Od ostatniego materiału Ritual Lair minęło już pięć lat, wtedy uderzyli w nas Epką i nie inaczej jest teraz. Jak tylko dowiedziałem się o wydaniu "Mother of Misery...", wiedziałem, że będzie przynajmniej dobrze, bo już poprzedni materiał by soczystą porcją oldschoolowego, około Black Metalowego grania. Zatem zatarłem dłonie i w końcu płytka do mnie zawitała. Zawodu nie ma! Zespół konkretnie podkręcił śrubę i wydał na świat obskurnego, bezkompromisowego bękarta osadzonego mocno w tzw. pierwszej fali Black Metalu. Słychać w tym Sodom, wczesne Bathory, Venom i przede wszystkim Hellhammer (a i pierwocin tego co obecnie powszechnie znane pod szyldem "Black Metal" tu nie brakuje, i to w najsurowszej formie). To co robi dla tego materiału basik to coś piekielnie pięknego i nadającemu całości ciężaru i piwnicznego charakteru. Co jeszcze warte powiedzenia w temacie tego materiału to pewna motorheadowska wulgarność i luz (podobno już gdzieś użyłem tego określenia, ale mam na to wywalone, bo i tu pasuje jak ulał), która ciekawie koresponduje z bluźnierczą, diabelską stroną tych kompozycji.
Podsumowując, niby gdzieś tam siedzi myśl "dlaczego nie długograj, kiedy w końcu?", ale z drugiej strony to jest tak chwytające i tak autentyczne, że nawet te niecałe 17 minut rekompensuje tą długą przerwę między materiałami. Każdy maniak podziemia przyzna mi tu rację. "Mother of Misery..." pojawiał się raptem, przypieprzył swą agresją oraz energią i nie zostawił jeńców, a tylko zgliszcza! I dobrze, tak chyba właśnie miało być.
Szacun należy się też von Ritterowi za kapitalną okładkę oddającą klimat zawartości! To jedna z najlepszych z jakimi ostatnimi czasy miałem okazję się zetknąć.
https://www.utsogp.pl/
https://www.facebook.com/fallentemple666/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz