sobota, 28 maja 2016

Grand Magus- Sword Songs (Nuclear Blast 2016)

Ostatnio dotarła do mnie pokaźna ilość nowych płyt do kolekcji, a wraz z nimi najnowszy krążek Grand Magus. Już od pierwszych dźwięków wiedziałem, że się nie zawiodę. Zespół podąża sumiennie ścieżką wyznaczoną na albumie "Hammer of the North" i to mi się podoba. Tak jak u Motorhead bywało, wiesz co dostaniesz i wiesz, że będzie to dobre. "Sword Songs" swoją zawartością najbardziej przypomina "The Hunt" z 2012. Doomowe wpływy pozostały w cieniu na rzecz większej dawki zastrzyku o nazwie heavy metal, okraszonej nutką epickiego patosu. Słuchacze Grand Magus są podzieleni na tych którzy mocno faworyzują wcześniejsze, bardziej doom metalowe płyty tego zespołu, ja należę do tej drugiej grupy, której bardziej odpowiada obecne oblicze zespołu. Warto wspomnieć (co jest jak najbardziej na plus), że Grand Magus wypracował swój własny niepowtarzalny styl i brzmienie, które stosunkowo ciężko porównać do jakiegokolwiek innego zespołu, generalnie jakieś wpływy są, trochę tego, trochę tamtego ale bez ewidentnego wskazywania paluchem. Przynajmniej ja tak to widzę.


Na "Sword Songs" nie ma niczego nazbyt nowego w stosunku do 3 poprzednich wydawnictw, może więcej mocy, więcej pewnego brzmieniowego ciężaru. Poziom wciąż wysoki, jak przy ostatnich ich płytkach i ta sama przyjemność ze słuchania. Wiedzą co chcą grać i to robią, bez zbędnego kombinowania i z niesamowitą pasją. Jak ktoś lubi tego typu klimaty to brać bez namysłu, dobry stuff i koniec dyskusji. Aby posmakować tego co oferuje album zalecam sprawdzić sobie takie kawałki jak otwierający płytę "Freja's Choice" (ta sama klasa co znany już "I, the Jury"), stworzony na koncerty, hymnowy "Varangian" oraz "Forged in Iron - Crowned in Steel" ze znakomitą, epicką i wręcz nostalgiczną wstawką.
Jeszcze nigdy przedtem nie zdarzyło mi się edytować swoich recenzji, ale przyszedł czas na wyjątek od reguły. Muszę jeszcze dodać parę słów.  Gdy po raz pierwszy usłyszałem ich na żywo 9 grudnia w warszawskiej Progresji, to opadła mi kopara, dosłownie wgnietli mnie w glebę. Była autentyczna moc i ciary na skórze! Po tym występie bardzo zyskali w moich oczach i szturmem wdarli się na listę moich ulubionych grup. Zagrali u boku Dawn of Disease oraz Amon Amarth, i... brzmieli najlepiej z całej trójki! Nie byli główną gwiazdą wieczoru, a śmiem twierdzić, że ją przyćmili. Z niniejszego albumu zagrali tylko "Varangian", ale cóż mieli tylko 45 minut, zatem setlista była skonstruowana bardziej pod kątem takiego swoistego "best of" i autentycznie dostaliśmy "best of" i to na najwyższych obrotach. Tyle. Także raz jeszcze polecam nie tylko tą płytę, ale i sam zespół!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz