Od dawien dawna, nawet najstarsi dziadowie nie pamiętają, "Welcome to Hell" był moim faworytem jeżeli chodzi o Venom. Ostatnio jednak coraz bardziej zacząłem w tej kwestii zmieniać kurs na "At War With Satan", sam nie wiem dokładnie dlaczego. Myślę, że chyba w końcu przyszło mi mocno docenić skrywany potencjał tej płyty i jej autentyczną dojrzałość formy i treści.
Rok 84' był szczytowym momentem kariery Venom. Niesieni na fali sukcesów "Welcome to Hell" oraz "Black Metal" grali największe koncerty w swojej karierze wspomagani takimi, wtedy dopiero rozpościerającymi swoje skrzydła, ekipami jak Metallica, Exodus czy Slayer. Wraz z wydaniem czwartego krążka "Possessed" zaczęła się już niestety równia pochyła. No ale nie o tym tu będzie mowa. Wydany wiosną 1984 roku "At War With Satan" zaskoczył zarówno fanów jak i krytykę i podzielił ich zwolenników na dwa obozy. Na szczęście tych którzy wypowiadali się o albumie w pozytywach było znacznie więcej. Bardzo odważnym, ale myślę nad wyraz udanym, przedsięwzięciem była chęć stworzenia poniekąd koncept albumu i zaserwowania fanom aż 20 minutowej suity tytułowej. A tu się dzieje! Już sam basowy pomruk na wstępie kończony razem z gitarą i perkusją momentalnie zapada w pamięć. Potem człowiek już łazi i nuci pod nosem. Pełno w tej kompozycji zmian tempa i klimatu, masa świetnych riffów i przejść, no nie sposób się tu nudzić i te 20 minut zlatuje nie wiadomo kiedy. Pozostała część albumu to już dopełnienie głównego rozkładu jazdy jakim jest tu przede wszystkim utwór tytułowy. Mamy typowo venomowe galopady w postaci "Rip Ride" czy chociażby "Woman, Leather and Hell" oraz mój ulubiony tutaj, obok rzecz jasna "At War...", "Cry Wolf". Pozostałe "Genocide" oraz "Stand Up (And Be Counted)" też wcale nie są złe i sroce spod ogona nie wypadły, zacnie dopełniają komplet. Natomiast zamykający album, żartobliwy "Aaaaaaarrghh" jest moim zdaniem kompletnie nie potrzebny. Ot sterta hałasu i różnych śmichów chichów nie wiadomo po jaką cholerę. Trzeba podkreślić, że "At War With Satan" był nie tylko krokiem naprzód pod względem kompozycyjnym, ale także brzmieniowym. Venom pozbył się odrobiny swojej uprzedniej szeleszczącej surowizny na rzecz odrobiny przejrzystości co zauważalnie uwydatniło walory ich sztuki. Powstało najlepsze pod tym kątem wydawnictwo jakie Venom kiedykolwiek wypluli i piękne podsumowanie klasycznej trylogii tego zespołu. Jako ciekawostkę dodam, że płycie miło towarzyszyć wydanie książki "The Book of Armageddon" w której miała być w pełni opisana historia walki sił piekła i nieba (chyba nie trzeba mówić kto wyszedł zwycięsko) przedstawiona w tytułowej kompozycji płyty. Niestety projekt ten nie doszedł do skutku.
Poniżej zaprezentowana reedycja z 2002 posiada całkiem ciekawe bonusy w postaci kawałków z epek/ singli wydanych w tamtym czasie, min. świetny "The Seven Gates of Hell", zapadający w pamięć i całkiem nośny "Warhead" oraz kultowy "Manitou" (uwielbiam!). Takie bonusy to ja rozumiem, a nie po kilka wersji tego samego kawałka lub live-y. Warto brać jeżeli nie ma się pierwszego wydania, solidna robota.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz