wtorek, 27 września 2016

Mussorgski- Creatio Cosmicam Bestiae (Godz ov War 2016)

Przyznać trzeba, że nie ma na naszej scenie takiej muzycznej hybrydy jaką reprezentuje solowy projekt Khorzona (Arkona) Mussorgski. Mamy tu połączenie black metalu z wpływami/ naleciałościami ambientu, elektroniki no i sporej dawki orkiestracji. Zdaję sobie sprawę, że nie do każdego coś takiego może przemawiać, chociaż historia zna już przypadki kiedy metal łączony był z elektronicznymi wątkami i efekt powalał, najlepszym przykładem jest chociażby Nocturnus czy Mysticum, grupy obecnie kultowe.


"Creatio Cosmicam Bestiae" to już trzeci pełny krążek wydany pod szyldem Mussorgski. Album jest niewątpliwie najbardziej udany z całej trójki. Co mi się na tej płycie podoba to bardzo ciekawa atmosfera (pierwsze skojarzenie to takie mroczne science-fiction), nietuzinkowe, zróżnicowane wokale i dosyć chwytliwe zestawienie partii gitar i elementów orkiestralnych (czasem słychać w tym jakieś echa tego czego próbował już niegdyś Emperor), fajnie to razem jedzie. Płyta jest bardzo spójna, podąża tą samą ścieżką od początku do końca malując przed słuchaczem pejzaż otulonych mrokiem galaktycznych bezkresów. Utwory nie są powtarzalne także słuchacz nie ma prawa się nudzić. Przeplatają się tu atmosferyczne pasaże, pełne patosu i mroku z konkretnym, bijącym w twarz black metalem. Kompozytorskiego kunsztu Khorzona nie da się tu nie zauważyć. Z całego albumu wyróżniłbym utwór otwierający płytę, mianowicie "Gaaya- The Planet of the Dead". Jest niesamowicie przestrzenny i w pełni oddaje ducha tego czym jest Mussorgski. Całość spaja intrygująca okładka, która oddaje tajemniczość i nietuzinkowość zawartości płyty. Trafiony w punkt jest także emanujący chłodem dobór barw, srebro,błękit i czerń. Kombinacja, która w sam raz tutaj pasuje.
Podsumowując, "Creatio Cosmicam Bestiae" jest to dzieło niewątpliwie ambitne i kompleksowe, warte tego aby po nie sięgnąć i zapoznać się z nieco innym odcieniem metalowej sztuki. Ma w sobie "to coś", które nijak nie poddaje się ocenie, pierwiastek który sprawia, że nie jest to kolejna, typowa płyta z ekstremalną muzyką jakich obecnie jest wiele.


poniedziałek, 26 września 2016

Turbo- Kawaleria Szatana (Pronit 1986/ Metal Mind 2009)

Jak myślę o tej płycie to nasuwa mi się wiele pozytywnych określeń i pomysłów jakimi słowami zacząć tą recenzję. Trudno jest się na coś zdecydować żeby przez przypadek nie ująć czegoś z jej chwały. "Kawaleria Szatana" to bez wątpienia kamień milowy polskiego metalu, jedna z pierwszych od a do z prawdziwie heavy metalowych płyt wydanych w naszym kraju. Za jej przykładem poszły kiedyś rzesze młodych ludzi zakładając swoje zespoły. To był i nadal jest album niepowtarzalny i magiczny, o niesamowitym brzmieniu jak na tamte czasy i warunki.
Turbo cechowało to, że każda ich płyta była inna, a każda z nagranych w latach 80-tych była kolejnym krokiem w głąb ciężkich brzmień. "Kawaleria Szatana" będąca trzecim z kolei krążkiem grupy jest tym który na stałe zapisał się w historii polskiego metalu, płytą którą fani najbardziej w ich dorobku cenią i wyróżniają. Jest kipiącą energią hybrydą klasycznego heavy metalu oraz thrashowych naleciałości.
Album otwiera dobrze wszystkim znany "Żołnierz Fortuny", najcięższa, pędząca na złamanie karu kompozycja z niesamowicie chwytliwym tekstem. Chyba nie ma osoby słuchającej Turbo, która nie wykrzykiwałaby jej słów razem z Grzegorzem Kupczykiem. Kolejne wyjątkowo wyróżniające się tu kawałki to "Dłoń Potwora", kawałek opisujący najczarniejszy sen jaki może się człowiekowi przytrafić, utrzymana w nieco wolniejszym rytmie, na wpół balladowa "Kometa Halleya", "Kawaleria Szatana cz. II" ze świetnym szarżującym riffem i równie dobrym, zapadającym w pamięć tekstem oraz zamykający płytę, instrumentalny "Bramy Galaktyk" (najlepszy przykład tego pod jak dużym wpływem Iron Maiden było wtedy Turbo). Kropkę nad "i" stawia charakterystyczna okładka. Wiem, że nie każdemu się podoba, ale jak dla mnie lepszej dać nie mogli, jest moc!
"Kawaleria Szatana" jest materiałem, który chyba nigdy się nie zestarzeje, słuchają go kolejne pokolenia metalowców i muzyków czerpiąc z niego inspiracje. Ta płyta udowadnia to, że scena metalowa w Polsce mało czym ustępowała w tamtym czasie scenie zachodniej, a tylko i wyłącznie sytuacja i realia doby PRL-u uniemożliwiły naszym zespołom zaistnienie poza granicami ojczyzny. Niniejszy album jest trwałą i znaczącą kartą historii polskiej muzyki metalowej będąc przy tym skarbnicą wspomnień starszej generacji, dla młodych pozostając niedoścignionym wzorcem.


niedziela, 25 września 2016

Kat- Szydercze Zwierciadło (Silverton 1997/ Metal Mind 2016)

Powstała w 1997, w rok po genialnych "Różach", "Szydercze Zwierciadło" jest chyba tą najmniej docenianą płytą w dorobku Kat. Na pierwszy rzut oka (a raczej ucha) zdaje się być w zakresie brzmienia i szkieletu kompozycji kontynuacją swojej poprzedniczki. Jest to niestety mylne odczucie. Im dłużej się jej słucha tym bardziej zaczyna się zauważać istotne różnice. Potwierdza się też fakt, że każda płyta Kat jest inna, wyjątkowa, tak jest też w tym przypadku.
"Szydercze Zwierciadło" jest albumem bardziej wymagającym. Kompozycje są tu nieco bardziej złożone, a teksty oscylują wokół określonego konceptu. Czas w którym powstawał album nie był dla zespołu najlepszy, coś zaczynało się psuć, zachwiało się w grupie wzajemne porozumienie i spójność we współpracy przez co płyta jest przede wszystkim dziełem Jacka Regulskiego i Romana Kostrzewskiego. Piotr Luczyk napisał tylko trzy utwory. Doszło do tego, że w wyniku spięć zespół musiał zorganizować nowego gitarzystę aby odbyć trasę. No ale zostawmy ten temat i wróćmy do samej muzyki. Album został nagrany w nowym studiu Alkatraz, które założył Jacek dając upust swojej pasji realizatorskiej. Brzmienie "Zwierciadła" jest zbliżone do poprzedniej płyty, aczkolwiek słychać, że jest w nim nieco mniej mocy i klarowności, ale wiadomo, to były początki produkcji we własnym zakresie, czas prób i błędów, a biorąc to pod uwagę i tak jest naprawdę nieźle. Co się tyczy samych kompozycji, są może trochę mniej "przebojowe", mniej wpadające w ucho niż wcześniejszy repertuar, jakby lżejsze, ale mam wrażenie, że nieco bardziej refleksyjne, z większym naciskiem na znakomitą warstwę liryczną. Na szczególną uwagę zasługują utwory "Cmok, Cmok, Mlask, Mlask" traktujący o pazerności kleru, "Spojrzenie"- znakomity kawałek instrumentalny autorstwa Jacka, "Czemu Mistrze Krzyż w Tornistrze", który odbieram jako wytknięcie duchowieństwu ich hipokryzji i obłudy (notabene ze świetną partią gitar), oraz rozpędzone "Oczy Słońc", jedyny, najczęściej grany na żywo utwór z tej płyty.
Okładka albumu to kolejny dowód na kunszt naszego słynnego rysownika okładek Jerzego Kurczaka. Artwork przedstawiający biskupa w dosyć dwuznacznej sytuacji przyglądającego się swojemu szyderczemu, diabelskiemu odbiciu to doskonałe odzwierciedlenie stylistyki tekstów materiału zawartego na krążku. Perfekcja w każdym calu!
Co się tyczy samej reedycji i formy jej wydania. Jest podobnie jak w przypadku poprzednich, tegorocznych wznowień Kat o których już wam pisałem. Jest tradycyjnie, skromnie, acz solidnie. Metal Mind postarał się aby wznowienia były możliwie jak najbardziej wierne pierwotnemu wydaniu. Szkoda, że nie uświadczymy żadnych fotografii grupy z tamtego okresu, no ale przy fakcie, że w końcu dostępna jest cała dyskografia Kat, na dodatek wydana w bardzo przyzwoitej formie, można to wybaczyć. Wydawnictwo te nie wymaga specjalnego zachwalania, dobrze o tym wiecie. Trzeba to mieć i tyle.


sobota, 24 września 2016

Mordor- Prayer to... (Promus 1993/ Witching Hour 2016)

Takie grupy jak Mordor po raz kolejny udowadniają jak płodne było nasze metalowe podziemie i jak wspaniałą sceną dysponowaliśmy i nadal dysponujemy. Właśnie nakładem Witching Hour ukazały się reedycje dema oraz debiutanckiego albumu tej grupy. Na pierwszy ogień idzie długograj.
"Prayer to..." (pierwotnie wydany na taśmie przez Promus, dopiero w 1995 przez Baron na cd)  to stary, dobry Paradise Lost połączony z dokonaniami wczesnego Amorphis w naszym rodzimym wydaniu. Jak słucham tej płyty to nawet nie wiem czy w niektórych momentach Mordor nie przerósł tychże kapel. Jakość nagrań jest bardzo dobra, kompozycje bogate, zróżnicowane, rozbudowane, zawierające dużo ciekawych pomysłów i melodii. Wokalnie mamy i coś pod death metal, a i coś w czystym wokalu, często w ramach tego samego utworu. Sporą rolę odgrywają tu klawisze tworząc fajny nastrój, będąc jednocześnie istotnym elementem melodyki. Warto dodać, że poboczne wokale zostały tu zarejestrowane przez Anję Orthodox, dodało to całości nieco gotyckiego sznytu.
Muzyka Mordor to hybryda death, doom i gothic metalu. Jest mrocznie, ciężko, a jednocześnie nastrojowo, nostalgicznie. Moimi faworytami na płytce są bardzo klimatyczne "There's Nothing Left" oraz "Icebound" oraz znakomity "Wind Strom Song" gdzie flirtują ze sobą na zmianę szybkie i wolne tempa.


Co się tyczy samego sposobu wydania reedycji. Jest ono miłe dla oka i zachęca do sięgnięcia po ten materiał. Odnowiona szata graficzna bazująca na oryginałach wyszła na plus, poprzez nasycenie barw nabrała nowej głębi. Niemniej rozczarowuje fakt, iż wewnątrz wkładki dostajemy tylko teksty utworów. Brak jakichkolwiek, krótkich retrospekcji na temat tej płyty, nie ma żadnych archiwalnych zdjęć (poza jednym na tylnej wkładce) ani memorabiliów, a wznowienie takich wydawnictw aż się o to prosi. Jakościowo jest bardzo dobrze, ale zawartościowo nieco skromnie co pozostawia niedosyt.
Podsumowując, "Prayer to..." to materiał na światowym poziomie, który śmiało mógłby walczyć o uznanie co najmniej po części tak duże jak zagraniczne grupy parające się podobną muzyką. Szczerze zachęcam do sięgnięcia po ten album czy to w pierwszym wydaniu czy w formie obecnej reedycji, bo to kawał wartościowego grania, po prostu warto to znać.



środa, 21 września 2016

Kat & Roman Kostrzewski- 666 (Mystic 2015)

Już raz pisałem coś w temacie ponownego nagrywania przez zespoły utworów lub albumów ze swojego repertuaru. Jednym wychodzi to na dobre, utwory zyskują nową jakoś, nowe oblicze, innym niestety nie przez co dostajemy odgrzany kotlet w ramach odcinania kuponów. W 2014 roku zespół Kat & Roman Kostrzewski nagrał ponownie debiutancki album Kat, kultowe "666". Moim zdaniem, w ich przypadku był to zabieg jak najbardziej owocny, choć nie ukrywam, że będąc pod stałym wpływem oryginalnej wersji słuchacz może potrzebować odrobiny czasu by oswoić się z tym materiałem i w pełni go docenić.


Nowe "666" to przede wszystkim nowe brzmienie. Wszystkie kompozycje z oryginalnego albumu wrzucone zostały do blendera z napisem "Kat & Roman Kostrzewski". Po wyjęciu otrzymaliśmy ładnie odrestaurowane dzieło charakteryzujące się wszystkim tym co obecnie reprezentuje muzycznie zespół Romka i Irka. To co się tu wyróżnia to przede wszystkim przejrzystość i produkcja. Jakość jest tu bardzo dobra, utwory mają fajną głębię, słychać każdą nutę. Roman występuje tu już jako doświadczony wokalista z dojrzałym, mocnym wokalem. Warto zaznaczyć, że słuchacz nie musi się już domyślać co jest wyśpiewywane, jak to mogło mieć w miejsce w przypadku oryginału.
Ciężko jest porównywać obie wersje "666", gdyż powstawały w w kompletnie różnych czasach i realiach, sprzęt i jego jakość to też lata świetlne. Zespół także w innym składzie niż wtedy. Przez to wszystko mam dwie bliźniacze płyty, a jednocześnie tak różne. Nowi muzycy wnieśli ze sobą nowego ducha i dodali do tych nagrań swoje trzy grosze, dzięki temu nie dostaliśmy klona. Taki np. "Masz Mnie Wampirze" jest tego doskonałym przykładem, nawet Roman dodał trochę nowych smaczków w linii wokalnej. "Noce Szatana" też mają parę ciekawych momentów przez co nie są nam podane w ten sam sposób jak niegdyś,  Fajnego kopa dostała również "Wyrocznia". Co ważne. cały album dzięki obecnemu brzmieniu zyskał też nieco na przebojowości.
Reasumując dostaliśmy ciekawe, nowe spojrzenie na klasyk z dyskografii Kat, Oryginalne "666" to płyta surowa, ze znamieniem kiepskiej produkcji czasów PRL, mroczna, ze specyficznym brzmieniem i klimatem, przepełniona młodzieńczą pasją i złością. Jej nowa wersja to przede wszystkim profesjonalna produkcja oraz bardzo dobre, klarowne brzmienie. Nagrywał ją zespół doświadczony muzycznie, który zrobił sobie wycieczkę w przeszłość chcąc zaprezentować stary materiał w nowej szacie. Jestem pewien, że świetnie się bawili znów nagrywając te numery, wracając przy okazji do tamtych lat kiedy Kat był dopiero na początku swojej muzycznej drogi. Podejrzewam, że w opinii co do tej płyty fani są mocno podzieleni. Ja osobiście bardzo ją polubiłem i zachęcam do tego aby dać jej szansę i z marszu nie porównywać do oryginału, a nóż odkryjecie ten album na nowo tak jak to miało miejsce w moim przypadku.
Jeszcze tak na marginesie, brawa za okładkę, bo naprawdę zacnie wyszła ta rewitalizacja konceptu z wersji wydanej niegdyś przez Stuff, a potem Silverton.


poniedziałek, 19 września 2016

Enslaved- Yggdrasill demo (1992/ Peaceville 2014)

Dziś tak na szybko chciałbym omówić reedycję drugiego dema Enslaved. "Yggdrasill" zespół wypuścił własnym sumptem w 1992. Już wtedy Grutle i spółka byli pod czujnym okiem Euronymousa, który miał w planach wydanie ich debiutanckiego albumu w barwach Deathlike Silence. Samo demo to wycieczka do korzeni nie tyle samego, norweskiego black metalu i norweskiej sceny, ale także do początków tematyki nordyckich legend i tradycji w tejże muzyce (wcześniej był chyba tylko Bathory). Enslaved już na dzień dobry zaznaczył, że z typowym black metalem nie będzie miał wiele wspólnego poza samą warstwą instrumentalną, aczkolwiek wyraźnie zaznaczali swój anty- religijny stosunek. Osobiście zaliczam "Yggdrasill" to grona moich ulubionych dem z tamtych czasów, ma swoisty klimat i odznacza się oryginalnością biorąc pod uwagę materiały wtedy powstające. Nie tylko za sprawą tematyki tekstów i pewnej estetyki, ale także dzięki dosyć nieschematycznemu zastosowaniu klawiszy. Nie tyle robiły tło, co intensyfikowały partie gitar i samą melodykę utworów niekiedy wysuwając się znacznie naprzód. Zauważalne są pewne podobieństwa do tego co robił w tej kwestii Emperor, ale to jednak nie to samo. Wisienką na torcie jest tu majestatyczny, instrumentalny "Resound of Gjallarhorn".


Reedycja tego materiału w 2014 przez Peaceville uważam za świetne posunięcie, warto jest te nagrania przypomnieć, a i pokazać tym którzy nie mieli okazji go usłyszeć bo tak właśnie zaczynało Enslaved. Wydanie zrobione jest na wzór oryginalnego dema. Nie ma tu jakiś niepotrzebnych cudów niewidów, zmian grafiki, rewitalizacji czy innych bajerów. W przypadku wznawiania starych demówek uważam, że jest to jedyne słuszne posunięcie aby oddać w jak największym stopniu ich klimat i charakter. I coś takiego tu dostajemy. Jakieś ingerencji w oryginalne nagrania także nie zauważam. Materiał wznowiony został na cd oraz na winylu, po raz pierwszy od czasu oryginalnej, kasetowej demówki. Do pełni szczęścia brakuje tylko wznowienia promówki "Nema", która zaowocowała wspomnianym zainteresowaniem ze strony Oysteina Aarsetha.


sobota, 17 września 2016

Roman Kostrzewski- Głos z Ciemności (SQN 2016)

Jak tylko dowiedziałem się, że ma się ukazać wywiad rzeka z Romanem Kostrzewskim od razu zatarłem łapki i rozpocząłem odliczanie do dnia premiery. Co jak co, ale będąc fanem Kat to mus mieć takie wydawnictwo, nie mówiąc już o samym fakcie przeczytania.
Książka zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Mając już za sobą lekturę tego typu wywiadów z Nergalem i Markiem Pikarczykiem oczekiwałem czegoś nowego, trochę innego podejścia do tego typu dzieła, pewnej płynności treści i to dostałem. Mateusz Żyła zadaje bardzo ciekawe, nieszablonowe pytania, a Roman Kostrzewski barwnie na nie odpowiada snując wciągającą opowieść. Otwiera przed nami historię swojego życia, zaczynamy poznawać go nie tylko jako charyzmatycznego wokalistę legendarnego zespołu którego widzimy podczas koncertów, ale także jako autora tekstów, kompozytora, ojca i męża. Mamy tu fakty z młodości wokalisty, z jego życia rodzinnego, trochę poglądów na pewne sprawy, przemyśleń, fajnych i niekiedy śmiesznych wspomnień, no i sporo z historii Kat-a, jak chociażby wspominki z koncertów u boku Metallici czy wydarzenia towarzyszące nagraniu "Róż".


Książka jest podzielona na rozdziały, każdy traktujący o czymś innym, ułożone w porządku chronologicznym co daje czytelnikowi możliwość dowolnego sposobu czytania. Można po kolei, a można sobie skakać, jak kto woli. Dzięki takiemu podziałowi łatwo jest potem wrócić do wybranych fragmentów.
Osobiście, najbardziej wciągnęły mnie rozmowy o poszczególnych płytach Kat okraszone różnymi faktami z sesji nagraniowych, kulisami powstawania tych albumów, mamy genezę taksów (wiele z nich jest zacytowanych w całości), jednym słowem jest soczyście i wyczerpująco. Czyta się to jednym tchem.


Dodatkowym aspektem tejże publikacji jest spora ilość archiwalnych fotografii, w kolorze i czarno-białych, poczynając od lat młodości bohatera, poprzez wszystkie lata z Kat-em, po dzień dzisiejszy.
"Głos z Ciemności" wzbudza pewien apetyt na pełną biografię zespołu Kat, która do tej pory się nie ukazała. Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś kto się tego podejmie. Niniejszy wolumin jest przedsmakiem tego co moglibyśmy w takiej książce przeczytać. Wprowadza nas w świat twórczości nie tylko Romana Kostrzewskiego, ale także Kat-a jako zespołu. Szczerze zachęcam do zapoznania się z tym tytułem, warto!


piątek, 16 września 2016

Vader- Iron Times EP (Witching Hour 2016)

No i jest wreszcie w moich łapach najnowsza epka Vader. Powiem szczerze, że narobiła mi smaka na nadchodzący, pełny album. Dwa zawarte na niej premierowe utwory kipią mocą i wyśmienitym brzmieniem. Tak jak Vader jest zespołem łączącym na swoich płytach thrash i death metal we w miarę zbalansowanym układzie, tak na "Tibi Et Igni" (notabene genialny album, moja pierwsza trójka Vader) poszedł w tą swoją bardziej thrashową stronę. Przynajmniej tak to odbieram. "Iron Times" to kontynuacja tego posunięcia, kawałek "Prayer to the God of War" jest doskonałym tego przykładem. Z resztą "Parabellum" nie jest tak znowu w tyle, choć tutaj ma bliżej do "tradycyjnego" Vadera.
Dalsza część epki to cover "Pięść i Stal" z repertuaru pobocznego projektu Petera Panzer X. Miodzio! Powiem, że wyszło lepiej niż jej oryginał. Takie rzeczy to ja lubię, podobne stylowo do starego- nowego "Necropolis" zamieszczonego jako bonus na ostatniej płycie zespołu. Całość zamyka cover klasyka Motorhead "Overkill". Na plus fakt, że jest zagrany po vaderowsku, ostrzej i szybciej, z własną solówką, bez silenia się na super zgodność z oryginałem. Niemniej jednak nie jest to żadna rewelka, bardziej taki ciekawy smaczek.
Podsumowując, "Iron Times" jest bardzo grzecznym czekadełkiem, które istotnie zaostrzyło mi apetyt na danie główne w postaci zbliżającego się wielkimi krokami "The Empire". Za niewielką cenę zaserwowano fanom bardzo dobre mini- wydawnictwo aby umilić czas do premiery płyty i uchylić rąbka tajemnicy czego możemy się spodziewać w listopadzie. Czekam z niecierpliwością!
A właśnie, bo bym zapomniał. Okładka mistrzostwo! Metalowy Nobel od mojego bloga!
Poniżej wersja kompaktowa epki w bardzo fajnym digipaku oraz limitowana wersja winylowa na ni to żółtym, ni to zielonym, ni to złotym winylu (+ plakat, naszywka i kostka, tych dwóch nie chciało mi się fotografować, wybaczcie). Prezentuje się to wszystko kapitalnie!






środa, 14 września 2016

Gamma Ray- Sigh No More (Noise 1991)

Po raz kolejny trafia na warsztat recenzencki heavy/ power metalowy Gamma Ray. Tym razem omówię płytę z tzw, okresu z Scheepersem na wokalu.
"Sigh No More" to drugi, wydany w 1991, pełny album zespołu Hansena, i jeden ze słabiej ocenianych i często bagatelizowanych. Tymczasem to kolejna płyta, która na przekór większemu zainteresowaniu ekstremalnymi brzmieniami w latach 90-tych dawała znać, że muzyka, którą zespół reprezentował ma się dobrze i potrafi przetrwać niekorzystny dla siebie czas.


Dwójeczka Gamma Ray to autentycznie świetny krążek. Ma fajne, mocne, przejrzyste brzmienie. Ralf Scheepers pokazuje na nim wokalnie, iż późniejsze nie przyjęcie go w szeregi Judas Priest po odejściu Halforda było ogromnym błędem. Kompozycyjnie album też jest naprawdę niczego sobie. Utwory nie zlewają się, są rozpoznawalne, bardzo nośne, ze sporą dawką energii. Każdy komu Gamma Ray nie jest obcy powinien kojarzyć takie kawałki jak chociażby "Rich and Famous" z chwytliwym refrenem czy potężny "Dream Healer". Warto wyróżnić tu jeszcze "One with the World" do którego notabene nakręcono teledysk oraz "Countdown" widniejący na trackliście jako bonus (nie rozumiem tego zabiegu skoro znalazł się na każdym wydaniu płyty).
Mamy tu dość widoczne zmiany w stosunku do "Heading for Tomorrow". Płyta jest jakby bardziej melodyjna, bardziej przebojowa i dopracowana produkcyjnie, aż dziw bierze, że nie odniosła przynajmniej takiego sukcesu jak jej poprzedniczka. Wydaje mi się, że wykonawczo zespół podkręcił nieco śrubę na tej płytce, czuję w tym więcej pasji i ognia.
Czas pierwszych trzech płyt Gamma Ray ma swój smaczek, to trochę inne granie od tego które zespół wypracował wraz z "Somwhere out in Space". Mniej jest śmigających gitar, mniej rozmachu, a więcej typowo heavy metalowych struktur. "Sigh no More jest taką niedocenianą perełką, z którą warto się zapoznać, ja osobiście szczerze ją polecam.


wtorek, 13 września 2016

Acid Drinkers- Infernal Connection (Mega Czad 1994)

Jedna z najlepiej ocenianych przez fanów płyt w dorobku Kwasożłopów. Dorobiła się wielu pochlebnych ocen w różnych recenzjach itd. Jak na złość do mnie kompletnie nie przemawia. Robiłem kilka podejść, starałem się wyłuskać z niej coś co by mi przypadło do gustu. Niby coś tam się udało, ale były to tylko fragmenty utworów, a nie całe kompozycje (chociaż ostatecznie podciągnąłem do całości). "Infernal Connection", wydany pierwotnie przez Mega Czad w 1994, to jak dla mnie jeden wielki chaos i improwizacja. Tak, tak właśnie odbieram tą płytę. Nic nie wpada mi w ucho, co najwyżej z wydźwiękiem negatywnym, brak tu autentycznie fajnych chwytliwych riffów. Jedno wielkie łupanie orzechów, a od połowy płyty ból głowy i chęć zmiany repertuaru.


Tak jak uwielbiam ich płyty od "Are you a Rebel?" do "Vile Vicious Vision" włącznie, tak ta zupełnie mi nie siada. Jedyne jasne i nie odrzucane przez mój organizm kawałki to "The Joker", "Drug Dealer" oraz "Dancing in the Slaughter- House". Mają całkiem nośne, thrashowe riffy, może i da się je zapamiętać po paru odsłuchach,  ale nie szału nie ma. Kolejnym, aczkolwiek ostatnim pozytywem, który zdołałem wyciągnąć to cover "Konsumenta" z repertuaru Kazika. I na tym koniec, reszty nie jestem w stanie zdzierżyć, przykro mi.
Acid Drinkers mieli jakąś swoją wizję związaną z tą płytą, bo jest diametralnie inna od swoich poprzedniczek, oraz jest jedną z tych najcięższych i przy okazji najbardziej pokręconych w ich dyskografii. Niestety, ja tego ich pomysłu nie kupiłem, kwestia gustu i tyle. Zapewne wielu z was będzie sobie myślało "co ten koleś chrzani, przecież to genialna płyta!". Cóż, nie mam ochoty iść za ogółem i chwalić czegoś co nijak mi nie podpasowało. Nie lubię pisać negatywnych recenzji, bo to trochę mija się z celem, ale czasem nie ma wyboru, a że chcę być z wami jak najbardziej szczery w swojej opinii to wygląda to tak, a nie inaczej. Raczej nie skłaniałbym się ku poleceniu tego krążka osobom, które Acidów nie słyszały, no ale co człowiek to gust, także może warto spróbować i przekonać się samemu.


sobota, 10 września 2016

Saxon- Strong Arm of the Law (EMI/ Parlophone 1980)

Przyszedł czas na coś z klasyki NWOBHM. Saxon, zespół którego przez długi czas nie trawiłem. Wydawał mi się jakiś taki nijaki, nie miał jak dla mnie odpowiedniej dawki ciężaru, nie było tego kopa. Dopiero ostatnio przekonałem się do ich klasycznych płyt. Jakimś wielkim fanem się nie stałem, ale polubiłem ich na tyle żeby sprawić sobie większość tytułów z lat 80-tych.
"Strong Arm of the Law" to trzeci album grupy, a drugi wydany w 1980, niedługo wcześniej wypuścili "Wheels of Steel". Podobnie jak na poprzedniku mamy tu parę wpadających w ucho klasyków i parę przeciętniaków, jednak tych lepszych jest odrobinę mniej w stosunku do drugiego albumu. W sumie ciężko mieć o to pretensje gdy zespół wypuszcza dwie pełne płyty w tym samym roku. Wracając do tematu, mamy tu wręcz hymnowy "Heavy Metal Thunder", od dawien dawna koncertowy faworyt, tytułowy "Strong Arm of the Law", rozpędzony "20,000 Ft" oraz "Dallas 1 PM" z autentycznie świetną, rozbudowaną solówką i fajnym motywem przewodnim. Pozostałe 4 utwory z płyty przynajmniej w moim odbiorze przechodzą bez echa.


Jak słucham starego Saxon to jakoś z trudem przychodzi mi określenie ich wtedy mianem heavy metalu bez żadnego "ale". Rzecz jasna metalowych patentów jest tu pełno, ale też mocno słychać u nich typowy hard rock, który nie grzeszy ciężarem brzmienia. Jeżeli weźmiemy tu dla porównania wydany w tym samym roku przez Judas Priest "British Steel" to różnica jest diametralna i myślę, że oczywista. Saxon serwuje muzykę zauważalnie lżejszą, o łagodniejszym brzmieniu. Najbardziej pasuje mi tu określenie, które pojawiło się swojego czasu apropo TSA, "Heavy Metal Rock". To idealnie pasuje mi do pierwszych płyt Saxon. Może marudzę, może dla wielu z was będą to duby smalone, ale tak to widzę i właśnie dlatego swojego czasu odstawiłem ich muzykę na bok. Szukając, ciężkich konkretnych brzmień nie byli w stanie zatrzymać mnie przy sobie nawet na chwilę.
Niemniej jednak Saxon zawojował fanów swoją muzyką i obok Iron Maiden, Def Leppard oraz Venom osiągnęli większy i bardziej znaczący sukces spośród innych zespołów nurtu NWOBHM. Bez wątpienia ich atutem jest charakterystyczny głos Byforda, talent do ciekawych, rozbudowanych solówek oraz chwytliwych, zapadających w pamięć utworów. Można ich nie lubić, ale z pewnością się ich zapamięta. Ja się w końcu przekonałem, polubiłem i od czasu do czasu sobie słucham. Ich stare klasyczne płyty to przyjemna i solidna mikstura ciężkiego rocka i metalu.


piątek, 9 września 2016

Abbath- Abbath (Season of Mist 2016)

Jak powszechnie wiadomo w 2015 roku nastąpił rozłam w ekipie Immortal. W zespole zostali Horgh i Demonaz, natomiast Abbath, dotychczasowy lider grupy odszedł i postanowił kontynuować swoją muzyczną pasję solowo. Byłem bardzo ciekaw jego pierwszego krążka pod nowym- starym szyldem jako, że materiał na nim zawarty przeznaczony był poniekąd na kolejny album Immortal. Projek Abbath'a zasili King (bas, znany min. z Gorgoroth, Ov Hell oraz God Seed) oraz Kevin "Creature" Foley (perkusja). Znając dotychczasową spuściznę muzyczną Olve Eikemo, poprzeczka była podniesiona stosunkowo wysoko, i mieli przed sobą konkretne wyzwanie.
Do rzeczy. Po zapoznaniu się z materiałem z płyty powalony na łopatki co prawda nie zostałem, nadal trzymam się mocno na nogach, choć przyznam, momentami mocno wiało. Może mnie nie zachwycili, ale sprawili, że nabrałem apetytu i zainteresowania co z tego dalej będzie, z pewnością będę wyczekiwał kolejnego krążka, który podobno już powstaje.
Co się tyczy samej muzyki. Fajny, zróżnicowany materiał. Mamy kawałki mocno nacechowane stylem Immortal, z fajnymi riffami i skutą lodem atmosferą jak chociażby "Winterbane", "Ashes of the Damned" czy "Root of the Mountain". Są i kompozycje odbiegające od tradycyjnej struktury utworów jakie do tej pory pisał Abbath, mianowicie "Fenrir Hunts" czy też "Endless", którym jest bliżej do ogólnie już znanych black metalowych tworów.
Całość albumu zespala pewna motoryka oraz cechy muzyki, pod której wpływem Abbath był chyba zawsze. Chodzi mi tu o wpływy chociażby Accept, Motorhead czy Bathory. Wzorce jakby nie było szlachetne i fajnie się je wyłuskuje podczas słuchania.
Na deser (nie wiem czemu nie uwzględnione w trackliście) otrzymujemy cover "Riding on the Wind" Judas Priest, wyszło dosyć nietuzinkowo z wokalem Abbath'a, oraz "Nebular Ravens Winter" Immortal. Nagrania tego drugiego szczerze nie rozumiem, po co i na co. Cóż, nie mi to oceniać, może były ku temu jakieś pobudki i potrzeba. Chcieli to nagrali.
Podsumowując, generalnie płytka na plus, podoba mi się, ale oczarowany nie jestem. Czekam na ich kolejne wydawnictwo bo ciekawi mnie w jakim to kierunku pójdzie. Na chwilę obecną jest to coś mocno obiecującego. Mając teraz porównanie z najnowszym dziełem duetu Horgh/ Demonaz pod szyldem Immortal można mieć pewne porównanie. Mi osobiście nasuwa się jeden wniosek. Starzy koledzy Abbath'a idą w kierunku odgrzebywania starego Immortal, natomiast Abbath idzie dalej, kontynuując to z czym zostawił dawny zespół na "All Shall Fall". Z tego względu nieco ciężko to ze sobą zestawiać, bo to dwie odmienne ścieżki, i każda ze swą własną jakością, także pozostają tu już kwestie gustu. Obie drogi i ich efekt jest moim zdaniem kapitalny przez co kibicuję mocno obu ekipom.
Poniżej standardowe wydanie płyty w digipaku oraz w limitowany boksie z przypinką, frotką i naszywką.






środa, 7 września 2016

Alice Cooper- Trash (Epic 1989)

Alice Cooper, jedna z ikon muzyki rockowej z bogatym i wieloletnim stażem na scenie, źródło inspiracji dla niezliczonych rzesz muzyków, idol z dzieciństwa dla wielu młodych fanów rocka i metalu. Tak właśnie! Mało kto nie wymienia tego twórcy wśród swoich pierwszych fascynacji ciężkimi brzmieniami. Nazwa Alice Cooper często wymieniana jest w towarzystwie takich zespołów jak chociażby Kiss, W.A.S.P. czy Venom, nie tylko ze względu na swoją muzykę, ale także na wyrazisty i oryginalny wizerunek. Demoniczny make-up, show sceniczny pełen pirotechniki i otoczki rodem z horroru. Wykonawca bez wątpienia przełomowy i ważny w historii rocka.


Płyta "Trash" należy chyba do najpopularniejszych i najbardziej przebojowych w karierze Alice'a. Wypełniona jest po brzegi hitami, perfekcyjnie wyprodukowana i bardzo przystępna dla szerszego grona odbiorców. Bynajmniej nie jest to zarzut bo płyty słucha się wybornie. Kawałki takie jak singlowy "Poison", "House of Fire" czy "Bed of Nails" są tak chwytliwe, że chcąc nie chcąc chodzisz potem po domu i stale nucisz refreny pod nosem. Podobnie jest z innymi piosenkami z tego albumu, na uwagę zasługuję jeszcze chociażby "Spark in the Dark" i romantyczna ballada "Only My Heart Talkin'" zaśpiewana w duecie ze Stevenem Tylerem z Aerosmith. Z resztą co się dziwić, że płytka wygląda tak, a nie inaczej. Alice chciał się ponownie wybić po kryzysie z lat 80-tych, zawojować listy przebojów, także w pewnym sensie oczywistym zabiegiem było znalezienie producenta który zna się na robieniu hitów, a Desmond Child to był właśnie ktoś taki.
Reasumując, mimo swojej komercyjności, a może właśnie dzięki niej, wyszła bardzo przyjemna płytka i faktycznie naznaczyła powrót Alice'a do formy. Cel został zatem osiągnięty. Do krążka chce się wracać bo to po prostu solidne, hard rockowe granie które cieszy i które nigdy się nie zestarzeje.


wtorek, 6 września 2016

Gamma Ray- Power Plant (Noise 1999)

Jedna z ciekawszych płyt w dorobku Gamma Ray, sporo fajnych chwytliwych melodii i riffów. Godny następca znakomitego "Somewhere Out in Space". Płytka ma niesamowicie pozytywny wydźwięk, jak się tego słucha to od razu humor się poprawia i wstępuje w człowieka potężna dawka energii.


Dla niektórych z was, wydany w 1999 "Power Plant", może wydać się zbyt lekki, może nazbyt przystępny, ale w pewnym sensie to jest jego atut, cecha charakterystyczna. Powstała płyta bardzo nośna, momentalnie łapiąca uwagę słuchacza. Świetny przykład to "Send me a Sign" oraz "Short as Hell" z bardzo fajnym, marszowym motywem przewodnim. Są też kawałki z kopem i lekko epickim sznytem jak "Gardens of the Sinner", "Anywhere in the Galaxy" czy kończący płytę "Armageddon". Warto jeszcze wspomnieć o coverze Pet Shop Boys "It's a Sin" który zagościł zarówno na singlu jak i na płycie. Metalowy zespół nagrywający cover popowego hiciora, to może z pozoru budzić niesmak. Niepotrzebnie, takie zabiegi for fun całkiem dobrze wychodzą, robił to już min. Blind Guardian. I co źle było? Nie, wyszło genialnie, nowa jakość. Co się tyczy wokalu Kai'a to brak mi zastrzeżeń. Bardzo podoba mi się jego barwa głosu, i mimo że zdania co do jego wokali są podzielone, jak dla mnie powinien nas raczyć swoim głosem możliwie jak najdłużej. Jeden z bardziej rozpoznawalnych i oryginalnych głosów w heavy metalu.
Co się tyczy okładki do płyty. W jakimś stopniu przekazuje zawartą na niej muzykę i podobnie jak i inne artworki zespołu zdradza pewne power-metalowe naleciałości, czy może bardziej estetykę obecną w muzyce Gamma Ray, jak chociażby inspiracje czerpane głównie z fantastyki i science-fiction. W każdym razie jest rozpoznawalna. Po raz trzeci pojawia się na niej zakapturzony stwór obecny w grafikach zespołu po dzień dzisiejszy (gościł też na starych wydawnictwach Helloween).
Generalnie Gamma Ray deklasował w moim odbiorze to co poprzedni zespół Hansena nagrywał w latach 90-tych. "Power Plant" jest tego doskonałym dowodem. Kai znalazł sobie świetnych muzyków i swoim nowym projektem udowadniał w tamtym czasie, że heavy metal ma jeszcze coś do powiedzenia.





poniedziałek, 5 września 2016

Emperor- In the Nightside Eclipse (Candlelight 1994)

Dużo słuchania i czasu minęło zanim zdecydowałem się wytypować swój black metalowy album wszech czasów. Zwyciężył Cysorz!
"In the Nightside Eclipse" nagrany został w trakcie siódmej pełni księżyca roku 1993 w słynnym studiu Grieghallen (Bergen) pod czujnym okiem Pyttena. Zmiksowany i wydany zimą 1994. Krótko, ten album to czysty geniusz, majstersztyk mrocznej sztuki. Członkowie grupy mieli wtedy po 19-20 lat, a udało im się stworzyć dzieło przełomowe, które nie boi się czasu i stale zaraża kolejne rzesze słuchaczy, które cały czas zajmuje najwyższe miejsca w różnego typu metalowych zestawieniach. Zasłużenie, w ocenie tej płyty niczego się nie naciąga ze względu na poza muzyczne sprawy. To faktycznie fenomenalny materiał.
Gitary kreujące niesamowite riffy oraz sekcja rytmiczna łączy się tu z majestatycznymi klawiszami, które malują bezkresne pejzaże dźwięku (ilość patetyzmu na jedno zdanie została tu wyczerpana!), a ich rola nie ogranicza się tu tylko do tła. Wszystko razem nabiera unikalnego, mrocznego majestatu, atmosfera i klimat tej płyty jest po prostu nie do opisania, to kompletnie inny wymiar i przestrzeń. Do tego wieńczący całość wampiryczny wokal Ihsahna, no poezja! Kompozycyjnie płyta jest na bardzo wysokim poziomie, a warsztat muzyczny członków Emperor to klasa sama w sobie i wyższe wtajemniczenie. Właściwi ludzie na właściwym miejscu.
Bardzo ciężko jest mi tu wyróżnić jakieś utwory bo każdy ma coś do zaoferowania, żaden nie jest zbędny, tworzą jedną spójną całość, jest to dzieło skończone. Niemniej jednak moimi faworytami są tu "Into the Infinity of Thoughts" ze znakomitym intrem i epickim wręcz wydźwiękiem, "Beyond the Great Vast Forest" gdzie gitary wyśmienicie współgrają z klawiszami tworząc jedną z bardziej rozpoznawalnych melodii wśród dzieł Emperor oraz nieśmiertelny "I am the Black Wizards" z tekstem autorstwa Mortiisa. Na tej płycie został nagrany ponownie i brzmi o wiele potężniej niż na demie, nie tracą nic ze swojego pierwotnego charakteru. No i ta okładka autorstwa Necrolorda...
"In the Nightside Eclipse" to monument czasów świetności black metalu, dla mnie osobiście, obok dzieł takich tuzów jak Bathory, Samael, Mayhem czy Darkthrone, opus magnum tej muzyki. Wielka szkoda, że po tak ogromnym sukcesie jakim był ten album Emperor miał aż 3 letnią przerwę od grania. Samoth i Faust poszli siedzieć, a Thort... Nawet nie wiem co się z nim działo do 1997, kiedy to dołączył do Satyricon jako basista na ich koncertach. Ihsahn został sam aż do 1997 kiedy zespół wznowił działalność. Szkoda, że wtedy tak się to potoczyło. Ciekaw jestem czy gdyby nie te niesprzyjające okoliczności ich twórczość wyglądałaby inaczej, czy nie byłoby czegoś między "In the Nightside Eclipse", a "Anthems to the Welkin at Dusk". Chyba nigdy się tego nie dowiemy. Nie polecam tej płyty, bo to absolutnie zbyteczne, ją po prostu trzeba znać i wielbić!


sobota, 3 września 2016

Manowar- Into Glory Ride (Megaforce Records 1983)

Manowar, zespół, który na ogół się hejtuje, wyśmiewa lub autentycznie lubi i szanuje. Ja szczerze przyznam się do bycia w tej drugiej grupie. Niewątpliwie są grupą oryginalną, z pomysłem na siebie już od samych początków, zespołem konsekwentnym i szczerym w swoim heavy metalowym rzemiośle.
"Into Glory Ride" z 1983 to płyta należąca do tzw. klasyki w ich dorobku. Zasłynęła dzięki temu, że kontrakt na jej wydanie został podpisany ich własną krwią. Zespół chciał tym gestem podkreślić swoje zaangażowanie i oddanie sprawie. Album był ponowną próbą zaistnienia po nieudanym odezwie na mimo wszystko całkiem niezły debiut. Zespół postawił wszystko na jedną kartę i tym razem się udało.


Płytę otwiera chwytliwy, ale odrobinę płasko brzmiący "Warlord", za nim następuje epicki "Secrets of Steel". Nie dość, że Eric daje tu popis swoich możliwości wokalnych to i swoje pięć minut ma tu każdy z pozostałych muzyków. Ross wychodzi z bardzo ciekawym, dając się zapamiętać riffem, Joey popisuje się fajnym basowym pseudo solo na początku utworu, a Scott udowadnia, że opowiadania o jego mocarnym uderzeniu nie są tak całkiem wyssane z palca. Potem następuję mój faworyt czyli "Gloves of Metal". Co z tego, że tekst nieco prościacki i naiwny. Jest mocny, przebojowy refren, świetna solówka Rossa i rozpoznawalny motyw przewodni. Do tego kawałka nakręcony był też teledysk, mocno kiczowaty, ale ma swój klimacik. Wiadomym jest, że image zespołu inspirowany był poniekąd "Conanem Barbarzyńcą" i członkowie grupy kreowali się na wojowników metalu, odzianych w skóry zwierząt, ćwieki, wymachujący orężem. W tym video, ów wizerunek okazał się w pełnej krasie.


Co dalej na płycie, czwartą kompozycją jest "Gates of Valhalla". Nastrojowy początek, a potem rozpędzona końcówka. Dobry kawałek, ale szału nie ma. No i teraz zaczyna się słabsza część płyty. "Hatred" w ogóle do mnie nie przemawia. "Revelation (Death's Angel)" to taka sobie szybsza kompozycja, która nie daje się zapamiętać na dłużej, a zamykający "March for Revenge (By the Soldiers of Death)" to taki mniejszy i słabszy braciszek tytułowego utworu z debiutanckiej płyty. Może i nie byłby taki zły gdyby nie refren, no nie podszedł mi niestety.
Reasumując płyta ma swoje bardzo dobre, wyróżniające ją momenty, ale i te słabe, jest stosunkowo nierówna. Niemniej jednak nie jest pozbawiona pewnego klimatu i otoczki kojarzącej się ze starą fantastyką. Nic tylko sięgnąć po książkę Howarda czy Moorcocka, a w tle odpalić sobie niniejszy album.
Poniżej posiadane przeze mnie wydanko tejże płyty we wznowieniu z Geffen, jakoś z początku lat 90-tych.


czwartek, 1 września 2016

Immortal- Sons of Northern Darkness (Nuclear Blast 2002)

Ostatnio mam niczym nie uzasadnioną fazę na odświeżanie sobie różnych black- metalowych płyt, których nie słuchałem od dłuższego czasu no i generalnie na black metal. Cóż miałem od tego parę miechów przerwy. Dziś padło na Immortal. Od tego zespołu zaczynałem swoją przygodę z tą muzyką. Pamiętam jak będąc jeszcze w liceum wybrałem się do któregoś z warszawskich Media Marktów i zakupiłem sobie kompletnie w ciemno ich płytkę "At the Heart of Winter", Wcześniej słyszałem tylko od kolegi, że nieźle grają i że warto. Także poszedłem za namową. Mocno przypadli mi do gustu i od tamtego czasu regularnie sobie czegoś słucham z ich dorobku. Najbardziej cenię wspomnianą wyżej, wiadomo sentyment, "Diabolical Fullmoon Mysticism" za niesamowity klimat no i "Sons of Northern Darkness", którą to właśnie chciałbym dziś przybliżyć.
Płyta została wydana w 2002 roku i jest chyba najbardziej przystępną w dorobku grupy. Ma sporo smaczków zaczerpniętych z heavy metalu (chociażby w "One by One" mamy taki motyw), trochę epickich momentów rodem z Bathory ("Beyond the North Waves") czy nawiązania do klasycznych riffów ("Tyrants" inspirowane było "Kashmir'em" Led Zeppelin jak to kiedyś wspomniał Abbath). Mamy tu też fajną petardę w postaci utworu tytułowego, który otwiera genialna partia perkusji, "Within the Dark Mind" też niczego sobie. Ma bardzo nośny i zapadający w pamięć refren. Produkcyjnie płyta jest dopracowana, ma mocne, czyste brzmienie. Same kompozycje też się wyróżniają na tle reszty ich dokonań, a wokale Abbatha są bardzo wyraźne i odpowiednio wyeksponowane. Po nieco bardziej intensywnej muzycznie "Damned in Black" dostaliśmy tutaj bardzo dobrą kontynuację tego co zaczęło się na "At the Heart of Winter". Najbardziej moim zdaniem dojrzała płyta Abbatha i spółki, pełna pomysłów i ciekawych riffów. Bardzo płytę polecam, i to nie tylko jako fan Immortal, ale generalnie. Kto nie zna niech w te pędy nadrabia zaległości!
Poniżej moja kopia tego dzieła w pierwszym limitowanym biciu z Nuclear Blast.