobel za intro!). Ciekawym smaczkiem może być zagrana w heavy metalowym stylu wstawka wewnątrz "Master of Disharmony". Zespół daje tu upust swojemu uwielbieniu dla klasycznej metalowej sztuki spod znaku chociażby Accept.
Płytę uwieczniła dosyć słynna trasa u boku Cradle of Filth oraz Dissection- "Gods of Darkness tour" (niebawem wrzucę na fb jakąś ciekawą fotkę z tej trasy). Fragmenty występów Dimmu Borgir i Dissection z tej trasy okraszone krótkimi wywiadami ukazały się jako split video "Live & Plugged vol.2" w 1997 roku.
Wątpliwości nie ulega fakt, że wczesna twórczość Dimmu Borgir ma coś w sobie. Ma niesamowitą atmosferę, pełna jest pomysłów, wizerunek grupy też był wtedy odpowiedni (wiecie o czym mowa), no może wykluczając "Pana Cylindra". Nie powiem, mam do ich muzyki słabość, a zwłaszcza do pierwszych 3 albumów, nigdy mi się nie znudzą, cały czas odkrywam je na nowo. Tym co nie znają (wątpię czy znajdą się jeszcze takie osoby) szczerze polecam! To po prostu trzeba znać i koniec.
niedziela, 7 sierpnia 2016
Składanki, brać czy nie?
Z kompilacjami zawsze jest pewien problem. Generalnie bierze się je w sytuacji kiedy nie ma się pełnych albumów lub jeżeli nie ma się zamiaru szerszego kolekcjonowania płyt. Gdy ta sytuacja nie występuje to tak naprawdę po co one komu. Powielają to co się już ma i stoją na półce po próżnicy. Często są też wydawane gdy aktualnie zespół nie ma innego pomysłu lub żeby dorobić parę groszy bo fani i tak kupią, taka swoista zapchaj- dziura. Niemniej jednak tzw. grejtest hitsy potrafią mile zaskakiwać i mieć poniekąd praktyczne zastosowanie. W wielu przypadkach kompilacje wydawane są w atrakcyjny sposób, czasem mają atrakcyjne obwoluty, dodatkowe pudełka, obszerne książeczki z masą zdjęć i czymś do poczytania. W takiej sytuacji zyskują walor kolekcjonerski i jeżeli zbiera się np. wszystkie wydawnictwa danej grupy to warto je sobie zgarnąć. Kolejnym ich plusem może być po prostu trafiony dobór utworów i wtedy mamy faktycznie do czynienia z "the best of" i gdy jesteśmy w podróży lub gdy nie mamy ochoty na słuchanie konkretnych albumów odpalamy sobie taki oto wynalazek.
Nie mogę powiedzieć, że jestem zwolennikiem składanek, ani ich przeciwnikiem, mam do nich neutralny stosunek. W znacznej części przypadków zgarniam jakąś gdy chce mieć co nieco zespołu, za którym jakoś mega nie szaleję, ale lubię czasem posłuchać, lub gdy jest naprawdę genialnie wydana i nie da się koło niej przejść obojętnie. W przeciwnym razie raczej nie zawracam sobie nimi głowy.
Poniżej 4 moje, jak do tej pory, ulubione kompilacje. Najbardziej cenię sobie tą Mercyful Fate bo zawiera utwory z debiutanckiej Epki, która wyszła tylko na winylu. Megadeth kupiłem bo zbieram wszystkie ich wydawnictwa na cd, także i tego nie mogło zabraknąć. Jest też faktycznym best ofem. Na 2 płytkach mamy prawie wszystko co w Megadeth najlepsze.
Nie mogę powiedzieć, że jestem zwolennikiem składanek, ani ich przeciwnikiem, mam do nich neutralny stosunek. W znacznej części przypadków zgarniam jakąś gdy chce mieć co nieco zespołu, za którym jakoś mega nie szaleję, ale lubię czasem posłuchać, lub gdy jest naprawdę genialnie wydana i nie da się koło niej przejść obojętnie. W przeciwnym razie raczej nie zawracam sobie nimi głowy.
Poniżej 4 moje, jak do tej pory, ulubione kompilacje. Najbardziej cenię sobie tą Mercyful Fate bo zawiera utwory z debiutanckiej Epki, która wyszła tylko na winylu. Megadeth kupiłem bo zbieram wszystkie ich wydawnictwa na cd, także i tego nie mogło zabraknąć. Jest też faktycznym best ofem. Na 2 płytkach mamy prawie wszystko co w Megadeth najlepsze.
piątek, 5 sierpnia 2016
Poetycki Heavy Metal
Jako, że z dniem jutrzejszym ruszy proces wydania płyty przez zaprzyjaźniony zespół Karrakan, pokusiłem się o wrzucenie mojej recenzji ich płytki promo, która była pierwszą oficjalną recenzją, którą napisałem. Był to też pierwszy wpis na stronie bloga na fb, zanim powstał niniejszy, pełny i właściwy blog. Tych co jeszcze nie czytali zapraszam do lektury.
Karrakan to nasz młody, rodzimy zespół który stawia swoje pierwsze kroki na muzycznej ścieżce. Ich muzyka to mieszanka hard rocka i heavy metalu ze szczyptą saksofonu. Na chwilę obecną poza graniem koncertów dorobili się płytki promo, która jest dosyć obiecująca i z której może wykluć się coś ciekawego.
Przejdźmy zatem do meritum. Na promo Karrakan składają się 3 kompozycje: "Gawęda o Istnieniu", "Astaragalia" oraz "Gość i Pragnienie". Pierwsze co rzuca się na uszy to mocne wpływy starej szkoły tego typu grania, riffy gitarowe przywodzą na myśl takie zespoły jak Deep Purple, Scorpions, Mercyful Fate (Tak! Motyw otwierający "Gość i Pragnienie" mocno trąci tym z "Course of the Pharaohs" z płyty Melissa) czy naszego rodzimego TSA. Skoro jesteśmy już przy ojcach chrzestnych polskiego heavy metalu, to pokuszę się o wytłumaczenie tytułu niniejszej recenzji. TSA wydając na zachodzie wersję angielską swojej debiutanckiej, studyjnej płyty określeni zostali mianem poetyckiego heavy metalu, jako że ich teksty niosły stosunkowo odmienne przesłanie i refleksje, czerpały z czegoś innego niż dobrze już znana tematyka przemocy, wojny, fantastyki czy też okultyzmu. Takie właśnie miano znakomicie określa muzykę Karrakan. Teksty ich piosenek to w 2/3 (w przypadku tego promo) adaptacje wierszy, które niosą ze sobą wspomniane odmienne od utartego przesłanie. To jest jedna z cech, które wyróżniają ten zespół. Kolejna to użycie saksofonu, co w rocku i metalu należy raczej do rzadkośći. W samych kompozycjach można doszukiwać się także naleciałości progresywnych ze względu na zmiany tempa i melodii uzupełnianych krótkimi pasażami instrumentalnymi. "Gawęda o Istnieniu" to najlepszy tego przykład. Wokalnie też jest dosyć ciekawie. Wokalista, a jednocześnie gitarzysta grupy, ma oryginalną barwę głosu. Potrafi gdzie trzeba zaśpiewać z nieco lirycznym sznytem, by potem pokazać rockowy pazur.
Jak na początek jest nieźle, ale nie wolno im spocząć na laurach. Pierwsze, stosunkowo stabilne kroki zostały postawione i muszą dalej kuć to żelazo. Co tu dużo mówić, po drugim podejściu łyknąłem to i myślę, że przy dobrym układzie zespół ma spore szanse na wybicie się i zaistnienie. Jeżeli popracują nad wizerunkiem (no niestety, w dzisiejszych czasach muzyka sama w sobie nie ma dużych szans na obronienie się, a ludziska chłoną nie tylko uchem ale i okiem), skumają się z dobrym wydawcą to z tej mąki może być całkiem smaczny chlebek.
Linki:
http://karrakan.pl/
Running Wild- The First Years of Piracy (Noise 1991)
Tak jak wcześniej zapowiadałem, serwuję kolejny post dotyczący jednej z płyt Running Wild. "The First Years of Piracy" wydana niedługo po "Blazon Stone" to jednocześnie kompilacja jak i pełny album. Zespół postanowił odświeżyć i nagrać ponownie 10 wybranych utworów z 3 pierwszych płyt. Zabiegi typu "nagrajmy coś starego na nowo" nie zawsze wychodzą zespołom na dobre. Robił to już min. Manowar, Flotsam and Jetsam, Gorgoroth, Moonspell, planuje zrobić Vader. Czasem efekt jest świetny i płyta nabiera nowej jakości (jak na przykład "Battle Hymns" Manowar), a czasem jest to bądź co bądź porażka i zabieg tak naprawdę niepotrzebny. Co się tyczy Running Wild to w ich przypadku jest to jak najbardziej udane wydawnictwo. Takie klasyki jak "Under Jolly Roger", Raw Ride", "Diamonds of the Black Chest" czy "Prisoner of Our Time" nabrały mocy i dynamiki.
Wszystkie wybrane utwory zagrane zostały nieco szybciej, podrasowane zostało ich brzmienie dzięki czemu brzmią mocarniej i dojrzalej. Słychać też, że wokale Rolfa z biegiem czasu zyskały na jakości, są pewniejsze i bardziej klarowne, jest tu w szczycie formy. Cóż, praktyka czyni mistrza.
Gdyby "The First Years of Piracy" poprzedzał "Blazon Stone" to można by było pomyśleć, że został zastosowany zabieg podobny do tego, o który pokusiła się Metallica wypuszczając "Garage Days Re- Revisited". Płytka miała być poniekąd wprowadzeniem w zespół i przedstawieniem fanom nowego basisty w postaci Jasona Newsteda. W ten sam sposób Running Wild mogło wprowadzić do grupy Axela Morgana i AC, ale jak widać zamierzenie był w tym przypadku inne i chodziło konkretnie o odświeżenie staroci.
Podsumowując płyta wyszła genialnie i nie ma co się czaić do zakupu (jeżeli znalazłyby się osoby, które nie są do tego przekonane) jak goły do pokrzyw, a brać jak leci. Proces rewitalizacji wypadł tu przednio, i w tym przypadku lepsze nie było wrogiem dobrego. Zespół gra tutaj jakby miało nie być jutra! Pierwyj sort!
Wszystkie wybrane utwory zagrane zostały nieco szybciej, podrasowane zostało ich brzmienie dzięki czemu brzmią mocarniej i dojrzalej. Słychać też, że wokale Rolfa z biegiem czasu zyskały na jakości, są pewniejsze i bardziej klarowne, jest tu w szczycie formy. Cóż, praktyka czyni mistrza.
Gdyby "The First Years of Piracy" poprzedzał "Blazon Stone" to można by było pomyśleć, że został zastosowany zabieg podobny do tego, o który pokusiła się Metallica wypuszczając "Garage Days Re- Revisited". Płytka miała być poniekąd wprowadzeniem w zespół i przedstawieniem fanom nowego basisty w postaci Jasona Newsteda. W ten sam sposób Running Wild mogło wprowadzić do grupy Axela Morgana i AC, ale jak widać zamierzenie był w tym przypadku inne i chodziło konkretnie o odświeżenie staroci.
Podsumowując płyta wyszła genialnie i nie ma co się czaić do zakupu (jeżeli znalazłyby się osoby, które nie są do tego przekonane) jak goły do pokrzyw, a brać jak leci. Proces rewitalizacji wypadł tu przednio, i w tym przypadku lepsze nie było wrogiem dobrego. Zespół gra tutaj jakby miało nie być jutra! Pierwyj sort!
czwartek, 4 sierpnia 2016
Voivod- Angel Rat (Mechanic Records 1991)
Przyznaję się, nie przepadałem za muzyką Voivod chyba od samego początku styczności z ich graniem. Ich twórczość wydawała mi się jakaś pogięta, pełna chaosu, niepoukładana. Ostatnio postanowiłem dać im jeszcze jedną szansę i kierując się opinią znajomego sięgnąłem po płytkę "Angel Rat". No na pewno nie znajdziecie tu tego co Voivod grało na swoich pierwszych 3, a nawet 4 płytach. Jest to biegunowo odległe od takiego "War and Pain" czy "Rrrooooaaarrr". Na tej płytce Voivod to już trochę inna bestia, jest dużo łagodniej, miejscami już bardzo progresywnie, królują średnie tępa, ale nadal da się poznać kto to gra. Wokal Snake'a, gitary Piggy'iego i ta nieco pokręcona struktura kompozycji tak dla nich charakterystyczna nadal tutaj jest.
Po przesłuchaniu płyty nadal nie czuję czy mam ochotę nareszcie się do nich przekonać, pomimo faktu, że generalnie album mi się podoba, aczkolwiek jakiegoś specjalnego zachwytu nie przeżyłem. Przychylny jestem tym bardziej, powiedzmy, przebojowym fragmentom płyty reprezentowanym tutaj przez "The Prow", "Golem" czy "The Outcast". Reszty utworów słucha się nieźle, chociaż nie jest to coś do czego będę wracał stosunkowo często. Pomimo tego, starając się być maksymalnie obiektywnym, to powiedzieć trzeba, że jest to naprawdę niezły krążek, kunszt kompozytorski jest tu jak najbardziej widoczny, podobnie z opanowaniem instrumentów, to co wyczynia miejscami gitara, jak i sekcja rytmiczna to już wyższy stopień wtajemniczenia. Cóż, za jakiś czas ponownie ją sobie przesłucham. Sięgnę też po raz kolejny po inne płyty z ich dyskografii i może nareszcie trybiki zaskoczą i muzyka Voivod autentycznie mi się spodoba, bo do grafik ich płyt przekonywać mnie nie trzeba. To one kiedyś sprawiły, że zaciekawiłem się tą grupą i do tej pory się to nie zmieniło, nadal intrygują. Away rządzi i to nie tylko za garami!!!
Po przesłuchaniu płyty nadal nie czuję czy mam ochotę nareszcie się do nich przekonać, pomimo faktu, że generalnie album mi się podoba, aczkolwiek jakiegoś specjalnego zachwytu nie przeżyłem. Przychylny jestem tym bardziej, powiedzmy, przebojowym fragmentom płyty reprezentowanym tutaj przez "The Prow", "Golem" czy "The Outcast". Reszty utworów słucha się nieźle, chociaż nie jest to coś do czego będę wracał stosunkowo często. Pomimo tego, starając się być maksymalnie obiektywnym, to powiedzieć trzeba, że jest to naprawdę niezły krążek, kunszt kompozytorski jest tu jak najbardziej widoczny, podobnie z opanowaniem instrumentów, to co wyczynia miejscami gitara, jak i sekcja rytmiczna to już wyższy stopień wtajemniczenia. Cóż, za jakiś czas ponownie ją sobie przesłucham. Sięgnę też po raz kolejny po inne płyty z ich dyskografii i może nareszcie trybiki zaskoczą i muzyka Voivod autentycznie mi się spodoba, bo do grafik ich płyt przekonywać mnie nie trzeba. To one kiedyś sprawiły, że zaciekawiłem się tą grupą i do tej pory się to nie zmieniło, nadal intrygują. Away rządzi i to nie tylko za garami!!!
poniedziałek, 1 sierpnia 2016
Funeral Nation- After the Battle (Turbo 1991)
"After the Battle" to bardzo ciekawa thrash/ blackowa perełka wydana w 1991 roku, a za razem jedyny długograj Funeral Nation. W owym czasie królował już death metal, black metal zaczynał zyskiwać uwagę, thrash natomiast nie był już na topie, a wręcz w odwrocie. Nie dziw więc, że zespół się nie przebił, nie był to dobry czas dla tego typu grania, mimo, że obecnie w pewnych kręgach to klasyk. To co na swoim debiucie przedstawił Funeral Nation jest najbardziej zbliżone do dokonań wczesnego Slayera, a przede wszystkim ich debiutu "Show No Mercy". Wkradają się tu też elementy znane z takich grup jak Razor, Venom czy Infernal Majesty. Oczywistym jest fakt, że może nieco brak tej płytce oryginalności, ale czy zawsze musi tak być? Albumu słucha się piekielnie dobrze od początku do końca. Jest to spójny, mocny i chwytliwy materiał przy którym głowa sama prosi się o porządny headbanging. Ciekawostką jest, że Turbo nie wpuściło na płytę nie znanej do tej pory szerszemu gronu kompozycji "Satan's Pray". No ale nie ma tego złego, bo w tym roku ukazała się 2 płytowa reedycja tego materiału z mnóstwem bonusów. Także wspomniany kawałek znalazł się tam gdzie jego miejsce.
Podobnie jak kiedyś "Welcome to Hell" Venom przyciągało swoją okładką zarówno młodych jak i starszych adeptów metalu tak i okładka "After the Battle" robi swoje i ostentacyjnie wręcz manifestuje swoją liryczną i muzyczną zawartość, nie da się przejść obojętnie. Nie zdziwiłbym się gdyby krążek Cronosa i spółki nie był tu bezpośrednią inspiracją. Także reasumując, jak ktoś lubi starego Salyera, Venom itd. to jak najbardziej polecam, super płytka!
Podobnie jak kiedyś "Welcome to Hell" Venom przyciągało swoją okładką zarówno młodych jak i starszych adeptów metalu tak i okładka "After the Battle" robi swoje i ostentacyjnie wręcz manifestuje swoją liryczną i muzyczną zawartość, nie da się przejść obojętnie. Nie zdziwiłbym się gdyby krążek Cronosa i spółki nie był tu bezpośrednią inspiracją. Także reasumując, jak ktoś lubi starego Salyera, Venom itd. to jak najbardziej polecam, super płytka!
Subskrybuj:
Posty (Atom)