11 lat temu ukazał się debiutancki długograj Lugburz, jednych naszych rodzimych, podziemnych piewców Black Metalowej sztuki. To co zaprezentowali na "Triumph of Antichrist" to perfekcyjna mieszanka konkretnego łojenia z misternie wplecionym klimatem. Piekielne kanonady poprzeplatane są tu atmosferycznymi zwolnieniami, które budują mroczną i niepokojącą aurę tej płyty i sprawiają, że album jest urozmaicony i ma wbrew pozorom sporo do zaoferowania (jest tu jeszcze trochę smaczków w postaci chociażby dziecięcego chóru, chłost, wycia wilków, czy kawałka po polsku). Brzmienie może pozostawiać odrobinę do życzenia, ale właśnie takie nieco toporne i szorstkie lepiej współgra z wszechobecnym na płycie chaosem. Bez tego brudu ten materiał nie miałby tak złowieszczego wydźwięku.
Lugburz niczego nowego tu nie odkrywa, ale miażdży w stylu który w naszym podziemnym Black Metalu lubię najbardziej, zero kompromisów, rozdrabniania się, kombinatorstwa. Jadą równo i nie oglądają się na boki. Co prawda dorobek wydawniczy mają o wiele mniejszy, ale postawił bym ich obok takich naszych czarnych zastępów jak Besatt, Beleth czy Black Altar. Totalne oddanie czarnej sztuce w każdym możliwym wymiarze. Jeżeli chodzi o mniej znany Black Metal z naszego rodzimego podwórka to Lugburz jest jedną z tych grup po których sztukę warto jest sięgnąć. Grają porządnie i z kopem, jak Rogaty przykazał. Tak na marginesie, szacunek dla autorki okładki, grafika znakomicie oddała klimat zawartości i to bez dwóch zdań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz