Szwedzi z Amon Amarth mają już za sobą ponad 20 lat wspólnego grania. Zaczynali w 1988 jako Scum, a niedługo po dojściu do składu Johan'a Hegg'a zespół zmienił nazwę na obecną ruszając ścieżką melodyjnego death metalu lirycznie zgłębiającego tematykę wikingów i nordyckiej mitologii. Ich droga do sukcesu i uznania zajęła kilka lat, było słabo do tego stopnia, że muzycy rozważali rozwiązanie grupy. Przełomowy okazał się album "Versus the World", który teoretycznie miał być ostatnim ich płytą o tytule roboczym "The End", w trakcie nagrywania zmienionym na obecnie znany. Ku zaskoczeniu grupy album spotkał się ze wspaniałym przyjęciem zarówno fanów jak i krytyki, recenzje były bardzo dobre, a zespół zaczął występować na coraz większej liczbie metalowych festiwali i grywać coraz więcej koncertów. Nie było już mowy o zaprzestaniu gry. Kolejne płyty ugruntowały pozycję grupy na dobre, zwłaszcza "Fate of Norns" zawierający koncertowy killer "The Pursuit of Vikings" oraz "Twilight of the Thunder God", który jest istną kopalnią hitów. Gdzieś Amon Amarth określony został mianem Manowar death metalu i myślę, że jest to bardzo trafne określenie.
Wczoraj otrzymałem ich najnowszy krążek i będąc na świeżo z tym materiałem postanowiłem krótko go zrecenzować. Pierwsze co ciśnie się na usta to fakt, że jest to bodajże najlżejszy jak dotąd album w dorobku Amon Amarth, oraz pierwszy koncepcyjny (opowiadający historię wojownika na wygnaniu). Królują tu nieco mniej agresywne numery, jest nieco więcej heavy metalowych wpływów, ale mimo wszystko wciąż obecne są tu kompozycje typowe dla wcześniejszych nagrań, chociażby "On a Sea of Blood" czy "Vengeance is My Name". Moimi absolutnymi faworytami są tu hymnowe, epickie i niesamowicie chwytliwe "The Way of Vikings" oraz "One Thousand Burning Arrows". Na wyróżnienie zasługuje także singlowy "First Kill" z wpadającym w ucho refrenem. Mimo, że płyta straciła nieco z pierwotnej agresywności znanej z poprzednich albumów to nie można powiedzieć, że straciła moc i energię, bo tym aż kipi. Fajnie, że zespół pokusił się o nieco inną niż dotychczas receptę na płytę, dzięki temu powstało dzieło oryginalne, które będzie się czymś w dyskografii wyróżniać. Nie jest to płyta, która mogła by konkurować z poprzednimi wydawnictwami, ale jest jest solidna i dopracowana, kawał naprawdę dobrej muzy. Czekam z niecierpliwością na grudniowy koncert w warszawskiej Progresji i możliwości posłuchania utworów z "Jomsviking" na żywo. Horns up!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz