Dragon to klasyka polskiego metalu. Zespół po latach powraca na scenę z nowym składem i nowym albumem - "Arcydzieło zagłady". Z tej okazji postanowiłem pogadać z Jarkiem Gronowskim, gitarzystą, głównym kompozytorem i tekściarzem grupy.
Czołem, Jarku! Pierwsza i najważniejsza sprawa – już teraz dzięki za wywiad i Twój czas, tym bardziej, że moja inicjatywa to raczej mała sprawa wynikająca z pasji, nic wielkiego.
Cześć! Wiesz, takie małe kropelki drążące skałę to najważniejsza rzecz, to musi sobie kapać, a potem jest z tego rzeka.
No miło mi to słyszeć! Dobra, to tak na początek: wczoraj (16.04.2021) graliście koncert akustyczny online. Odsłoń trochę rąbka tajemnicy, jak do tego doszło i jak Dragon czuje się w takim graniu.
No tak, akustyczne granie zaczyna wchodzić nam w krew. Przypadkowo zostaliśmy poproszeni z inicjatywy Michała Laksy z Kata z Romanem, naszego dobrego kolegi (notabene jego brat był pierwszym technicznym Dragona), żebyśmy zagrali koncert akustyczny w teatrze u jego syna. Jest to obecnie najmniejszy teatr na Śląsku – Teatr w Izbie. Nigdy nie miałem problemów z gitarą akustyczną. Sześć lat grałem z Piotrem Radeckim w zespole Pilar, gdzie właśnie grałem na akustyku. Mimo tego, że przede wszystkim mam do czynienia z gitarą elektryczną, to znaczna większość utworów Dragona z płyt „Horda Goga”, „Fallen Angel”, „Scream of Death” przy tym swoim skomplikowaniu powstawały najpierw na gitarze akustycznej. Także przejście Dragona z formy elektrycznej w akustyczną wcale nie było takie trudne. Wersje akustyczne naszych utworów są raczej odległe od tych elektrycznych, bo to inaczej nie zabrzmiałoby dobrze. Jak ten Covid nadal będzie tak szalał, to pewnie jeszcze rozwiniemy tę akustyczną formę. Od razu powiem – nas to tak do końca nie satysfakcjonuje oczywiście. Nie ma widowni, nie ten klimat. Z publiką są inne emocje, energia. To jest po prostu substytut, radość z jakiejkolwiek możliwości grania. Na pewno nie jest to forma, do której Dragon służy. Dragon to przede wszystkim solidne łojenie. Fred musi ryczeć. Chociaż takie akustyczne granie daje mu spora lekcję pokory i dyscypliny. W takiej sytuacji musi stać się mini wokalistą, odłożyć na bok ryczenie i trochę podszlifować inny warsztat. Te koncerty to również możliwość zaproszenia na scenę Partyzanta, który jest ojcem naszego obecnego perkusisty – Mikołaja Toczko. Od lat się przyjaźnimy. Także no, jest to radość ze spotkania i możliwości gry. Oby jak najszybciej zaczęły się jednak normalne koncerty.
Po części odpowiedziałeś już na moje kolejne pytanie. Siadałem do tego akustycznego koncertu z takim dużym znakiem zapytania, bo Wy przecież gracie thrash/death metal. I teraz, cholera, jak to zabrzmi akustycznie? Taki Kat ma na przykład „Ballady”, Wy czegoś takiego w swoim repertuarze nie macie, no i jak to wyjdzie? No i muszę powiedzieć jestem bardzo pozytywnie zaskoczony, bardzo.
No to bardzo się cieszę. Dragon ma te swoje charakterystyczne dźwięki, te harmonie, które uciekają od utartych schematów. Wszystkie płyty Dragona nagrywane były przez jednego gitarzystę. Kat też miał czasem podobne historie. Specyfika tych akustycznych dźwięków daje ogromną swobodę, jeszcze większą niż gitara elektryczna. Jak czasem konstruuję jakiś utwór na gitarze akustycznej, to słychać wszystkie dźwięki, każda struna gra. Gdy się podłączy piec i walnie w struny elektryka, to połowy tych dźwięków nie słychać. Na nowej płycie Dragona przestrajaliśmy się jeden raz, potem drugi. Płyta zagrana jest na jedną gitarę, chociaż słychać dwie. Używam otwartych akordów, gitara nagrywana była na czterech śladach jednocześnie, dając wrażenie poszerzenia brzmienia, zwłaszcza że gram na dwóch pakach o innym brzmieniu. Słychać to przede wszystkim w utworze „R.T.H” i daje wrażenie dwóch osobnych instrumentów. Wielokrotnie pada pytanie, jak my to zrobimy na koncertach. Ja w ogóle się tego nie obawiam. Fazzy też gra z dwóch źródeł – ma bas czysty i drugie źródło ze swoim osobistym efektem.
Tak, pamiętam. Fazzy wspominał o tym efekcie basowym w Waszym wywiadzie z Pavulonem.
Tak, dokładnie.
I teraz rodzi się pytanie, ile czasu spędziliście nad nowymi aranżacjami. Przecież to wszystko trzeba było przerobić pod ten akustyczny koncert.
Zanim odpowiem na pytanie, chciałbym zrobić pewien background. Powiem tak, i nie chcę w żadnym wypadku nikogo urazić: gdybyśmy od razu mieli Mikołaja za perkusją, to byśmy popracowali trzy miesiące i weszli do studia. Z Bombą pracowaliśmy przez rok. Kompozycje na nową płytę były ułożone, gdzieś tam ponagrywane, ale przede wszystkim miałem to w głowie. I zaczęliśmy działać. Z Bombą wyrzeźbiliśmy jeden numer – „Przemoc”, którą nawet wykonaliśmy dwa razy na koncercie w trochę innej aranżacji. Potem zabraliśmy się za te nieszczęsne „R.T.H”, nazwaliśmy to gdzieś „Dragon Killer”, moment nie do przejścia. Pracowaliśmy przez rok i jakoś nie poszło to dalej. Rozstaliśmy się z Bombą, tym bardziej, że mógł tylko raz w tygodniu przyjeżdżać na próby. Także odszedł Bomba, a w tym samym momencie Irek Loth rozstał się z Katem. Fred mi wcześniej mówił, żeby wziąć jakiegoś młodego bębniarza, bo mają zupełnie inne podejście. Dasz takiemu materiał, a on za tydzień Ci to zagra. No tak, z młodym umysłem to faktycznie tak to jest. Pamiętam – kiedyś dzwoni do mnie nieżyjący już Jacek Regulski z Kata i mówi, że jadę z nimi w trasę – tydzień czasu i dwadzieścia numerów do opanowania. Kat to też nie jest taka prosta muzyka, ale dałem radę, aczkolwiek byłem wtedy dużo młodszy, umysł działał żwawiej. No ale wracając do tematu, w zespole pojawił się Irek. Znamy się chyba od 1986 roku, organizował nam też koncerty. No i zaczęliśmy dalszą pracę, wprowadziliśmy do komputera siedem numerów (tutaj Fazzy wiódł prym, jako że zna się na tych technicznych sprawach), jeszcze nie uwzględniając perkusji, no i zaczęliśmy z Irkiem te numery ogrywać. Irek ma swój własny styl gry, bardzo rozpoznawalny i charakterystyczny – do tego stopnia, że musieliśmy się rozstać. Najpierw były śmieszki, że trzy osoby związane z Katem są w Dragonie – więcej Kata w Dragonie niż w Kacie. Gdzieś tam pisaliśmy, że „zaKATujemy Was naszą muzyką”. Także były jaja. A potem pojawiła się myśl, że my faktycznie zaczynamy brzmieć jak Kat. Irek lubi proste granie, wręcz hardrockowe, Fazzy zakumał te wszystkie zawijasy i udziwnienia. W końcu, wraz z Jacą, przyszli do Kata z zespołu Kill Off, gdzie taką muzykę grali. Irek sugerował prostszą formę ze względu na słuchaczy, a my nigdy nie patrzyliśmy na to pod kątem, że ma się to koniecznie spodobać publice. Bardzo szanujemy naszych słuchaczy, ale nam potrzebni są fani, którzy pokochają nas za to, co my chcemy tworzyć.
Wiadomo. Dragon musi być Dragonem, bez dwóch zdań.
No tak. I w pewnym momencie wszystkie utwory zaczęły nam brzmieć jak kolejne wersje „Wyroczni” czy „Śpisz jak kamień”. I jaką to trzeba mieć wyobraźnię, żeby tę naszą nową płytę w takiej formie sobie zobrazować, a tak to zaczynało brzmieć. No i rozszalał się ten Covid, siedzę sobie któregoś dnia i myślę, że po co nam to wszystko. Wydamy płytę, obsmarują nas równo, Fred odejdzie do lamusa jako nieudana kopia Romana. Dragon nigdy nie był z Katem kojarzony, zawsze byliśmy po prostu przyjaciółmi, zespołami wspólnie koncertującymi, wspierającymi się, może czasem przeplatającymi się w kwestii składu. Prawda jest taka, że Jacek grał kiedyś próby z Dragonem i chciał do nas dołączyć.
O proszę! Kiedy to było, który to był rok?
To był 1994 rok.
To jakby Jacek wtedy do Was dołączył, to grałby w Kacie i Dragonie jednocześnie?
Nie, wtedy tylko w Dragonie.
No tak. Styl gry Jacka był taki bardziej złożony, pasowałby do Was.
Powiem Ci tak. Jacek przed śmiercią, gdy ja grałem w Kacie (1998-99), miał swoje studio Alkatraz. Przynosiłem wtedy jakieś swoje pomysły. Siedzieliśmy w studiu z Irkiem i Jackiem. No i Jacek odkłada w pewnym momencie gitarę i mówi, że nie chce mu się grać. Po tym koncercie akustycznym wspominaliśmy sobie, jak to Jaca zawsze mówił, że on chciał napierdalać. Dlatego przyjeżdżał na nasze próby. To były czasy „Scream of Death”, potem „Sacrifice”. Aczkolwiek pewnego dnia Jaca przyszedł do mnie i mówi, że nie chce mu się już tak palcami wywijać na gitarze, że jest zbyt leniwy i już nie chce mu się uczyć tego bardziej skomplikowanego grania. Dobra, ale mówiłeś o tych aranżacjach.
Tak, bo interesuje mnie, jak przełożyliście tak w sumie agresywne utwory, to Wasze klasyczne granie na wersję akustyczną. Ile to pracy wymagało?
No właśnie powiem Ci, że dla mnie nic. Biorę gitarę akustyczną i mogę zagrać każdy z naszych numerów.
Czyli to wyszło naturalnie.
Kwestią kluczową jest znalezienie patentu na rytm utworu. W utworze akustycznym nie możesz tak gnać, uskuteczniać takich łamańców jak w kompozycji metalowej. Inna jest też gra perkusisty. Taki „Beliar”. Bomba zaczyna się centralkami, a Mikołaj tylko na kotle coś tam gra i to w dodatku na tym najmniejszym. To już jest inwencja perkusisty, żeby jakoś to wymyślił, dopasował. Podobnie z basem. I potem na próbie wspólnie robimy jakieś korekty. Są też sytuacje, że w utworach akustycznych dogrywam nowe fragmenty, których nie było w oryginale, w miejsce elementów, których nie da się zagrać w wersji akustycznej. W ostatnim utworze na koncercie, a i ostatnim pojawiającym się na płycie – „Klatka przeznaczenia”, to przyznam się trochę odjechaliśmy. Może nie powinniśmy byli tego robić, no ale tak wyszło. Partyzant miał ochotę coś tam zrobić, no wszystko pod prąd. Nawet swing się tam w środku pojawia. W oryginale też jest ten motyw, ale inaczej podany. Ostatnio wydaliśmy „Arcydzieło zagłady” na winylu i był to pretekst do tego, żeby wyciągnąć swoje czarne krążki i okazuje się, że mam przede wszystkim jazz, muzykę poważną, trochę bluesa. Także dlatego w Dragonie słychać czasem te różne dziwne rzeczy. Gdzieś to wszystko człowiek kumuluje i nie da się udawać, że się pewnych rzeczy w życiu nie słyszało i wymyśla się coś kompletnie innego.
No ale wróćmy do pytania o aranże. W momencie gdy odszedł Irek, oczywistym było wzięcie Mikołaja. Także telefon i „Miki, przyjeżdżaj!”. Poprosił o podesłanie nagrań. I teraz to, co słyszysz na płycie to jest kompromis między tym, co chciał zrobić pierwotnie Irek, a moimi i Faziego pomysłami. Z Mikim to było już możliwe. Wystarczyły mu trzy tygodnie, żeby przygotować cały materiał. W dwa dni zrobiliśmy pełne aranże do całej płyty. Ostatni utwór, czyli „Klatkę przeznaczenia” nagrałem z marszu. Na końcu nie wiedziałem już, co grać. Fred coś tam mówił, a chłopaki wzięli to na poważnie, dodali tam bębny, bas, a ja po prostu improwizowałem, bo nie miałem tam pomysłu. Ale reszta zespołu stwierdziła, że jest fajnie i że musi zostać. I zostało.
Czyli Miki wpasował się od samego początku?
Z Mikim to jest bajka, super się z nim pracuje. Działa, gra, ma głowę pełną pomysłów. On nas też inspiruje. Wychowany jest już na tef fali Slipknot, Korn, Gojira, ale był i Dragon, bo tata mu puszczał. Nie był to co prawda jego ulubiony zespół, ale znał od dziecka. Stylistycznie jako bębniarz przybliżył nas trochę do tych współczesnych czasów. Oldschool kojarzy się dobrze lub źle. Nam kojarzy się nieszczególnie dobrze, bo nie czujemy, jakobyśmy grali jakąś starą muzę. Kocham takie zespoły jak Death Angel. Nigdy nie uważałem, że grają oldschoolowo. Wydaje mi się, że grają bardzo nowocześnie. Z płyty na płytę rozwijają się, brzmi to nowocześnie, a styl się nie zmienia. My też chcemy być nowoczesnym zespołem. Nie chcemy być zaszufladkowani jako oldschool. Te białe adidasy, ekrany na plecach. Wiadomo, wraca się do tych rzeczy, widzi się to w modzie itd. To jest okej, ale Dragon chce iść do przodu. Nowy materiał, nad którym pracuję jest mocniejszy od „Arcydzieła zagłady”. Teraz mamy Mikiego i mogę tu sobie poswawolić, dodać blasty. Mieliśmy już to na „Hordzie Goga” w utworze „Here Comes the Dragon”. Nagrywałem to przed pójściem do wojska i zostawiłem chłopakom ślady na taśmach.
Teraz na moment chciałbym wrócić do nowej płyty. Wiem, że odpowiedź na nią jest bardzo pozytywna, fani świetnie ją przyjęli. Jakie są Wasze wrażenia jako zespołu?
My w ogóle nie zastanawialiśmy się, jak płyta zostanie odebrana, nie intrygowało to nas na żadnym etapie jej powstawania. Byliśmy tak zdeterminowani i tak sfrustrowani pracą z poszczególnymi bębniarzami. Mogliśmy to zakończyć dwa razy, minął jeden rok, drugi. Chcieliśmy już nagrać ten album i mieć to z głowy. Nikt z nas nie myślał, czy to się sprzeda, czy się spodoba. Mieliśmy już dość tego deptania w miejscu. Baliśmy się, że się ośmieszymy, że nie nagramy tej płyty tak, jak obiecaliśmy. Bardzo nam zależało, żeby ta płyta powstała. No ale udało się, nagraliśmy, no i kto teraz za to zapłaci – nie mieliśmy żadnych ustaleń w tej kwestii. Udało się jednak namówić Metal Mind. Jola Dziubińska wszystko sfinansowała, nawet drobne przekroczenie budżetu z naszej strony. Także Metal Mind to wydał. Nikt się nie spodziewał, że płyta odniesie sukces. Pierwszym tego znakiem była przedsprzedaż, jaką zrobił Empik – wszystko się wyprzedało na pniu. Nawet dostaliśmy się na ich listę bestsellerów. Ktoś z Metal Hammera napisał do mnie, że jesteśmy na 30. miejscu na rzeczonej liście. Dzwonię po tym do Freda i mówię, że pierwszy raz zajęliśmy gdzieś jakiekolwiek miejsce. No i to pierwsze miejsce z przedsprzedażą! Śmieję się, bo przeskoczyliśmy w tym momencie wszystkie te Metalliki itd. Do tego doszło dziewiąte miejsce na OLiSie. To była jakaś magia. Nie spodziewaliśmy się, co ta płyta osiągnie.
Kiedy płyta wyszła, to pojawiła się kwestia okładki, nad którą to ludzie zaczęli się pastwić.
O właśnie, ja jeszcze będę Cię o nią pytał potem, ale nie w kwestii negatywnej, nie!
Okładkę zrobił nam nasz kolega tatuażysta. Na początku była całkowicie inna. Generalnie mieliśmy trzy projekty. Ten pierwotny był super, dokładnie to, czego chciałem. Ale okazało się, że był poskładany z elementów graficznych, które można kupić na Allegro. Metal Mind podkreślił, że niestety musi to być działo autorskie. Także kolejną okładkę zrobił nam chłopak z Katowic, piękna była, ale ze swoim projektem wyszedł też nasz znajomy, Maciek, bazując na tym elemencie kołatki, no i projekt nam się spodobał i został zaklepany. I niestety, okładka się ludziom nie spodobała i posypały się negatywy. Warto zaznaczyć, że to, co poszło do internetu nie odzwierciedla dokładnie chociażby barw okładki, są ciemniejsze, bardziej esencjonalne.
To ja Ci powiem, że dla mnie te smoki, które są po obu stronach czaszki to czyste złoto. Jest to świetnie zrobione i idealnie zgrywa się z fontem tytułu.
Ten font wymyśliliśmy w Dragonie, nie ma takiego drugiego. On się przewijał od czasu „Fallen Angel”. Jest to font rysowany, na każdej płycie jest odrobinę inny. Za każdym razem jest odtwarzany przez grafików. Maciek rysując go wzorował się na tych poprzednich. Rozmawialiśmy też z Jurkiem Kurczakiem.
O właśnie! Chciałem Cię o niego pytać. Dlaczego nie zdecydowaliście się kontynuować z nim współpracy w kwestii okładki, pójść za tradycją. Wyjątkiem był „Sacrifice”.
Tak, „Sacrifice” przygotowała Mariola, moja koleżanka z Katowic. I wtedy zerwaliśmy ten nurt kurczakowski, o „Twarzach” nawet nie wspominam. Tutaj był to tatuaż narysowany przez mojego kolegę Piotra Trendela. To w ogóle nie miała być płyta Dragona i nie zaliczamy jej do dyskografii. Nie wstydzę się jej oczywiście, muzycznie miała być skierowana do trochę innej publiczności.
Pojawić się miała pod nazwą Virtual Vision, prawda?
Tak, miało się to nazywać Virtual Vision, to miał być poboczny projekt. Masz głowę pełną pomysłów, chciałbyś to nagrać, wydać. I to by sobie wyszło i gdzieś tam egzystowało. Wydaliśmy na to przedsięwzięcie sporo prywatnych pieniędzy, ale nikt tego nie chciał wydać. Odezwał się do nas Tomek Dziubiński i powiedział, że wyda nam tę płytę, ale musiałby to być pod szyldem Dragon, no i ulegliśmy. Chcieliśmy, żeby ta praca się w jakimś stopniu zwróciła. Na nasze szczęście i nieszczęście nie oberwało nam się za tę płytę od fanów. Została zignorowana, zapomniana – było, minęło.
Wrócę jeszcze do nowej płyty – „Arcydzieła zagłady”. Powiem Ci, tak w ramach ciekawostki, że album miał pierwotnie nosić tytuł „Masterpiece of Destruction”. Album jest o człowieku, to człowiek jest tym „Arcydziełem zagłady”. Równie dobrze pasowałby tu tytuł „Human”, ale już ktoś nagrał świetny album o takim tytule, nie? To płyta o tym, co się teraz dzieje, nawet w kwestiach politycznych przemyciliśmy jakieś odniesienia. Puściliśmy oko do „Fallen Angel” – „Klatka przeznaczenia”. Tam Szatan mówił do Boga, tutaj Bóg mówi do Szatana. Mało tego, pierwsza strona winyla kończy się utworem „Czas umiera”. Jest tam opisane samobójstwo – fragment z umierającym kwiatem, a album kończy się „Klatką Przeznaczenia”, gdzie pojawia się fragment „Patrz, mój synu, kwiat w twej celi”. Z jednej strony pojawia się brak nadziei, która potem wraca, jest ten symbol życia, szansa na lepsze. O tym wszystkim jest ta płyta. Żaden inny tytuł tu nie pasował, a był jeszcze brany pod uwagę „Road to Hell”. W ogóle album miał być pierwotnie po angielsku. Ale padła decyzja, żeby jednak zrobić to po polsku i już Ci mówię, dlaczego. Koncertując zdarzało się, że ludzie śpiewali nasze numery i chcieli to robić właśnie w tym języku. Fred śpiewa „Tears of Satan, tears of Satan!”, a ludzie krzyczą „Śpiewaj po polsku!”. Podobnie było z „Szymonem Piotrem” czy „Fallen Angel”. Także tak to wyglądało. Za granicę i tak się nie wybierzemy, a nawet jeżeli, to wtedy zrobi się wersję angielską.
Skoro wróciliśmy na moment do nowej płyty, chciałbym jeszcze spytać o jeden z jej elementów graficznych. W wersji winylowej na wkładce pojawiają się takie fajne rysowane smoki. Dlaczego nie trafiły też do wydania na CD?
To było tak: na początku była wersja CD, warstwa graficzna była już w całości przygotowana. No ale chcieliśmy też winyl. Na początku Jola Dziubińska nie była do tego pomysłu przekonana. Nie było pewności, czy będzie popyt, a to są koszty. Myśleliśmy o jakichś 100-200 kopiach, które nawet my byśmy opłacili. Wysłaliśmy projekt graficzny oparty na wersji CD. Dostaliśmy zaraz telefon ze składu, żebyśmy przygotowali coś, co będzie te wydania odróżniać. Autor okładki, Maciek, przesyłał nam wcześniej różne pomysły, wstępne szkice. I stąd właśnie pochodzą smoki, o których wspomniałeś. Pierwotnie wewnętrzna koperta miała być biała i nawet chcieliśmy wyłożyć fundusze, żeby jednak były te grafiki, zdjęcie, teksty. No ale projekt tak się spodobał, że nie było takiej potrzeby. Wyszło na to, że Metal Mind nas zainspirował, trochę zmusił do tego, żeby winyl był w kwestii graficznej inny od CD. Uważam, że był to wyśmienity pomysł z ich strony. W ostatecznym rozrachunku wersja winylowa podoba mi się tysiąc razy bardziej niż CD, nie ma porównania.
Ostatnio pisząc recenzję Waszej płyty wspomniałem o Vader. No jakby się tu nie kręcić, macie między sobą wspólny mianownik, u podstaw Waszej muzyki leży hybryda death i thrash metalu. Z tym, że, i użyję sobie tutaj pewnego porównania, Vader poszedł prostszą, slayerowską drogą, a Wy byliście takim Voivodem, grając w bardziej skomplikowany, zawiły sposób.
Tak, dokładnie, i coś w tym jest. Pamiętam pierwszą Metalmanię. Ścigaliśmy się w szatni przed koncertem, kto szybciej zagra „Black Magic” na gitarze. Świetnie to były czasy. Wtedy jeszcze nie śpiewał w Vader Peter, a Czarny. Stylistycznie nasze zespoły były bardzo podobne, co tu dużo mówić, to był ten sam styl. Dlatego też bardzo się polubiliśmy i przyjaźń trwa do dzisiejszego dnia. I faktycznie, Peter pozostał wierny swojej fascynacji Slayerem, na początku ich naśladowali, a potem wypracowali swój własny styl. Ja natomiast wychowywałem się w środowisku bluesowo-jazzowym, SBB, Dżem, także ciężko było, żebym był takim Slayerowcem. Znaczy jestem, uwielbiam ten zespół, ale wiesz, o co chodzi. Za dużo miałem w głowie innej muyzki. Jako 14-latek grałem w jazz-rockowym Augur (kuzyni Adama Otręby), gdzie nauczyłem się tych wszystkich muzycznych zawijasów, nawet nie umiałem ich wtedy nazwać. Fazzy by to wszystko opisał, zna się na rzeczy. Także Dragon od początku nie konstruował utworów typowych, to był piękny chaos. Trochę jak książka, tam nie ma refrenu, historia po prostu płynie. Wiele kapel stara się szanować pewien schemat kompozycji, grać komunikatywnie, w szybko przyswajalny sposób. Voivod był też takim wyjątkiem, dobrze to zauważyłeś. Oni grali po swojemu, tu szybko, tu wolno. Kochałem ten zespół od zawsze i kocham do dziś. Jest jeszcze Negatron chociażby. Każdy szuka swojej ścieżki, swojego miejsca w muzyce. Także z Vaderem zaczynaliśmy z tego samego miejsca, z podobnego stylu muzycznego i tu masz rację, że oni zostali wierni tej prostszej formie, ale my cały czas eksplorujemy. Jeszcze taką jedną ciekawostkę przytoczę. Zanim nagraliśmy nową płytą i dopiero co zaczęliśmy reaktywację zespołu, spotykaliśmy się w trójkę z Irkiem i Fazzym w kanciapie Kata na próbach i coś tam kombinowaliśmy. W pewnym momencie Irek wyszedł z pomysłem, żebyśmy Petera namówili, żeby z nami pograł. I wyobraź sobie, że niektóre z kompozycji z nowej płyty poszły do niego. Spotkaliśmy się w Katowicach, w knajpce w Spodku. Powiedział, że posłucha, ale z racji totalnie zawalonego czasu nie jest w stanie zrobić więcej niż po prostu nagrać z nami płytę, w trasę koncertową nie da rady pojechać. Posłuchał naszych numerów i zadzwonił potem do mnie, przyznając, że on już tak paluszkami kręcić nie potrafi. Może nam nagrać wokale, ale gra odpada, nie chce mu się tego uczyć. Jak będziemy chcieli, to on nam zaśpiewa jakby co. Także na tym stanęło, ale niebawem Dragon ruszył pełną parą i temat został zamknięty.
Chciałbym wrócić jeszcze do tej przeszłości, tym razem stricte Dragona. Płyta „Fallen Angel”, album, który kocham całym serduchem. Odświeżałem go sobie na dniach, też trochę ze względu na naszą rozmowę. I tak patrzę na okładkę, no i jest tam oczywiście Wasze zdjęcie i jest z Wami Spider. Chodzi mi tu o pierwsze wydanie na winylu i CD. A potem mamy reedycję i już Spider jest ze zdjęcia wycięty. Co tu się stało?
Widzisz, to było tak. Pająk pojawiał się w kapeli i znikał. Nie był jakimś popularnym członkiem zespołu i zawsze ktoś go wyrzucał, a to Bomba, a to Fred czy nawet ja. Niemniej bardzo dobry gitarzysta. Wpasowywał się w moje myślenie, świetnie uzupełniał moje granie. Tutaj muszę go pochwalić. Gdy nagraliśmy „Fallen Angel”, Pająk poszedł na krótki czas do wojska. Ta sesja zdjęciowa, z której jest fotografia na płycie, odbyła się zaraz po jego powrocie, ale już po nagraniu albumu. My byliśmy pełni nadziei, że do nas znowu dołączy i zrobiliśmy sobie z nim te foty. Niestety, zaraz po tym, jak materiał się ukazał za coś tam wyleciał z hukiem. Także tutaj skorygowaliśmy sprawę w reedycji, aczkolwiek jest to taka historyczna nieścisłość względem tych fot. Potem mieliśmy manię wycinania Pająka z różnych zdjęć, ale historii nie zmienialiśmy, on „Fallen Angel” z nami nie nagrał. Co innego jakby nagrał, a my byśmy polecieli luczyzmem i chcieli nową historię pisać.
Podobna sytuacja była z włoskim anglojęzycznym wydaniem „Hordy Goga”. I tam pojawia się jako nasz wokalista Compass, obecny wokalista Gomor, tyle że kilka ładnych kilo temu. Wtedy był technicznym. Dziuba wymyślił mu ksywę St. Vitus. Mnie tam w ogóle nie dali, bo byłem wtedy w wojsku. Widzisz, wtedy się trochę manipulowało, a teraz, po latach można to było wszystko skorygować, doprowadzić do faktów, a nie wykreowanych na potrzeby wydawnicze. Dziuba się ratował. Marek wyjechał wtedy do Niemiec, wokale nagrał Grzegorz Kupczyk z Turbo, bez naszej wiedzy. Oczywiście chwała mu za to, ale nikt nie spytał nas o zgodę. Nie miałem na to wpływu, kontakt był ograniczony. Trzeba było nagrać wokale na angielską wersję płyty, także Dziuba wziął Grzegorza.
Powiem Ci, że fajnie byłoby, gdyby na „Horde of Gog” oficjalnie pojawił się Grzegorz, był tam wymieniony. Byłaby historyczna płyta.
Grzesiek chyba tego nie chciał. To było na nim poniekąd wymuszone. Zresztą nie wiem, nigdy z nim na ten temat nie rozmawialiśmy, jak on się widzi na tej płycie, czy chce, żeby o nim wspomnieć, jak on to widzi w kontekście swoich dokonań. Jesteśmy ze sobą w kontakcie, ale jakoś ten temat nigdy nie wypłynął. Ale tak, teraz przypomniałeś mi o tym i chyba przy następnym spotkaniu poruszę z nim tę kwestię, jak on do tego podchodzi. Przy ostatnich reedycjach zdaje się, że Dziuba wspomniał go w booklecie i Grzesiek strasznie się oburzył. Dziuba potem dzwonił do mnie z prośbą, żebym z Grzegorzem pogadał i załagodził sprawę. Reasumując, Grzegorz nie chciał być wspomniany.
Chciałbym teraz zapytać o wydarzenie, o które chyba nikt w ostatnim czasie Was nie pytał, o ile kiedykolwiek. Rok 1991, 27 kwietnia – Metalmania w Jastrzębiu Zdroju. Gracie przed Candlemass. Jak wspominasz tamten wieczór, tamto wydarzenie?
Tak, hala w Jastrzębiu Zdroju. Nie wiem, czy wiesz, ale po tym koncercie Litza z Acid Drinkers miał grać w Candlemass. Były takie przymiarki. Natomiast, co nam z Fredem utkwiło w pamięci, i co do dziś wspominamy: wokalista Candlemass, Marcolin, wiadomo, był przy tuszy. Za kulisami stało krzesło i butla z tlenem. W trakcie solówek zmykał ze sceny, podłączał się do tej butli i potem z powrotem na scenę. Sam koncert był świetny, bardzo mi się podobał. Solówki w utworach Candlemass były zagrane niesamowicie. Ale jednak Marcolin z tą butlą utkwił mi w pamięci najbardziej. Nawet sobie ostatnio odświeżałem ich płyty.
To tak na koniec, żeby Cię już za długo nie absorbować, bo kawał czasu gadamy – czy planujecie wznowienia starych płyt na winylach?
Zaproponowaliśmy coś takiego Metal Mind, bo też chcieliśmy powrzucać tam jakieś bonusy, a i ten uprzedni remaster jest katastroficzny. Ja nawet słowa „remaster” nie lubię, no ale czasem jest to konieczne. Także chciałbym te winylowe wydania ogarnąć niebawem.
Spytałem o to, bo, nie oszukujmy się, Waszych starych płyt na winylu trzeba już szukać z drugiej ręki, a i jakość wydań nie była najlepsza. Oczywiście chodzi mi tu o Muzę, bo Metal Master i Under One Flag były bardzo przyzwoite. No ale Muza, katastrofa.
Zgadzam się. Teraz jest dobry klimat na działania w tej kwestii, bo Metal Mind jest bardzo zadowolony ze sprzedaży „Arcydzieła zagłady”. Być może trzeba będzie poczekać do wydania kolejnej płyty, żeby to ich przekonanie się ugruntowało i dadzą zielone światło. Poza tym nie ma koncertów, co trochę tę sprzedaż hamuje, a jak wiadomo, granie na żywo stymuluje popyt na płytę. Za chwilę skończy się amunicja w postaci działań promocyjnych, a głównego oręża w postaci koncertów póki co brak. Także w takiej sytuacji wydawanie płyt jest bardzo trudne.
No to kończymy w takim razie, żeby nie przedłużać. Dzięki serdeczne za wywiad!
Dzięki również i miłego, do usłyszenia!
Rozmawiał: Przemysław Bukowski