Nie mogę wyjść z podziwu jak wczesne materiały Neolith, wraz z debiutanckim albumem, potrafiły łączyć w sobie death metalowy ciężar, miejscami black metalową złowieszczość oraz posępność doom metalu ze sporą dawką melodii, nietuzinkowej atmosfery, a nawet ambientowych czy w marginalnej ilości folkowych naleciałości (gdzieś tam flecik nieśmiało zanuci). Bardzo bogate materiały, które jak na tak młody wtedy stażem zespół, są jak dla mnie czymś totalnie niesamowitym, zasługującym na spore uznanie i docenienie. Mamy tu nie tylko nietuzinkowy talent w komponowaniu, ale także spore umiejętności wykonawcze. Aż dziw, że Neolith nigdy nie zyskali rozgłosu na jaki zasługiwali, cholernie szkoda.
Za tytułem "Primal Sins" kryje się kompilacja dem "Death Comes Slow" (1993), "Trips Through Time and Loneliness" (1995) oraz "Promo '96". Pierwsze z nich jest najbardziej zatopione w death metalowej stylistyce, posępne, ze złowieszczymi wokalami, kolejne dwa to już zauważalne kroki w kierunku materiału nagranego na długograja. Jest wolniej, bardziej klimatycznie, z większą ilością klawiszy, a nawet żeńskich wokali. Mimo tego z wciąż obecnym pazurem i ciężkością z "Death Comes Slow". Co się tyczy brzmienia, to jak się można domyślić, jak to u dem, z tym że w tym przypadku tych bardziej dopracowanych. Wszystko słyszalne, bez zamuleń, także elegancko. Odbiór jest wyborny i utwierdza we wnioskach, które już kiedyś przytaczałem, mianowicie, że nasze rodzime granie mogło śmiało doganiać zachodnie zespoły i w niczym im nie ustępowało, a owe dema Neolith to jeden z wielu niepodważalnych na to dowodów.
Wydanie samo w sobie zrobione porządnie i nie zamierzam się do niczego przyczepiać (no ok, może jakiś booklet by się przydał, tzw. liner notes, no ale to już takie szukanie dziury w całym, można się bez tego obyć). Poza najważniejszą częścią, czyli zgranymi na dwie płyty demami, mamy nieco pamiątek w postaci zdjęć, flyerów itd, także jest i na co się pogapić. Jeżeli ktoś ma ochotę się w to wydawnictwo zaopatrzyć, do czego szczerze zachęcam (warto!!!), to radzę się spieszyć bo wyszło w bardzo małym nakładzie.
czwartek, 27 lipca 2017
wtorek, 25 lipca 2017
Behemoth- Thy Winter Kingdom promo rehearsal 1993/ ...From The Pagan Vastlands adv. III demo '93 (Witching Hour 2015)
Wreszcie nadszedł czas żeby co nieco skrobnąć o tym niesamowitym, wręcz nostalgicznym wydawnictwie. W 2015 Witching Hour wydało na świat, w formie 2- płytowej kompilacji, stare materiały Behemoth z prób oraz pierwotne wersje utworów znanych min. z dema "...From the Pagan Vastlands" oraz częściowo z epki "...And the Forests Dream Eternally". Zarówno "Thy Winter Kingdom promo rehearsal" jak i "...From the Pagan Vastlands adv. III demo", bo o tak zatytułowanych taśmach będzie mowa, były wypuszczone w bardzo małej liczbie kopii przez co zaległy w odmętach czasu będąc materiałami do tej pory nieosiągalnymi. Z tego co mi wiadomo rozeszły się tylko po bliskich znajomych zespołu oraz niektórych zinach i tyle o nich słyszano. Wtedy jeszcze w składzie Behemoth figurował dopiero co skaptowany Frost oraz Orcus (i tylko tutaj można usłyszeć całą czwórkę grającą razem). Teraz, dzięki tym płytom (wyszła także wersja winylowa) można doświadczyć tego jak kształtowała się niegdyś muzyka Behemoth "od kuchni", jak brzmieli poza studiem i poza sesjami do oficjalnie wydanych materiałów, jak formowały się kawałki których ostateczne wersje słyszeliśmy na wspomnianym demie i epce. Ciekawą ewolucję przeszedł tu zwłaszcza "Moonspell Rites" oraz "Thy Winter Kingdom, który nawet zagrany wolniej nie traci nic ze swojego uroku. Od razu powiem, że nie ma tu miejsca na rozkminianie brzmienia, umiejętności itd. Tutaj liczy się klimat i duch, pasja i oddanie. Dźwięki totalnie niedoskonałe, pełne błędów i niedociągnięć, jakościowo niekiedy ciężkie do strawienia (zwłaszcza rehearsal "Thy Winter Kingdom", wokal kompletnie nieczytelny), ale jakże prawdziwe i oddane wykonywanej wtedy sztuce. To jest totalnie bezcenne, a dzięki takim białym krukom można w pełni to wszystko odczuć! Niesamowita podróż w przeszłość naszej Black Metalowej sceny!
poniedziałek, 24 lipca 2017
Hierophant's Descent- The Apocalypse of Evil (Under the Sign of Garazel 2014)
Mija intro i już od pierwszych dźwięków koparka opada i trzeba usilnie walczyć aby wróciła na swoje miejsce. Hierophant's Descent oddaje swoją muzyką totalny hołd swojej rodzimej, wczesnej, greckiej scenie BM, a zwłaszcza Rotting Christ. To co sączy się z głośników to porządnie podane, pełne mistycyzmu misterium czarnej sztuki okraszone podniosłą, ceremonialną wręcz atmosferą. No szacun przeogromny bo wyszło coś naprawdę, nie tylko godnego uwagi, czy posłuchania, ale i posiadania na półce. Ciężkie riffy o wolnych i średnich tempach, złowieszczy, mroczny klimat, świetne klawiszowe tło i naprawdę dobre brzmienie to niewątpliwie atuty tego materiału. Mamy tu niespełna 14 minut materiału i tylko 4 kompozycje, ale za to poziom bardzo wysoki. Swoistą wizytówką tej epki jest moim zdaniem "Thy Ascention of a Hideous God", tutaj jest wszystko co poświadczy o nietuzinkowości tego materiału. Co niektórzy mogliby powiedzieć, że to wtórne, że może trochę za mało oryginalności, ale akurat taka wtórność jest rzeczą jak najbardziej pożądaną. Zagrać jak dawni Bogowie, z klasą i pasją to już sami wiecie nie tak powszechna sprawa. Dlatego chwalmy i promujmy tego typu nagrania jakim jest właśnie "Hierophant's Descent". Ta epka autentycznie wciąga i ma się ochotę do niej wracać, drzemie w tym ogromny potencjał i zastanawiam się jak będzie wyglądał pełny album tej hordy, skoro już na tym skromnym wydawnictwie czart harcuje w najlepsze. Dla fanów greckiej sceny to absolutny mus, dla pozostałych coś z czym nie tylko warto, ale i powinno się zapoznać.
sobota, 22 lipca 2017
Lastwar- Skazani na Zagładę (demo 1990/ Thrashing Madness 2010)
Lastwar, kolejna świetnie łojąca grupa, która w połowie lat 90-tych przepadła w głębinach naszego metalowego podziemia. Ta wągrowiecka załoga grała bardzo spójną, energetyczną i nafaszerowaną dobrymi riffami dawkę thrash metalu w stylu starego Slayer'a, i robili to pieruńsko dobrze. Słucha się tego kapitalnie i z przeogromną ochotą na powtórkę. Demo "Skazani na Zagładę", które dziś przypominam, zostało zarejestrowane w 1990 (dopiero trzy lata po założeniu zespołu) w szczecińskim studiu ARP. Jak na taśmę demo charakteryzowało się zauważalnie dopracowanym, i jak na dostępne warunki, klarownym brzmieniem. Cóż się dziwić, pieczę nad materiałem powierzono doświadczonemu realizatorowi, Arturowi Bursakowskiemu, który profesjonalnie ogarnął temat. Grupa mimo braku doświadczenia w ciągu dwóch dni wykroiła naprawdę solidny kawał thrash metalowej sztuki (warto napomknąć z jaką pasją odegrali kawałek Death "Evil Dead", szacun Panowie ogromny!). Dzięki tym nagraniom zespół zaistniał na undergroundowej scenie i miał szansę grywać sztuki u boku takich tuzów jak Vader, Pandemonium, Christ Agony, Betrayer czy Turbo. Min. dzięki owemu demu i następującej po niej promówce 91' (zawartej tu jako jeden z bonusów, zaiste dobry materiał, ale strasznie zamulony jakościowo, jakby zespół grał w zamkniętym pomieszczeniu, a rejestracja odbywała się spoza niego) zespołem zainteresowało się Carnage Records, które wydało później ich kolejne demo "Darkness in Eden".
Bez owijania w bawełnę powiem, że zaliczam Lastwar do jednej z naszych lepszych, a niestety zapomnianych już nieco, thrashowych załóg jakie kiedykolwiek powstały. Zespół bardzo obiecujący, grający co prawda wg. utartej przez klasyków gatunku formy, ale z niesamowitą pasją do tematu oraz wyczuciem, chłopaki wiedzieli co robią i w czym są najlepsi. Było w tym "to coś", które w niewytłumaczalny do końca sposób przyciąga i zdobywa uwagę. Wielka szkoda, że ta grupa z różnych powodów, zarówno dotyczących braku wydawcy, zwykłego pecha, który tak chętnie towarzyszył wtedy wielu zespołom, oraz spraw natury prywatnej nie kontynuowała działalności. Niemniej jednak zostawili po sobie konkretne dziedzictwo, z którego dzięki nie tylko starym wydawnictwom, ale i reedycjom jakie popełnia Thrashing Madness, możemy w pełni korzystać i zasłuchiwać się w tej znakomitej, dźwiękowej chłoście.
Bez owijania w bawełnę powiem, że zaliczam Lastwar do jednej z naszych lepszych, a niestety zapomnianych już nieco, thrashowych załóg jakie kiedykolwiek powstały. Zespół bardzo obiecujący, grający co prawda wg. utartej przez klasyków gatunku formy, ale z niesamowitą pasją do tematu oraz wyczuciem, chłopaki wiedzieli co robią i w czym są najlepsi. Było w tym "to coś", które w niewytłumaczalny do końca sposób przyciąga i zdobywa uwagę. Wielka szkoda, że ta grupa z różnych powodów, zarówno dotyczących braku wydawcy, zwykłego pecha, który tak chętnie towarzyszył wtedy wielu zespołom, oraz spraw natury prywatnej nie kontynuowała działalności. Niemniej jednak zostawili po sobie konkretne dziedzictwo, z którego dzięki nie tylko starym wydawnictwom, ale i reedycjom jakie popełnia Thrashing Madness, możemy w pełni korzystać i zasłuchiwać się w tej znakomitej, dźwiękowej chłoście.
czwartek, 20 lipca 2017
Holy Battalion- Cosmic War/ Breaking the Face (Thrashing Madness 2010)
Kolejna zapomniana już ekipa z naszego podziemia przełomu lat 80-tych i 90-tych. Holy Battalion ze Sławna, bo o nich tu będzie mowa, wykonywał bardzo poprawny, chociaż nieco chaotyczny, thrash. Zespół miał na koncie tylko 3 materiały demo, pełnego albumu niestety się nie doczekali. Dwa pierwsze demka, które są tu głównym rozkładem jazdy, czyli "Cosmic War" oraz "Breaking the Face" są względem brzmienia praktycznie bliźniacze lub przynajmniej takiemu faktowi bliskie. Nie słychać tu w tej kwestii znaczącego progresu. W obu przypadkach mamy brzmienie dosyć toporne, dalekie od doskonałości, surowe, szorstkie (jak na demo przystało) i w tym przypadku śmiem twierdzić, iż nie do końca działające na korzyść samych kompozycji. Materiał z obu dem jest nieco połamany, sporo się tu dzieje, ale wisi nad tym wszystkim jakiś nieokreślony chaos, podczas słuchania mam wrażenie, że zagrany jest na ogromnym spontanie, ale czasem aż za bardzo, przez co można mieć wrażenie pewnych wykonawczych niedociągnięć/ bałaganu. No, ale może w tym jest metoda, taki urok i zero dyskusji. Zdaję sobie sprawę, że spokojnie znalazły by się osoby, które nie podzieliłyby tego zdania, cóż, takie moje subiektywne odczucia. Niemniej jednak udało mi się wyłapać w dwóch utworach bardzo ciekawe, czy świadome- nie wiem, odnośniki do poza thrashowej, metalowej klasyki w postaci NWOBHMowego Blitzkrieg ("March") czy Celtic Frost (początek "The Temple") wplecione w thrashowe metalowe łojenie w bardzo misterny sposób. Zamieszczone tu jako bonus demo "Mr. Dolly" z 1994 to już widoczny krok naprzód zarówno w brzmieniu jak i samych utworach, o wiele więcej tu świeżości i bardziej dojrzałego technicznie grania, ale wciąż nie do końca porywającego.
Podsumowując, jakoś specjalnie Holy Battalion mnie nie zauroczył. Nie są to złe materiały, skąd, daleki jestem od takiej opinii, ale giną momentalnie w natłoku innych znacznie lepszych i bardziej oryginalnych (chociażby wplatające już w swą sztukę death metal, grające po sąsiedzku Slaughter z Koszalina, czy, jeszcze wtedy, słupski Betrayer). To po prostu dobre, żywiołowe, thrashowe granie bez specjalnych fajerwerków. Dla miłośników takiego właśnie grania jak i naszego undergroundu będzie to z pewnością niezła gratka i kolejny interesujący element historii naszej sceny. Co się tyczy samego wydania, to jak to już zwykłem mawiać, logo Thrashing Madness to wystarczająca rekomendacja, jednak płyta pochodzi z czasów kiedy owe krakowskie wydawnictwo wypuszczało cd jeszcze nieco skromniejsze, ale już wieszczące przyszły patos. Dla fanów tematu, pozycja warta polecenia.
Podsumowując, jakoś specjalnie Holy Battalion mnie nie zauroczył. Nie są to złe materiały, skąd, daleki jestem od takiej opinii, ale giną momentalnie w natłoku innych znacznie lepszych i bardziej oryginalnych (chociażby wplatające już w swą sztukę death metal, grające po sąsiedzku Slaughter z Koszalina, czy, jeszcze wtedy, słupski Betrayer). To po prostu dobre, żywiołowe, thrashowe granie bez specjalnych fajerwerków. Dla miłośników takiego właśnie grania jak i naszego undergroundu będzie to z pewnością niezła gratka i kolejny interesujący element historii naszej sceny. Co się tyczy samego wydania, to jak to już zwykłem mawiać, logo Thrashing Madness to wystarczająca rekomendacja, jednak płyta pochodzi z czasów kiedy owe krakowskie wydawnictwo wypuszczało cd jeszcze nieco skromniejsze, ale już wieszczące przyszły patos. Dla fanów tematu, pozycja warta polecenia.
wtorek, 18 lipca 2017
Morbid Angel- Blessed Are the Sick (Relativity/ Earache 1991)
Po niesamowicie udanym "Altars of Madness" Morbid Angel wypuścili godnego następcę, albowiem "Blessed Are the Sick" to płyta postępująca kolejny krok naprzód pod prawie każdym względem. Chaos i szybkość "Altars of Madness" przesunięto nieznacznie na bok aby zrobić miejsce kompozycjom bardziej zawiłym, nieco wolniejszym, o walcowatym, potężnym, wręcz epickim brzmieniu oraz technicznym charakterze. Widać to, że zespół się nie certoli i odważnie próbuje nowych rozwiązań, pomysłów pokazując przy tym niebagatelne umiejętności. Wokal Vincenta także ewoluował, wszedł na kolejny pułap będąc tu growlem bardziej mocarnym i niższym, niż na poprzednim materiale. Brzmienie płyty jest natomiast bardziej przejrzyste, mocne, pozostawiające sporo przestrzeni dla sekcji rytmicznej. Warto wspomnieć, że tym razem praktycznie cały materiał jest dziełem Azagthota. W połowie z nich miał swój udział David Vincent, natomiast Brunelle napisał tylko instrumentalny "Desolate Ways". Właśnie, sporo na tym albumie instrumentalnych miniatur, mamy tu cztery takie utwory wliczając intro. Niczego specjalnie swoją obecnością nie wnoszą, niemniej jednak intrygują i są kolejnym elementem, który zespół zapewne chciał tu wypróbować.
Morbid Angel poprzez "Blessed Are the Sick" wprowadził ekstremalne granie, zwłaszcza to w ramach death metalu, na kolejny pułap. To jest coś nowego niż do tamtej pory proponowały inne death metalowe załogi. Zmiany tępa, zawiłe zagrywki i sola otrzymały tu pewną nutę agresji i ciężaru tworząc w utworach jednolitą, potężną, death metalową machinę, zamiast kreować na pierwszy rzut oka (a raczej ucha) oddzielnie bytujące części kompozycji. Co ważne, ów techniczny sznyt tego albumu, mimo swojej brutalności, nabrał także nieco epickiego charakteru, czuć w tym pewien patos. Jednym słowem powstała płyta bardzo różniąca się od "Ołtarzy Szaleństwa", ale równie dobra, śmiem nawet twierdzić, że lepsza, pokazująca na co stać załogę Morbid Angel, która nie zamierzała stać w miejscu, a zdecydowanie przeć przed siebie, tworząc nową jakość w swoim graniu. Osobiście uwielbiam ten album- death metalowa sztuka najwyższej próby i moje ulubione obok "Covenant" dzieło tej grupy. Dojrzały album dojrzałego zespołu i klasyk w swej dziedzinie!
Morbid Angel poprzez "Blessed Are the Sick" wprowadził ekstremalne granie, zwłaszcza to w ramach death metalu, na kolejny pułap. To jest coś nowego niż do tamtej pory proponowały inne death metalowe załogi. Zmiany tępa, zawiłe zagrywki i sola otrzymały tu pewną nutę agresji i ciężaru tworząc w utworach jednolitą, potężną, death metalową machinę, zamiast kreować na pierwszy rzut oka (a raczej ucha) oddzielnie bytujące części kompozycji. Co ważne, ów techniczny sznyt tego albumu, mimo swojej brutalności, nabrał także nieco epickiego charakteru, czuć w tym pewien patos. Jednym słowem powstała płyta bardzo różniąca się od "Ołtarzy Szaleństwa", ale równie dobra, śmiem nawet twierdzić, że lepsza, pokazująca na co stać załogę Morbid Angel, która nie zamierzała stać w miejscu, a zdecydowanie przeć przed siebie, tworząc nową jakość w swoim graniu. Osobiście uwielbiam ten album- death metalowa sztuka najwyższej próby i moje ulubione obok "Covenant" dzieło tej grupy. Dojrzały album dojrzałego zespołu i klasyk w swej dziedzinie!
niedziela, 16 lipca 2017
Hellias- Revenge of Hellias (demo 1987/ Luciforus Art 2007)
Po raz kolejny gości na blogu Hellias. Tym razem postanowiłem odrobinę przypomnieć ich pierwszy materiał, czyli demo "Revenge of Hellias" nagrane w 1987 roku. Co od razu rzuca się na uszy przy tym materiale to wciąż obecne heavy metalowe wpływy w zawartych tu kompozycjach. Thrash widzie tutaj prym (przeważnie ten w nieco wczesno- KAT-owskim stylu, najlepszy przykład to "Damned pt. II" oraz ,przypominający mi w swej wymowie "Diabelski Dom pt. I", "The Great Sabbath"), zwłaszcza przy pełnych agresji, złowieszczych wokalach Foremana (faktycznie widać tu drobne inspiracje stylem wokalnym Romka Kostrzewskiego). Mimo to, niezaprzeczalnie da się tu jeszcze wygrzebać sporo odnośników do klasycznego grania spod znaku Accept czy Judas Priest (chociażby riff wiodący w tytułowym "Revenge of Hellias"). Także materiał ten jest podróżą w przeszłość nie tylko do początków tej krakowskiej grupy, ale również do ich muzycznych korzeni. Brzmienie jest surowe, szorstkie jak na stare dobre demo przystało, co dodaje tego specyficznego, niezbędnego w tym przypadku klimatu. Bardzo podoba mi się w tych nagraniach zarówno praca sekcji rytmicznej (mocna i wybijająca się na pierwszy plan) oraz same riffy- proste, niewyszukane, ale jak niesamowicie nośne i zapadające w pamięć.
Co jest pięknego w tej sztuce to to, że przez te dźwięki można doświadczyć pasji jaka pchała tych ludzi do działania, ich zaangażowania w muzykę metalową i radość z grania bez względu na czasy i możliwości. Im więcej słucha się tych naszych starych, lekko już zapomnianych nagrań (takich jak właśnie niniejsze demo Hellias) sceny przełomu lat 80-tych i 90-tych, tym bardziej dostrzega się jak ogromny potencjał tkwił w tych wszystkich zespołach, że to co tworzyli wcale znacząco nie odbiegało od sceny zachodniej, a w niektórych przypadkach nawet ją przebijało. Wszystko zaprzepaściły realia tamtego czasu, ale przynajmniej zostało przeogromne dziedzictwo, którym dzięki takim wydawnictwom jak owe wznowienie wydane niegdyś przez Luciforus Art, mogą się cieszyć kolejne pokolenia metalowych maniaków. Oby takiej inicjatywy nigdy nie zabrakło!
Co jest pięknego w tej sztuce to to, że przez te dźwięki można doświadczyć pasji jaka pchała tych ludzi do działania, ich zaangażowania w muzykę metalową i radość z grania bez względu na czasy i możliwości. Im więcej słucha się tych naszych starych, lekko już zapomnianych nagrań (takich jak właśnie niniejsze demo Hellias) sceny przełomu lat 80-tych i 90-tych, tym bardziej dostrzega się jak ogromny potencjał tkwił w tych wszystkich zespołach, że to co tworzyli wcale znacząco nie odbiegało od sceny zachodniej, a w niektórych przypadkach nawet ją przebijało. Wszystko zaprzepaściły realia tamtego czasu, ale przynajmniej zostało przeogromne dziedzictwo, którym dzięki takim wydawnictwom jak owe wznowienie wydane niegdyś przez Luciforus Art, mogą się cieszyć kolejne pokolenia metalowych maniaków. Oby takiej inicjatywy nigdy nie zabrakło!
sobota, 15 lipca 2017
Freezing Blood- Baal (Old Temple 2017)
Kolejna, rodzima horda podążająca drogą wytyczoną niegdyś przez piewców chaosu takich jak Blasphemy, Beherit czy Bestial Warlust. EP "Baal" to już trzeci materiał Freezing Blood. Do tej pory zespół miał na koncie tylko demo oraz split z Widmo i The Sons of Perdition. To co tutaj dostajemy to niecałe 13 minut konkretnego łojenia ku czci rogatego w starym dobrym stylu zaczętym niegdyś przez wspomniane Blasphemy. Przesłuchałem ten materiał parę razy zanim zasiadłem do spisania niniejszych refleksji i ciśnie mi się na język, że uczeń, może nie przerósł, ale doścignął mistrza. Możecie pomyśleć, że zagalopowałem się w tym stwierdzeniu, ale nie, mówię to z całym przekonaniem. Jest w tym ta zajadłość, agresja, bluźnierczość, a jednocześnie spora dawka klarowności i jednocześnie ciekawego piwnicznego, wręcz cmentarnego brzmienia. Freezing Blood znalazł "tą właściwą" w moim przekonaniu receptę na właśnie tego typu grańsko. Cieszy mnie fakt, że grupa zbalansowała wściekłą gitarową chłostę z odrobiną bardziej motorycznych riffów, co zauważalnie urozmaica materiał i nadaje mu większej czytelności. W kwestii i tak świetnego klimatu nagrania warto wyszczególnić podbijające tą atmosferę użycie sampli chóru w końcówce "Seven Gates of Chaos & Destruction", trafiony i oryginalny pomysł.
Cóż, bez wątpienia jest w tym pasja, autentyczność i świeżość mimo, że ten styl zdaje się potencjalnie nie mieć już nic nowego do zaoferowania. Co więcej, podczas słuchania ma się wrażenie, że ta sztuka przychodzi im z piekielną łatwością i luzem, a z takimi materiałami obcuje się zawsze najchętniej.
Epkę wydało Old Temple w, można powiedzieć, tradycyjnej dla siebie formie limitowanego ręcznie złotego dysku. Reszta jest skromna, ale solidna, pasująca i odzwierciedlająca zawartość krążka. Jak ktoś zasłuchuje się w takich aktach jak Bestial Raids, Revenge, Conqueror, Black Witchery, Death Worship oraz wymienionych wcześniej klasykach, to niezwłocznie powinien zaopatrzyć się w tą epkę. Jest moc i zniszczenie, sam Czart byłby kontent!
Cóż, bez wątpienia jest w tym pasja, autentyczność i świeżość mimo, że ten styl zdaje się potencjalnie nie mieć już nic nowego do zaoferowania. Co więcej, podczas słuchania ma się wrażenie, że ta sztuka przychodzi im z piekielną łatwością i luzem, a z takimi materiałami obcuje się zawsze najchętniej.
Epkę wydało Old Temple w, można powiedzieć, tradycyjnej dla siebie formie limitowanego ręcznie złotego dysku. Reszta jest skromna, ale solidna, pasująca i odzwierciedlająca zawartość krążka. Jak ktoś zasłuchuje się w takich aktach jak Bestial Raids, Revenge, Conqueror, Black Witchery, Death Worship oraz wymienionych wcześniej klasykach, to niezwłocznie powinien zaopatrzyć się w tą epkę. Jest moc i zniszczenie, sam Czart byłby kontent!
piątek, 14 lipca 2017
Neolith- Igne Natura Renovabitur Integra (Dogma Records 1998/ Mara Production 2017)
Debiut Neolith przez długi czas nie był dostępny w sprzedaży, pierwsze wydanie dawno się rozeszło i ten długi czas spowodować mógł, że sporo osób zapomniało o tym albumie, a jeszcze więcej najzwyczajniej nie miało szansy się z nim zapoznać. Dzięki Mara Productions debiut "Igne Natura Renovabitur Integra" znów jest dostępny i wreszcie, ponownie można się w niego zaopatrzyć i czerpać istną, piekielną przyjemność ze słuchania tego genialnego kawałka metalowej sztuki. Jak widać i w kwestii wizualnej wydawca stanął na wysokości zadania i zafundował nabywcom drobny wgląd w memorabilia związane z tamtym okresem działalności zespołu. Polecać nie będę, bo to byłby wstyd polecać dzieło, które absolutnie broni się samo, które od tylu lat dumnie siedzi na swoim własnym tronie.
środa, 12 lipca 2017
WitchBurn- The Roots of Darkness and Evil (Dark Omens Productions 2017)
Inspiracje Bathory, Venom, wczesnym Sodom czy też Hellhammer chyba nigdy się nie wyczerpią. Świadectwem tego mogą być coraz to nowe grupy parające się sztuką mającą wspomniane zespoły za swój wzór, przekuwając ich granie w coraz to nowe, i wcale nie gorsze, nieco odrestaurowane formy. Do tej grupy śmiało można zapisać goleniowski WitchBurn.
W czym rzecz na tej płycie? Ano w tym aby czcić Bogów tzw. pierwszej fali Black Metalu. Jest zajadle, mrocznie, wszystko kipi agresją, a riffy oscylują wokół tego co możemy usłyszeć chociażby na pierwszych dwóch płytach Bathory. Różnica to tylko brzmienie, bardziej dopracowane i mniej brudne niż niegdyś w tego typu graniu, ale to akurat w tym przypadku nie tak istotne, czasy się zmieniają nie? Liczy się ten feeling i wyłapanie ducha owego grania. Tu się udało, od razu wiadomo z czym mamy do czynienia. Każdy lubujący się w black/ thrashu i wspomnianej wyżej klasyce będzie więcej niż usatysfakcjonowany. WitchBurn grzeją bez wytchnienia przez całą długość płyty, nie zwalniając ani na chwilę, zupełnie jak zwykł to niegdyś czynić Quorthon, a wszystko zamknięte w nowy, pełny Szatana i energii wyziew.
Cóż, WitchBurn to nic innego jak oddanie oldschoolowym klimatom, oddanie hołdu niedoścignionym herosom budującym niegdyś oblicze tej sztuki. Wydaje mi się, że zespół nie idzie w zdobywanie scen i rozgłos, a po prostu oddaje się w pełni swej pasji, a w takim przypadku silenie się na oryginalność i szukanie nowych rozwiązań nie jest potrzebne, wystarczy robić swoje, a oni to właśnie robią. Ten album to faktycznie, jak sugeruje tytuł, piękny przykład wciąż żywych korzeni ciemności i zła!
W czym rzecz na tej płycie? Ano w tym aby czcić Bogów tzw. pierwszej fali Black Metalu. Jest zajadle, mrocznie, wszystko kipi agresją, a riffy oscylują wokół tego co możemy usłyszeć chociażby na pierwszych dwóch płytach Bathory. Różnica to tylko brzmienie, bardziej dopracowane i mniej brudne niż niegdyś w tego typu graniu, ale to akurat w tym przypadku nie tak istotne, czasy się zmieniają nie? Liczy się ten feeling i wyłapanie ducha owego grania. Tu się udało, od razu wiadomo z czym mamy do czynienia. Każdy lubujący się w black/ thrashu i wspomnianej wyżej klasyce będzie więcej niż usatysfakcjonowany. WitchBurn grzeją bez wytchnienia przez całą długość płyty, nie zwalniając ani na chwilę, zupełnie jak zwykł to niegdyś czynić Quorthon, a wszystko zamknięte w nowy, pełny Szatana i energii wyziew.
Cóż, WitchBurn to nic innego jak oddanie oldschoolowym klimatom, oddanie hołdu niedoścignionym herosom budującym niegdyś oblicze tej sztuki. Wydaje mi się, że zespół nie idzie w zdobywanie scen i rozgłos, a po prostu oddaje się w pełni swej pasji, a w takim przypadku silenie się na oryginalność i szukanie nowych rozwiązań nie jest potrzebne, wystarczy robić swoje, a oni to właśnie robią. Ten album to faktycznie, jak sugeruje tytuł, piękny przykład wciąż żywych korzeni ciemności i zła!
poniedziałek, 10 lipca 2017
Thirst- ...Darkness.. (demo 1993/ Dark Omens Production 2016)
Ilekroć słucham Black Metalowych dem, głównie tych naszych, rodzimych, z pierwszej połowy lat 90-tych to mam wrażenie przenoszenia się w czasie do tamtych dni. Coś niezwykłego zostało w tych dźwiękach zaklęte, coś ponadczasowego, co przeżyje niejedno pokolenie. Mimo, że w tamtym czasie biegałem dopiero do przedszkola, a o istnieniu muzyki metalowej nie miałem nawet bladego pojęcia, to słuchając owej sztuki ma się okazję doznać choćby namiastki ognia, który płoną wtedy w sercach jej twórców. Dana jest możliwość odczucia odrobiny atmosfery wspomnianych lat.
Hordę Thirst powstałą w 1991 roku w Przasnyszu spokojnie można zaliczyć do grona tych grup które budowały nasze Black Metalowe podziemie. 1993 rok przyniósł demo "...Darkness...", nieco już teraz zapomniane i pozostające w cieniu nagranego rok później "The Might of the Pagan Belief". Ów materiał pozostaje w klimatach znanych z demówek Graveland, Behemoth czy North. Może umiejętności techniczne są tu jeszcze w powijakach, ale za to klimat i zdolność złożenia tego w jedną całość na najwyższym poziomie. Mamy tu nie tylko zakorzenioną w norweskiej scenie mroczną sztukę, czy wpływy takich pionierów jak chociażby Samael, ale także mnogość różny budujących nastrój smaczków w postaci odgłosu kruków, szumu fal czy posępnych, nastrojowych zagrywek akustycznych. Mam wrażenie, że demo Thirst zostało nieco przyćmione przez wręcz ikoniczne w temacie "The Return of the Northern Moon" Behemoth oraz "In the Glare of the Burning Churches" Graveland, a niesłusznie. Powinno stać na tym samym piedestale co przed chwilą wymienione. To ta sama jakość, ta sama diabelska siła i wszechobecna czerń oraz absolutnie niepowtarzalny urok, który mimo prostoty jest w stanie opętać i pozostać w pamięci na bardzo długo, jeżeli nie na zawsze. Wtedy liczyło się oddanie idei i pasja, to wszystko tutaj słychać.
W ubiegłym roku Dark Omens Production pokusiło się o wznowienie "...Darkness..." na srebrnym krążku. No muszę powiedzieć, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczony. Nie tylko nikt nie gmerał przy nagraniu, mamy oryginalny dźwięk z taśmy, ale też oryginalną okładkę i garść memorabiliów wewnątrz. Są także bonusy live oraz jeden kawałek z próby. Jest stosunkowo skromnie, ale bardzo solidnie i z pomysłem wiernym pierwszemu wydaniu. Czy polecam? Pytanie! Jasne, że tak! Brać i katować do upadłego! Za jednym machem dawka świetnego Black Metalu, a i kawał historii!
Hordę Thirst powstałą w 1991 roku w Przasnyszu spokojnie można zaliczyć do grona tych grup które budowały nasze Black Metalowe podziemie. 1993 rok przyniósł demo "...Darkness...", nieco już teraz zapomniane i pozostające w cieniu nagranego rok później "The Might of the Pagan Belief". Ów materiał pozostaje w klimatach znanych z demówek Graveland, Behemoth czy North. Może umiejętności techniczne są tu jeszcze w powijakach, ale za to klimat i zdolność złożenia tego w jedną całość na najwyższym poziomie. Mamy tu nie tylko zakorzenioną w norweskiej scenie mroczną sztukę, czy wpływy takich pionierów jak chociażby Samael, ale także mnogość różny budujących nastrój smaczków w postaci odgłosu kruków, szumu fal czy posępnych, nastrojowych zagrywek akustycznych. Mam wrażenie, że demo Thirst zostało nieco przyćmione przez wręcz ikoniczne w temacie "The Return of the Northern Moon" Behemoth oraz "In the Glare of the Burning Churches" Graveland, a niesłusznie. Powinno stać na tym samym piedestale co przed chwilą wymienione. To ta sama jakość, ta sama diabelska siła i wszechobecna czerń oraz absolutnie niepowtarzalny urok, który mimo prostoty jest w stanie opętać i pozostać w pamięci na bardzo długo, jeżeli nie na zawsze. Wtedy liczyło się oddanie idei i pasja, to wszystko tutaj słychać.
W ubiegłym roku Dark Omens Production pokusiło się o wznowienie "...Darkness..." na srebrnym krążku. No muszę powiedzieć, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczony. Nie tylko nikt nie gmerał przy nagraniu, mamy oryginalny dźwięk z taśmy, ale też oryginalną okładkę i garść memorabiliów wewnątrz. Są także bonusy live oraz jeden kawałek z próby. Jest stosunkowo skromnie, ale bardzo solidnie i z pomysłem wiernym pierwszemu wydaniu. Czy polecam? Pytanie! Jasne, że tak! Brać i katować do upadłego! Za jednym machem dawka świetnego Black Metalu, a i kawał historii!
sobota, 8 lipca 2017
Venom- At War With Satan (Neat Records, Sanctuary 1984/ 2002)
Od dawien dawna, nawet najstarsi dziadowie nie pamiętają, "Welcome to Hell" był moim faworytem jeżeli chodzi o Venom. Ostatnio jednak coraz bardziej zacząłem w tej kwestii zmieniać kurs na "At War With Satan", sam nie wiem dokładnie dlaczego. Myślę, że chyba w końcu przyszło mi mocno docenić skrywany potencjał tej płyty i jej autentyczną dojrzałość formy i treści.
Rok 84' był szczytowym momentem kariery Venom. Niesieni na fali sukcesów "Welcome to Hell" oraz "Black Metal" grali największe koncerty w swojej karierze wspomagani takimi, wtedy dopiero rozpościerającymi swoje skrzydła, ekipami jak Metallica, Exodus czy Slayer. Wraz z wydaniem czwartego krążka "Possessed" zaczęła się już niestety równia pochyła. No ale nie o tym tu będzie mowa. Wydany wiosną 1984 roku "At War With Satan" zaskoczył zarówno fanów jak i krytykę i podzielił ich zwolenników na dwa obozy. Na szczęście tych którzy wypowiadali się o albumie w pozytywach było znacznie więcej. Bardzo odważnym, ale myślę nad wyraz udanym, przedsięwzięciem była chęć stworzenia poniekąd koncept albumu i zaserwowania fanom aż 20 minutowej suity tytułowej. A tu się dzieje! Już sam basowy pomruk na wstępie kończony razem z gitarą i perkusją momentalnie zapada w pamięć. Potem człowiek już łazi i nuci pod nosem. Pełno w tej kompozycji zmian tempa i klimatu, masa świetnych riffów i przejść, no nie sposób się tu nudzić i te 20 minut zlatuje nie wiadomo kiedy. Pozostała część albumu to już dopełnienie głównego rozkładu jazdy jakim jest tu przede wszystkim utwór tytułowy. Mamy typowo venomowe galopady w postaci "Rip Ride" czy chociażby "Woman, Leather and Hell" oraz mój ulubiony tutaj, obok rzecz jasna "At War...", "Cry Wolf". Pozostałe "Genocide" oraz "Stand Up (And Be Counted)" też wcale nie są złe i sroce spod ogona nie wypadły, zacnie dopełniają komplet. Natomiast zamykający album, żartobliwy "Aaaaaaarrghh" jest moim zdaniem kompletnie nie potrzebny. Ot sterta hałasu i różnych śmichów chichów nie wiadomo po jaką cholerę. Trzeba podkreślić, że "At War With Satan" był nie tylko krokiem naprzód pod względem kompozycyjnym, ale także brzmieniowym. Venom pozbył się odrobiny swojej uprzedniej szeleszczącej surowizny na rzecz odrobiny przejrzystości co zauważalnie uwydatniło walory ich sztuki. Powstało najlepsze pod tym kątem wydawnictwo jakie Venom kiedykolwiek wypluli i piękne podsumowanie klasycznej trylogii tego zespołu. Jako ciekawostkę dodam, że płycie miło towarzyszyć wydanie książki "The Book of Armageddon" w której miała być w pełni opisana historia walki sił piekła i nieba (chyba nie trzeba mówić kto wyszedł zwycięsko) przedstawiona w tytułowej kompozycji płyty. Niestety projekt ten nie doszedł do skutku.
Poniżej zaprezentowana reedycja z 2002 posiada całkiem ciekawe bonusy w postaci kawałków z epek/ singli wydanych w tamtym czasie, min. świetny "The Seven Gates of Hell", zapadający w pamięć i całkiem nośny "Warhead" oraz kultowy "Manitou" (uwielbiam!). Takie bonusy to ja rozumiem, a nie po kilka wersji tego samego kawałka lub live-y. Warto brać jeżeli nie ma się pierwszego wydania, solidna robota.
Rok 84' był szczytowym momentem kariery Venom. Niesieni na fali sukcesów "Welcome to Hell" oraz "Black Metal" grali największe koncerty w swojej karierze wspomagani takimi, wtedy dopiero rozpościerającymi swoje skrzydła, ekipami jak Metallica, Exodus czy Slayer. Wraz z wydaniem czwartego krążka "Possessed" zaczęła się już niestety równia pochyła. No ale nie o tym tu będzie mowa. Wydany wiosną 1984 roku "At War With Satan" zaskoczył zarówno fanów jak i krytykę i podzielił ich zwolenników na dwa obozy. Na szczęście tych którzy wypowiadali się o albumie w pozytywach było znacznie więcej. Bardzo odważnym, ale myślę nad wyraz udanym, przedsięwzięciem była chęć stworzenia poniekąd koncept albumu i zaserwowania fanom aż 20 minutowej suity tytułowej. A tu się dzieje! Już sam basowy pomruk na wstępie kończony razem z gitarą i perkusją momentalnie zapada w pamięć. Potem człowiek już łazi i nuci pod nosem. Pełno w tej kompozycji zmian tempa i klimatu, masa świetnych riffów i przejść, no nie sposób się tu nudzić i te 20 minut zlatuje nie wiadomo kiedy. Pozostała część albumu to już dopełnienie głównego rozkładu jazdy jakim jest tu przede wszystkim utwór tytułowy. Mamy typowo venomowe galopady w postaci "Rip Ride" czy chociażby "Woman, Leather and Hell" oraz mój ulubiony tutaj, obok rzecz jasna "At War...", "Cry Wolf". Pozostałe "Genocide" oraz "Stand Up (And Be Counted)" też wcale nie są złe i sroce spod ogona nie wypadły, zacnie dopełniają komplet. Natomiast zamykający album, żartobliwy "Aaaaaaarrghh" jest moim zdaniem kompletnie nie potrzebny. Ot sterta hałasu i różnych śmichów chichów nie wiadomo po jaką cholerę. Trzeba podkreślić, że "At War With Satan" był nie tylko krokiem naprzód pod względem kompozycyjnym, ale także brzmieniowym. Venom pozbył się odrobiny swojej uprzedniej szeleszczącej surowizny na rzecz odrobiny przejrzystości co zauważalnie uwydatniło walory ich sztuki. Powstało najlepsze pod tym kątem wydawnictwo jakie Venom kiedykolwiek wypluli i piękne podsumowanie klasycznej trylogii tego zespołu. Jako ciekawostkę dodam, że płycie miło towarzyszyć wydanie książki "The Book of Armageddon" w której miała być w pełni opisana historia walki sił piekła i nieba (chyba nie trzeba mówić kto wyszedł zwycięsko) przedstawiona w tytułowej kompozycji płyty. Niestety projekt ten nie doszedł do skutku.
Poniżej zaprezentowana reedycja z 2002 posiada całkiem ciekawe bonusy w postaci kawałków z epek/ singli wydanych w tamtym czasie, min. świetny "The Seven Gates of Hell", zapadający w pamięć i całkiem nośny "Warhead" oraz kultowy "Manitou" (uwielbiam!). Takie bonusy to ja rozumiem, a nie po kilka wersji tego samego kawałka lub live-y. Warto brać jeżeli nie ma się pierwszego wydania, solidna robota.
czwartek, 6 lipca 2017
Pascal- Collection of Destroyed Brains/ Live in Warsaw (Thrashing Madness 2017)
Czas na kolejne ze wznowień z dyskografii Pascal, tym razem na warsztat biorę demo "Collection of Destroyed Brains" z 1992 (wydane pierwotnie przez Carnage Records). Pierwsze dźwięki i dosłownie opada kopara, serio. Co tu się dzieje! Totalna masakra i jakże piękny w swym chaosie, thrashowy połamaniec! Momentami przynosi to na myśl wczesne dokonania Acid Drinkers, ale wszystko jest tu o klasę wyżej, kompozycje, brzmienie, wściekłość, z czymś takim Pascal mógł doganiać światowe czołówki, i myślę, że nie jest to przesada. Jest w tym także coś z Mekong Delta czy Atheist, no w każdym bądź razie klasa i z pewnością przeskoczenie swoich dotychczasowych nagrań, pokazanie kunsztu w temacie i nietuzinkowego talentu. Pełno tu riffów, zmian tempa, przyspieszeń zwolnień i niemiłosiernej kanonady perkusyjnej. Odsłuch już samego instrumentalnego utworu tytułowego mówi jak genialny i kompleksowy w swej strukturze jest ten materiał. Na początek klimatyczne, spokojne, akustyczne intro, a potem techniczna jazda w same serce pożogi. Kolejnym wartym wyszczególnienia utworem jest "The Damned" w którym bardzo przypadły mi do gustu momentalnie chwytające riffy, oraz odrobina melodyki łamiąca na moment thrashowe mięcho. Na wokal powraca tu gitarzysta grupy Robert Wieczorek, który dokłada do tego kotła jeszcze więcej pazura i zajadłości. Materiał jest co prawda krótki, ale za to treściwy od początku do końca. Pascal udowodnił tu swoją niedocenioną wielkość. Do niniejszej reedycji jako bonus dodany został dysk dvd z materiałami live zespołu z lat 90'-92'. No kawał historii proszę was, jest co pooglądać i czego posłuchać. Nie chcę tu odkrywać wszystkich kart, aby zachęcić was do sięgnięcia po to wydawnictwo, możecie mi wierzyć, że warto.
W kwestii samego wydania to już specjalnie nie mam co się rozpisywać bo sami widzicie jak to wygląda, Thrashing Madness fuszerki nie odwala, a każdy wydany przez siebie cd serwuje zawsze z dbałością o każdy szczegół. Jak zwykle poza samymi płytami mamy opasły, laminowany booklet (ledwo się mieści w pudełku!) pełen zdjęć i materiałów do poczytania, także reedycja najwyższej próby. Nic tylko brać i delektować się tą sztuką!
środa, 5 lipca 2017
Candlemass- Tales of Creation (Music for Nations 1989)
Długi czas nie potrafiłem wybrać swojej ulubionej płyty z dorobku Candlemass (niesamowicie trudna sprawa, bo każda jest autentycznie świetna), a to raz szala przechylała się na rzecz "Nightfall", raz na "Ancient Dreams" aby w końcu zatrzymać się przy "Tales of Creation". Jest to chyba obecnie najmniej doceniana płyta "wynalazców" Doom Metalu z pośród ich czterech klasycznych wydawnictw, a moim zdaniem najbardziej dojrzała, najbardziej dopracowana i zbalansowana w zestawieniu z trzema poprzednimi, notabene genialnymi albumami.
W swoim czasie sławę przyniosły zespołowi "Epicus, Doomicus, Metallicus", który momentalnie zwrócił na siebie uwagę metalowej braci, oraz "Nightfall" po wydaniu, którego o Candlemass pisała już cała prasa w temacie, zbierali same pozytywne recenzje, a co za tym idzie koncertów nie brakowało. "Ancient Dreams" już tak nie zachwycił krytyki, opinie były tu różne (zachodzę w głowę dlaczego), ale już w tamtym czasie zespół zdążył zbudować sobie liczną i wierną grupę fanów. Rok 1989 przynosi "Tales of Creation" o którym dziś mowa. Album ponownie odzyskał pole utracone nieco poprzednią płytą, ponownie krytyka wypowiadała się w samych superlatywach, a grupa była wciąż u szczytu swojej popularności dzieląc deski scen min. z Motorhead, King Diamond, Savatage, Liege Lord czy Europe.
Leif Edling wspomina, że prace nad konceptem "Tales of Creation" zaczęły powstawać jeszcze za czasów Nemesis, w latach 1984-85, ale nie zostały wtedy ukończone. Wraz z nadejściem czwartego albumu pomysł znów powrócił i doczekał się realizacji. Wspomniałem wcześniej, że uważam ów album za najbardziej zbalansowany jeżeli chodzi o klasykę Candlemass. Zawiera wyraźnie równą dawkę utworów nieco szybszych oraz tych wolnych walcowatych, a za razem epickich z jakich zespół słynie najbardziej, zamiast zatapiać się przede wszystkim w transowych odmętach wolnych kompozycji. Jeżeli chodzi o te bardziej energetyczne numery to mamy tu genialny "Dark Reflections" (mój faworyt z całego dorobku Candlemass, niesamowicie porywający, ciary i co tylko), szarżujący (!), instrumentalny "Into the Unfathomed Tower" oraz dwa nieco wolniejsze, ale o konkretnym miarowym tempie, "Under the Oak" (klasa!) oraz "A Tale of Creation" (poziom epickości sięgnął tu zenitu). Pozostała część materiału to wolne majestatyczne kompozycje utrzymane w typowym dla zespołu ponurym, refleksyjnym, acz podniosłym klimacie. Tak oto dostajemy płytę doskonałą. Nawet brzmienie jest najbardziej dopracowanym spośród dorobku szwedów z Marcolinem na pokładzie (pomijam tu rzecz jasna "Candlemass" bo ciężko w tym przypadku dokonywać porównania ze względu na zbyt duży odstęp czasowy), jest klarowne i mocne co w takim graniu jest swoistą kropką nad "i".
Uważam, że "Tales of Creation" w pełni ukazuje, iż kultowy status jakim grupa może się poszczycić jest w pełni zasłużony. Jest to dzieło, którego nie trzeba polecać, a które najzwyczajniej trzeba znać. Kanon Doom Metalowej sztuki i perła w koronie Candlemass!
W swoim czasie sławę przyniosły zespołowi "Epicus, Doomicus, Metallicus", który momentalnie zwrócił na siebie uwagę metalowej braci, oraz "Nightfall" po wydaniu, którego o Candlemass pisała już cała prasa w temacie, zbierali same pozytywne recenzje, a co za tym idzie koncertów nie brakowało. "Ancient Dreams" już tak nie zachwycił krytyki, opinie były tu różne (zachodzę w głowę dlaczego), ale już w tamtym czasie zespół zdążył zbudować sobie liczną i wierną grupę fanów. Rok 1989 przynosi "Tales of Creation" o którym dziś mowa. Album ponownie odzyskał pole utracone nieco poprzednią płytą, ponownie krytyka wypowiadała się w samych superlatywach, a grupa była wciąż u szczytu swojej popularności dzieląc deski scen min. z Motorhead, King Diamond, Savatage, Liege Lord czy Europe.
Leif Edling wspomina, że prace nad konceptem "Tales of Creation" zaczęły powstawać jeszcze za czasów Nemesis, w latach 1984-85, ale nie zostały wtedy ukończone. Wraz z nadejściem czwartego albumu pomysł znów powrócił i doczekał się realizacji. Wspomniałem wcześniej, że uważam ów album za najbardziej zbalansowany jeżeli chodzi o klasykę Candlemass. Zawiera wyraźnie równą dawkę utworów nieco szybszych oraz tych wolnych walcowatych, a za razem epickich z jakich zespół słynie najbardziej, zamiast zatapiać się przede wszystkim w transowych odmętach wolnych kompozycji. Jeżeli chodzi o te bardziej energetyczne numery to mamy tu genialny "Dark Reflections" (mój faworyt z całego dorobku Candlemass, niesamowicie porywający, ciary i co tylko), szarżujący (!), instrumentalny "Into the Unfathomed Tower" oraz dwa nieco wolniejsze, ale o konkretnym miarowym tempie, "Under the Oak" (klasa!) oraz "A Tale of Creation" (poziom epickości sięgnął tu zenitu). Pozostała część materiału to wolne majestatyczne kompozycje utrzymane w typowym dla zespołu ponurym, refleksyjnym, acz podniosłym klimacie. Tak oto dostajemy płytę doskonałą. Nawet brzmienie jest najbardziej dopracowanym spośród dorobku szwedów z Marcolinem na pokładzie (pomijam tu rzecz jasna "Candlemass" bo ciężko w tym przypadku dokonywać porównania ze względu na zbyt duży odstęp czasowy), jest klarowne i mocne co w takim graniu jest swoistą kropką nad "i".
Uważam, że "Tales of Creation" w pełni ukazuje, iż kultowy status jakim grupa może się poszczycić jest w pełni zasłużony. Jest to dzieło, którego nie trzeba polecać, a które najzwyczajniej trzeba znać. Kanon Doom Metalowej sztuki i perła w koronie Candlemass!
wtorek, 4 lipca 2017
Turpista- Turpistyczne Wizje Końca (Under the Sign of Garazel 2014)
Jak dla mnie jeden z najjaśniejszych (chociaż tutaj bardziej pasuje najbardziej pogrążonych w mroku) punktów na mapie polskiego black metalowego podziemia. Byłem swojego czasu pod wielkim wrażeniem "Turpistycznego Amoku", nastąpiło, jak to nazywam, w piekło wzięcie. Pierwsza pełna płyta płynie na fali epki i także nie zawodzi, a dodatkowo pokazuje zarówno progres brzmieniowy jak i kompozycyjny, co jest na ogół naturalną koleją rzeczy. Na poprzednim materiale było już rewelacyjnie i mówiąc szczerze więcej już do szczęścia nie było potrzebne, a tutaj jeszcze dokładają do pieca, aby palił się tak samo mocno i jasno.
Turpista po raz kolejny miażdży grobową, ociekającą śmiercią i truchłem atmosferą, o którą w takim wydaniu nie tak znowu łatwo. Znów mamy obłędny, bestialski wokal, który potęguje śmiertelną atmosferę płyty oraz miarowe, tnące, surowe gitary, które od czasu do czasu serwują nam przyspieszenia. Jest niemal podręcznikowo. Zespół specjalnie nie porusza tu niczego nowego, ale konsekwentnie idzie za ciosem poprzedniego materiału. Dla niektórych może być to minus, można by stwierdzić, że nie ma takiego efektu jak przy pierwszym materiale kiedy ten schemat zaskakiwał i wciągał. Cóż, dla mnie to wciąż jest ten sam zajebisty kawał czarnej sztuki, pochłania i daje się zapamiętać co najmniej tak samo jak epka. Może miałem i mam wobec tego materiału niezbyt wygórowane oczekiwania, może swoje robi fakt, że lubię i cenię tą grupę, ale uważam, że mimo wszystko, mimo różnego odbioru, został tu odwalony kawał solidnej roboty, ugruntowujący Turpistę na konkretnym miejscu wśród czarnych zastępów naszego podziemia. Grupa ma własny charakter i styl, łoi z oddaniem swojemu rzemiosłu, a chyba to jest najważniejsze. Tym co jeszcze nie mają w kolekcji tego krążka, a cenią "Turpistyczny Amok" jak najbardziej polecam. Dostaniecie kolejną porcję solidnego, Turpistycznego Czarnego Metalu! Aha, i po raz kolejny chylę czoła za cover art, podobnie jak przy epce, trafione w 666!
Turpista po raz kolejny miażdży grobową, ociekającą śmiercią i truchłem atmosferą, o którą w takim wydaniu nie tak znowu łatwo. Znów mamy obłędny, bestialski wokal, który potęguje śmiertelną atmosferę płyty oraz miarowe, tnące, surowe gitary, które od czasu do czasu serwują nam przyspieszenia. Jest niemal podręcznikowo. Zespół specjalnie nie porusza tu niczego nowego, ale konsekwentnie idzie za ciosem poprzedniego materiału. Dla niektórych może być to minus, można by stwierdzić, że nie ma takiego efektu jak przy pierwszym materiale kiedy ten schemat zaskakiwał i wciągał. Cóż, dla mnie to wciąż jest ten sam zajebisty kawał czarnej sztuki, pochłania i daje się zapamiętać co najmniej tak samo jak epka. Może miałem i mam wobec tego materiału niezbyt wygórowane oczekiwania, może swoje robi fakt, że lubię i cenię tą grupę, ale uważam, że mimo wszystko, mimo różnego odbioru, został tu odwalony kawał solidnej roboty, ugruntowujący Turpistę na konkretnym miejscu wśród czarnych zastępów naszego podziemia. Grupa ma własny charakter i styl, łoi z oddaniem swojemu rzemiosłu, a chyba to jest najważniejsze. Tym co jeszcze nie mają w kolekcji tego krążka, a cenią "Turpistyczny Amok" jak najbardziej polecam. Dostaniecie kolejną porcję solidnego, Turpistycznego Czarnego Metalu! Aha, i po raz kolejny chylę czoła za cover art, podobnie jak przy epce, trafione w 666!
niedziela, 2 lipca 2017
Pascal- Agonia/ Bad Omen (Thrashing Madness 2017)
Kolejna perła z naszego metalowego podziemia, i kolejny, ogromny potencjał który przeszedł bez należytego uznania i echa. Mowa tu o warszawskim, thrash metalowym Pascal. Ostatnio Thrashing Madness wznowiło wszystkie materiały demo oraz debiut tej grupy wzbogacając je o bonusowe materiały oraz opasłe booklety z ogromem fotek i konkretną ilością czytadła. Dziś na pierwszy ogień pójdą "Bad Omen" (1989) oraz "Agonia" (1990), niby nagrania zawierające w połowie te same utwory, a zasadniczo się od siebie różniące.
"Bad Omen" jest surowy, szorstki w brzmieniu, okraszony bardziej złowieszczymi, nienawistnymi wokalami gitarzysty grupy, wtedy także wokalisty, Roberta Wieczorka. Jest w tym więcej żywiołu, bardziej prostolinijnego podejścia wykonawczego. Pascal serwują nam thrash najwyższej próby i na bardzo wysokim poziomie. Słychać, że panowie zasłuchiwali się w takich grupach jak Sodom, Metallica czy Destruction, dodając do tego nieco technicznego sznytu, który w pełni rozpostarł swoje skrzydła na "Agonii". No właśnie, "Agonia". Debiutancki materiał popchnął wszystko naprzód. Wydaje się, że to właśnie tu Pascal określi własne "ja". Nagrał płytę, moim zdaniem, o doskonałym jak na tamte czasy i możliwości brzmieniu, w znanych już kompozycjach uwydatniła się ich energia i lekko zawiła struktura, urozmaicona zmianami temp i melodii. Muzycy pokazali kunszt i autentyczny progres, już sam utwór "Egzystencja" może o tym świadczyć, czy też nowe propozycje w postaci "Pascal" i dwu częściowego, instrumentalnego "Agonia". Mamy tu mnóstwo świetnych pomysłów i przede wszystkim znakomitego gitarowego łojenia. Istotną zmianą był też nowy wokalista w osobie Artura Stepniewskiego, którego wokal bardzo podobny jest do tego którym dysponuje Grzegorz Kupczyk z Turbo. Apropo Turbo, to co muzycznie, a i wokalnie zawarł Pascal na "Agonii" ma pewne wspólne mianowniki z "Ostatnim Wojownikiem" Turbo czy chociażby debiutem Wilczego Pająka, co daje pewien obraz jak ta warszawska załoga brzmiała.
Bez wątpienia oba nagrania pokazały klasę zespołu, a z pewnością jego oryginalny charakter i talent w wykonywanej muzyce. To kolejny przykład jak świetną mieliśmy scenę, a jak mało szans aby te wszystkie autentycznie znakomite zespoły mogły konkretnie zaistnieć i dać się poznać szerszemu gronu metalowych maniaków. Jak najbardziej polecam każdemu kto jeszcze nie miał styczności z twórczością Pascal, a fanom thrashu zalecam z marszu sięgnąć po płytę, nie będziecie zawiedzeni, gwarantuję!
"Bad Omen" jest surowy, szorstki w brzmieniu, okraszony bardziej złowieszczymi, nienawistnymi wokalami gitarzysty grupy, wtedy także wokalisty, Roberta Wieczorka. Jest w tym więcej żywiołu, bardziej prostolinijnego podejścia wykonawczego. Pascal serwują nam thrash najwyższej próby i na bardzo wysokim poziomie. Słychać, że panowie zasłuchiwali się w takich grupach jak Sodom, Metallica czy Destruction, dodając do tego nieco technicznego sznytu, który w pełni rozpostarł swoje skrzydła na "Agonii". No właśnie, "Agonia". Debiutancki materiał popchnął wszystko naprzód. Wydaje się, że to właśnie tu Pascal określi własne "ja". Nagrał płytę, moim zdaniem, o doskonałym jak na tamte czasy i możliwości brzmieniu, w znanych już kompozycjach uwydatniła się ich energia i lekko zawiła struktura, urozmaicona zmianami temp i melodii. Muzycy pokazali kunszt i autentyczny progres, już sam utwór "Egzystencja" może o tym świadczyć, czy też nowe propozycje w postaci "Pascal" i dwu częściowego, instrumentalnego "Agonia". Mamy tu mnóstwo świetnych pomysłów i przede wszystkim znakomitego gitarowego łojenia. Istotną zmianą był też nowy wokalista w osobie Artura Stepniewskiego, którego wokal bardzo podobny jest do tego którym dysponuje Grzegorz Kupczyk z Turbo. Apropo Turbo, to co muzycznie, a i wokalnie zawarł Pascal na "Agonii" ma pewne wspólne mianowniki z "Ostatnim Wojownikiem" Turbo czy chociażby debiutem Wilczego Pająka, co daje pewien obraz jak ta warszawska załoga brzmiała.
Bez wątpienia oba nagrania pokazały klasę zespołu, a z pewnością jego oryginalny charakter i talent w wykonywanej muzyce. To kolejny przykład jak świetną mieliśmy scenę, a jak mało szans aby te wszystkie autentycznie znakomite zespoły mogły konkretnie zaistnieć i dać się poznać szerszemu gronu metalowych maniaków. Jak najbardziej polecam każdemu kto jeszcze nie miał styczności z twórczością Pascal, a fanom thrashu zalecam z marszu sięgnąć po płytę, nie będziecie zawiedzeni, gwarantuję!
Subskrybuj:
Posty (Atom)