Po niezwykle udanym "Vikingligr Veldi", wydanym w barwach Deathlike Silence (niestety, Euronymous nie usłyszał już efektu nagrań grupy, a byłby dumny), po niespełna pół roku Enslaved uderzyli z kolejnym długograjem. Tym razem zrezygnowali z elementów symfonicznych, artyzmu, jakim odznaczał się poprzednik, na rzecz płyty bardziej surowej i mroźnej, bardziej gitarowej, szorstkiej. "Frost" to istotnie klimatyczny i brzmieniowy mróz, skuta lodem i smagana wichrem dźwiękowa połać. Płyta - poza konkretnie Black Metalowym sznytem w kwestii struktury kompozycji - może poszczycić się również niebanalną atmosferą, okazjonalnymi klawiszami, które przecinają co jakiś czas muzyczną nawałnicę oraz nieszablonowymi, nieco połamanymi riffami. "Frost" jest dziełem niepowtarzalnym, biorąc pod uwagę całą dyskografię Enslaved. Nigdy potem już takiej typowo "norweskiej" płyty nie nagrali, chociaż jej cechy obecne były już na "Hordanes Land", a potem na jeszcze na "Eld", jednak nie było to dokładnie to, co podali nam wraz z "Frost". Tematyka nordyckiej mitologii, jakiej hołduje w swoich tekstach zespół, została tu zapakowana w bardzo intensywną formę, to jakby połączenie Bathory z czasów "Twilight of the Gods" oraz "Hammerheart" z typowym brzmieniem Norweskiego Black Metalu, jaki reprezentowały wtedy chociażby Immortal, Mayhem, Gorgoroth czy Satyricon. Ale to, rzecz jasna, tylko przykładowe porównania. Enslaved stworzyli swój własny charakterystyczny styl i ta płyta jest jednym z elementów jego szlifowania i jedną z najbardziej odznaczających się materiałów Black Metalu pierwszej połowy lat 90-tych.
"Frost" był też pierwszą płytą Enslaved w barwach Osmose Productions, z którą współpracowali również przy kilku kolejnych płytach. Wydany z końcem 1994 roku album zwieńczyła wspólna trasa ze Szwedami z Marduk - "Winter War Tour", trwająca przez cały luty 1995 i składająca się z 20 koncertów na terenie całej Europy.
English version:
After the extremely successful "Vikingligr Veldi", released by Deathlike Silence (unfortunately, Euronymous did not have a chance to hear the effect of the group's recordings, and he would have been proud of what they achieved), in less than half a year Enslaved hit the scene with another full-length. This time they gave up the symphonic elements, the artistry of their predecessor, in favor of a more raw and frosty, more guitar-oriented and rough record. "Frost" has indeed a freezing climate and sound, creates a soundscape chilled with ice and windswept. The album, apart from specifically Black Metal finish in terms of the composition structure, can also boast an original atmosphere, occasional keys that cut the musical storm from time to time, and unconventional, slightly broken riffs. "Frost" is a unique work when taking into account the entire discography of Enslaved. They never recorded such a typical "Norwegian" album, although its features were already present on "Hordanes Land" and then on "Eld", but it was not exactly what they gave us with "Frost". The subject of Norse mythology, which the band adheres to in their lyrics, has been packed here in a very intense form, it is like the combination of Bathory from the period of "Twilight of the Gods" and "Hammerheart" with the typical sound of Norwegian Black Metal which was represented at that time by Immortal, Mayhem, Gorgoroth or Satyricon. But these are, of course, only comparisons. Enslaved created their own distinctive style and this record is one of the elements of its polishing, one of the most distinguishing Black Metal materials of the first half of the 90s.
"Frost" was also the first Enslaved album in the Osmose Productions catalogue, with whom they also collaborated on several subsequent albums. Released at the end of 1994, the album culminated in a joint tour with the Swedes from Marduk - "Winter War Tour", lasting throughout February 1995 and consisting of 20 concerts throughout Europe.
sobota, 31 sierpnia 2019
środa, 28 sierpnia 2019
Stormwitch - Bound to the Witch (Massacre Records 2018)
Płyta, która każdego fana Heavy Metalu powinna wziąć szturmem! Piękny przykład na to, jak w dobie bardziej ekstremalnego grania można tworzyć - w ramach klasyki gatunku - wciąż świeże i porywające materiały. To niemal ta sama forma, jaką zespół mógł się poszczycić przy takich płytach jak "Stronger than Heaven" oraz "Eye of the Storm". Stormwitch nigdy nie był zbyt popularny ani jakoś świetnie przez wszystkich znany. Niemniej odcisnął piętno na ekipach parających się czy to właśnie Heavy, czy Power Metalem w latach 90-tych i potem. Najlepszym tego przykładem jest Hammerfall czy może nawet Gamma Ray.
"Bound to the Witch" to 11 pełny album tego niemieckiego zespołu i... Jest to coś fenomenalnego! Po 38 latach istnienia, z takim bagażem skomponowanej muzyki, tyloma zrealizowanymi pomysłami, i tylko jednym oryginalnym członkiem dawnego składu w szeregach (wokalista Andy Muck) nagrać taki album, to trzeba mieć tę "iskrę"! Na "Bound to the Witch" mamy esencję ich stylu, czyli tradycyjny Heavy Metal połączony z melodyjnością i nieco fantastycznym sznytem. Może obecnie jest tu bliżej do Power Metalu (już od "Stronger than Heaven" zaczęli iść właśnie w takim kierunku), niż zadziornego, niemieckiego Heavy z czasów pierwszych kilku płyt, ale to wciąż Stormwitch w pełnej krasie, pełen weny twórczej i tak samo porywający. Płyta wypełniona jest chwytliwymi riffami, wpadającymi w ucho refrenami, melodyjnymi solówkami, nie będąc przy tym pozbawioną odrobiny pożądanego ciężaru. Na szczycie tej piramidy stoi wokal Andiego. Wciąż mocny i imponujący, mimo upływu lat. Utworami, które zasługują tu na uwagę szczególną są otwierający płytę "Songs of Steel", następujący potem "Odin's Ravens" (wizytówka materiału!), "Arya" (tak, bohaterką utworu jest nie kto inny jak Arya Stark, jedna z ważniejszych postaci sagi "Pieśń Lodu i Ognia") oraz "Ancient Times". Te utwory polecam sprawdzić jako przedsmak całości. Uważam, że podatnych na taki akurat styl grania wciągną bez reszty. Jako bonus zostały tu dodane 3 utwory z 3 pierwszych płyt grupy, nagrane ponownie na tę okazję: "Priest of Evil", "Rats in the Attic" oraz "Stronger than Heaven". Zostały odegrane w obecnej stylistyce zespołu, bez oryginalnego brudu i lekkiej dozy złowieszczości, także niektórzy mogą marudzić, że to nie to i szkoda czasu. Mi ten zabieg się spodobał.
Co tu dużo mówić, album mnie porwał (być może przez to jestem mało obiektywny, hehe). Towarzyszyły mi przy jego słuchaniu niemal te same niesamowicie pozytywne uczucia, takie jak niegdyś odkrywając albumy "Legacy of Kings" Hammerfall, czy "Eternal Dark" Picture. Kawał świetnego grania w wykonaniu weteranów sceny, którzy jeszcze ostatniego słowa nie powiedzieli! Polecam!
English version:
The album that should take every Heavy Metal fan by force! A beautiful example of how, in the era of more extreme stuff, you can create - within the genre's classics - still fresh and thrilling material. It's almost the same form that the band had on such albums as "Stronger than Heaven" or "Eye of the Storm". Stormwitch has never been very popular or well known to everyone. Nevertheless, they left an imprint on the bands involved in either Heavy or Power Metal in the 90s and after. The best example is Hammerfall, or maybe even Gamma Ray.
"Bound to the Witch" is the 11th full-length album by this German band and ... It's something phenomenal! After 38 years of existence, with such a baggage of composed music, so many implemented ideas, and only one member of the original line-up in the ranks (vocalist Andy Muck), to record such an album you need to have this sort of "spark"! On "Bound to the Witch" we have the essence of their style, i.e. traditional Heavy Metal combined with melody and a bit fantasy aesthetics. Maybe it is now closer to Power Metal (since "Stronger than Heaven" they have begun to move in this direction) than the feisty German Heavy from the time of the first few albums, but it's still Stormwitch in all its glory, full of creative inspiration and just as thrilling as then. The album is filled with catchy riffs, equally catchy choruses, melodic solos, without a lack of desired heaviness. At the top of this pyramid are Andy's vocals. Still strong and impressive, despite the passage of years. Songs that deserve special attention here are the opening "Songs of Steel", followed by "Odin's Ravens" (proud representant of the album!), "Arya" (yes, the heroine of the song is none else than Arya Stark, one of the most important characters of the saga "The Song of Ice and Fire") and "Ancient Times". I recommend checking these songs as a foretaste of the whole record. I think that those who are susceptible to such a style will be completely hooked. As a bonus, 3 songs from the first 3 albums of the group were added, recorded again for this occasion: "Priest of Evil", "Rats in the Attic" and "Stronger than Heaven". They were recorded in the current style of the band, without original dirt and a slight dose of ominousness. Some may whine that this is not the same and just a waste of time. Well, personally, I really like what they did with them here.
What can I say, the album has gripped me (maybe that's why I'm not very objective, hehe). I had almost the same incredibly positive feelings when once discovering the albums "Legacy of Kings" by Hammerfall or Pictures' "Eternal Dark". A great record by veterans of the scene who haven't said the last word yet! Totally recommended!
"Bound to the Witch" to 11 pełny album tego niemieckiego zespołu i... Jest to coś fenomenalnego! Po 38 latach istnienia, z takim bagażem skomponowanej muzyki, tyloma zrealizowanymi pomysłami, i tylko jednym oryginalnym członkiem dawnego składu w szeregach (wokalista Andy Muck) nagrać taki album, to trzeba mieć tę "iskrę"! Na "Bound to the Witch" mamy esencję ich stylu, czyli tradycyjny Heavy Metal połączony z melodyjnością i nieco fantastycznym sznytem. Może obecnie jest tu bliżej do Power Metalu (już od "Stronger than Heaven" zaczęli iść właśnie w takim kierunku), niż zadziornego, niemieckiego Heavy z czasów pierwszych kilku płyt, ale to wciąż Stormwitch w pełnej krasie, pełen weny twórczej i tak samo porywający. Płyta wypełniona jest chwytliwymi riffami, wpadającymi w ucho refrenami, melodyjnymi solówkami, nie będąc przy tym pozbawioną odrobiny pożądanego ciężaru. Na szczycie tej piramidy stoi wokal Andiego. Wciąż mocny i imponujący, mimo upływu lat. Utworami, które zasługują tu na uwagę szczególną są otwierający płytę "Songs of Steel", następujący potem "Odin's Ravens" (wizytówka materiału!), "Arya" (tak, bohaterką utworu jest nie kto inny jak Arya Stark, jedna z ważniejszych postaci sagi "Pieśń Lodu i Ognia") oraz "Ancient Times". Te utwory polecam sprawdzić jako przedsmak całości. Uważam, że podatnych na taki akurat styl grania wciągną bez reszty. Jako bonus zostały tu dodane 3 utwory z 3 pierwszych płyt grupy, nagrane ponownie na tę okazję: "Priest of Evil", "Rats in the Attic" oraz "Stronger than Heaven". Zostały odegrane w obecnej stylistyce zespołu, bez oryginalnego brudu i lekkiej dozy złowieszczości, także niektórzy mogą marudzić, że to nie to i szkoda czasu. Mi ten zabieg się spodobał.
Co tu dużo mówić, album mnie porwał (być może przez to jestem mało obiektywny, hehe). Towarzyszyły mi przy jego słuchaniu niemal te same niesamowicie pozytywne uczucia, takie jak niegdyś odkrywając albumy "Legacy of Kings" Hammerfall, czy "Eternal Dark" Picture. Kawał świetnego grania w wykonaniu weteranów sceny, którzy jeszcze ostatniego słowa nie powiedzieli! Polecam!
English version:
The album that should take every Heavy Metal fan by force! A beautiful example of how, in the era of more extreme stuff, you can create - within the genre's classics - still fresh and thrilling material. It's almost the same form that the band had on such albums as "Stronger than Heaven" or "Eye of the Storm". Stormwitch has never been very popular or well known to everyone. Nevertheless, they left an imprint on the bands involved in either Heavy or Power Metal in the 90s and after. The best example is Hammerfall, or maybe even Gamma Ray.
"Bound to the Witch" is the 11th full-length album by this German band and ... It's something phenomenal! After 38 years of existence, with such a baggage of composed music, so many implemented ideas, and only one member of the original line-up in the ranks (vocalist Andy Muck), to record such an album you need to have this sort of "spark"! On "Bound to the Witch" we have the essence of their style, i.e. traditional Heavy Metal combined with melody and a bit fantasy aesthetics. Maybe it is now closer to Power Metal (since "Stronger than Heaven" they have begun to move in this direction) than the feisty German Heavy from the time of the first few albums, but it's still Stormwitch in all its glory, full of creative inspiration and just as thrilling as then. The album is filled with catchy riffs, equally catchy choruses, melodic solos, without a lack of desired heaviness. At the top of this pyramid are Andy's vocals. Still strong and impressive, despite the passage of years. Songs that deserve special attention here are the opening "Songs of Steel", followed by "Odin's Ravens" (proud representant of the album!), "Arya" (yes, the heroine of the song is none else than Arya Stark, one of the most important characters of the saga "The Song of Ice and Fire") and "Ancient Times". I recommend checking these songs as a foretaste of the whole record. I think that those who are susceptible to such a style will be completely hooked. As a bonus, 3 songs from the first 3 albums of the group were added, recorded again for this occasion: "Priest of Evil", "Rats in the Attic" and "Stronger than Heaven". They were recorded in the current style of the band, without original dirt and a slight dose of ominousness. Some may whine that this is not the same and just a waste of time. Well, personally, I really like what they did with them here.
What can I say, the album has gripped me (maybe that's why I'm not very objective, hehe). I had almost the same incredibly positive feelings when once discovering the albums "Legacy of Kings" by Hammerfall or Pictures' "Eternal Dark". A great record by veterans of the scene who haven't said the last word yet! Totally recommended!
niedziela, 25 sierpnia 2019
Iron Maiden - Piece of Mind (EMI 1983/ Parlophone 2014)
Po oszałamiającym sukcesie "The Number of the Beast", który otworzył przed Iron Maiden hale koncertowe na całym świecie, przyszedł czas na album ugruntowujący ich pozycję. Takie wyzwanie stanęło przed "Piece of Mind".
Płyta nagrana została w marcu 1983 roku w Compass Point Studios w Nassau na Bahamach (miesiąc późnej AC/DC nagrywało tam swój "Flick of the Switch"). W porównaniu do wypełnionej hitami i odznaczającej się mięsistym brzmieniem poprzedniczki, "Piece of Mind" charakteryzował się w tej kwestii mniejszą selektywnością, niejako spłaszczeniem, natomiast wyeksponowana została mocno linia basu oraz wokal Dickinsona. Kompozycje tracą tu może na dynamice, nie ma tu już tej punkowej zadziorności, są nieco wolniejsze i dłuższe, ale to wcale albumowi nie umniejsza. Wraz z tą płytą Iron Maiden wypracowało własny charakterystyczny styl, wykraczający już poza estetykę stricte związaną z nurtem NWOBHM. Z nagrywaniem "Piece of Mind" wiązała się jeszcze jedna, a właściwie dwie istotne zmiany - ta na miejscu perkusisty, oraz fakt kompozycyjnych debiutów Bruce'a. Co się tyczy zmiany za perkusją, Clive Burr niestety nie sprostał życiu w trasie i musiał opuścić szeregi grupy, robiąc miejsce dla dotychczasowego perkusisty Trust, Nicko McBraina, który jest obecny w zespole po dziś dzień. Ta zmiana odcisnęła na zespole największe piętno, gra obu muzyków różniła się od siebie diametralnie. Clive to był żywioł, energia, natomiast Nicko - technika. Dickinson natomiast mógł wreszcie zacząć pisać swoje numery. Wcześniej uniemożliwiały mu to zobowiązania wobec swojej poprzedniej ekipy, zespołu Samson.
Na "Piece of Mind" składa się 9 utworów. W porównaniu do "The Number of the Beast" nie ma tu już tylu hitów, zaledwie dwa w postaci singlowych "Flight of the Icarus" oraz słynnego "The Trooper" - bez tej kompozycji w setliście nie może odbyć się żaden koncert Maidenów. Wbrew powszechnej opinii, która za najjaśniejsze punkty albumu wskazałaby jeszcze "Revelations", czy "Where Eagles Dare", ja skłaniam się, żeby takie miano przydzielić utworom "Still Life", "Quest for Fire", czy wieńczącemu materiał "To Tame a Land". Te utwory zapowiadały kompozycyjne zmiany, które wraz z kolejnymi płytami będą rozwijały się w pełnej krasie, przybierając coraz częściej nieco bardziej refleksyjny, złożony charakter niż ten czysto bezpośredni. Co się tyczy tego ostatniego, wspomnianego przed chwilą kawałka, może nie przebija "Hallowed be Thy Name", ani "Rime of the Ancient Mariner" z wydanego rok później "Powerslave", ale jest jak najbardziej poprawny i ładnie staje na podium obok dwóch wymienionych numerów, zajmując zaszczytne, trzecie miejsce.
Moim zdaniem do wyrównania z "The Number of the Beast" trochę brakowało, niemniej "Piece of Mind" sobie poradził i zabezpieczył pozycję grupy, owocując niespadającą sprzedażą płyt i kolejną ogromną trasą po całym świecie, na którą składało się 140 koncertów. Po latach album obrósł patyną i dołączył do grona najwybitniejszych albumów w dorobku Iron Maiden, bez wątpienia zasłużenie.
English version:
After the stunning success of "The Number of the Beast", which opened concert halls around the world for Iron Maiden, the time has come for an album to consolidate their position. Such a challenge was faced by "Piece of Mind".
The album was recorded in March 1983 at Compass Point Studios in Nassau, Bahamas (a month later AC/DC recorded its "Flick of the Switch" there). Compared to the predecessor, filled with hits and dominated by a fleshy sound, "Piece of Mind" was characterized by less selectivity in this matter, being a bit flattened, while the bass line and vocals of Dickinson were strongly exposed. The compositions might have lost their dynamics here, the punk buzz is no longer present, they are a bit slower and longer, but this does not weaken the record that much. With this album, Iron Maiden has developed its own, distinctive style, going beyond the strict aesthetics of NWOBHM. The recording of "Piece of Mind" was associated with one more, or actually two, significant changes - the one considering replacement of the drummer, and the fact of composing debuts of Bruce. As for the change behind the drums, Clive Burr unfortunately did not live up to the tour and had to leave the ranks making room for ex Trust drummer Nicko McBrain, who is present in the band to this day. This change left the biggest mark on the band, the style of both musicians was radically different. Clive was all about feeling, energy, and Nicko - a technique. Dickinson could finally start writing his compositions. Earlier he was prevented from doing that because of commitments to his previous band, Samson.
"Piece of Mind" consists of 9 songs. Compared to "The Number of the Beast", there are not so many hits here, just two in the form of single "Flight of the Icarus" and the famous "The Trooper" - without this composition in the setlist no Maiden concert can take place. Contrary to popular opinion, which would also indicate "Revelations" or "Where Eagles Dare" as the brightest points of the album, I tend to assign such title to "Still Life", "Quest for Fire" or "To Tame a Land" that ends the record. These songs heralded compositional changes which, along with subsequent albums, will develop in all their glory, becoming more and more often of a reflexive, complex character than the purely direct one. As for the last track just mentioned, it may not beat the "Hallowed be Thy Name" or "Rime of the Ancient Mariner" from the "Powerslave" released a year later, but it nicely stands on the podium next to the two others, taking honorable, third place.
In my opinion, the alignment with "The Number of the Beast" was a bit lacking, but "Piece of Mind" managed to secure the group's position, resulting in non-falling sales of records and another huge tour around the world, which consisted of 140 concerts. After years, the album turned patina and joined the list of the most outstanding albums among the Iron Maiden discography, undoubtedly deservedly.
Płyta nagrana została w marcu 1983 roku w Compass Point Studios w Nassau na Bahamach (miesiąc późnej AC/DC nagrywało tam swój "Flick of the Switch"). W porównaniu do wypełnionej hitami i odznaczającej się mięsistym brzmieniem poprzedniczki, "Piece of Mind" charakteryzował się w tej kwestii mniejszą selektywnością, niejako spłaszczeniem, natomiast wyeksponowana została mocno linia basu oraz wokal Dickinsona. Kompozycje tracą tu może na dynamice, nie ma tu już tej punkowej zadziorności, są nieco wolniejsze i dłuższe, ale to wcale albumowi nie umniejsza. Wraz z tą płytą Iron Maiden wypracowało własny charakterystyczny styl, wykraczający już poza estetykę stricte związaną z nurtem NWOBHM. Z nagrywaniem "Piece of Mind" wiązała się jeszcze jedna, a właściwie dwie istotne zmiany - ta na miejscu perkusisty, oraz fakt kompozycyjnych debiutów Bruce'a. Co się tyczy zmiany za perkusją, Clive Burr niestety nie sprostał życiu w trasie i musiał opuścić szeregi grupy, robiąc miejsce dla dotychczasowego perkusisty Trust, Nicko McBraina, który jest obecny w zespole po dziś dzień. Ta zmiana odcisnęła na zespole największe piętno, gra obu muzyków różniła się od siebie diametralnie. Clive to był żywioł, energia, natomiast Nicko - technika. Dickinson natomiast mógł wreszcie zacząć pisać swoje numery. Wcześniej uniemożliwiały mu to zobowiązania wobec swojej poprzedniej ekipy, zespołu Samson.
Na "Piece of Mind" składa się 9 utworów. W porównaniu do "The Number of the Beast" nie ma tu już tylu hitów, zaledwie dwa w postaci singlowych "Flight of the Icarus" oraz słynnego "The Trooper" - bez tej kompozycji w setliście nie może odbyć się żaden koncert Maidenów. Wbrew powszechnej opinii, która za najjaśniejsze punkty albumu wskazałaby jeszcze "Revelations", czy "Where Eagles Dare", ja skłaniam się, żeby takie miano przydzielić utworom "Still Life", "Quest for Fire", czy wieńczącemu materiał "To Tame a Land". Te utwory zapowiadały kompozycyjne zmiany, które wraz z kolejnymi płytami będą rozwijały się w pełnej krasie, przybierając coraz częściej nieco bardziej refleksyjny, złożony charakter niż ten czysto bezpośredni. Co się tyczy tego ostatniego, wspomnianego przed chwilą kawałka, może nie przebija "Hallowed be Thy Name", ani "Rime of the Ancient Mariner" z wydanego rok później "Powerslave", ale jest jak najbardziej poprawny i ładnie staje na podium obok dwóch wymienionych numerów, zajmując zaszczytne, trzecie miejsce.
Moim zdaniem do wyrównania z "The Number of the Beast" trochę brakowało, niemniej "Piece of Mind" sobie poradził i zabezpieczył pozycję grupy, owocując niespadającą sprzedażą płyt i kolejną ogromną trasą po całym świecie, na którą składało się 140 koncertów. Po latach album obrósł patyną i dołączył do grona najwybitniejszych albumów w dorobku Iron Maiden, bez wątpienia zasłużenie.
English version:
After the stunning success of "The Number of the Beast", which opened concert halls around the world for Iron Maiden, the time has come for an album to consolidate their position. Such a challenge was faced by "Piece of Mind".
The album was recorded in March 1983 at Compass Point Studios in Nassau, Bahamas (a month later AC/DC recorded its "Flick of the Switch" there). Compared to the predecessor, filled with hits and dominated by a fleshy sound, "Piece of Mind" was characterized by less selectivity in this matter, being a bit flattened, while the bass line and vocals of Dickinson were strongly exposed. The compositions might have lost their dynamics here, the punk buzz is no longer present, they are a bit slower and longer, but this does not weaken the record that much. With this album, Iron Maiden has developed its own, distinctive style, going beyond the strict aesthetics of NWOBHM. The recording of "Piece of Mind" was associated with one more, or actually two, significant changes - the one considering replacement of the drummer, and the fact of composing debuts of Bruce. As for the change behind the drums, Clive Burr unfortunately did not live up to the tour and had to leave the ranks making room for ex Trust drummer Nicko McBrain, who is present in the band to this day. This change left the biggest mark on the band, the style of both musicians was radically different. Clive was all about feeling, energy, and Nicko - a technique. Dickinson could finally start writing his compositions. Earlier he was prevented from doing that because of commitments to his previous band, Samson.
"Piece of Mind" consists of 9 songs. Compared to "The Number of the Beast", there are not so many hits here, just two in the form of single "Flight of the Icarus" and the famous "The Trooper" - without this composition in the setlist no Maiden concert can take place. Contrary to popular opinion, which would also indicate "Revelations" or "Where Eagles Dare" as the brightest points of the album, I tend to assign such title to "Still Life", "Quest for Fire" or "To Tame a Land" that ends the record. These songs heralded compositional changes which, along with subsequent albums, will develop in all their glory, becoming more and more often of a reflexive, complex character than the purely direct one. As for the last track just mentioned, it may not beat the "Hallowed be Thy Name" or "Rime of the Ancient Mariner" from the "Powerslave" released a year later, but it nicely stands on the podium next to the two others, taking honorable, third place.
In my opinion, the alignment with "The Number of the Beast" was a bit lacking, but "Piece of Mind" managed to secure the group's position, resulting in non-falling sales of records and another huge tour around the world, which consisted of 140 concerts. After years, the album turned patina and joined the list of the most outstanding albums among the Iron Maiden discography, undoubtedly deservedly.
sobota, 24 sierpnia 2019
Iron Maiden - The Number of the Beast (EMI 1982/ Parlophone 2014)
Są takie płyty, które niczym trylogię "Władcy Pierścieni" Tolkiena trzeba znać, poważać... Czy wielbić, to już indywidualna sprawa. Niemniej jednak ja "The Number of the Beast" wielbię i skłaniam się uważać za jedną z najwspanialszych płyt, jakie zrodziła metalowa scena. Nie mam tu na myśli tylko i wyłącznie lat 80-tych, a wręcz całokształt gatunku. Słuchając jej ma się wrażenie, że wciąż jest świeża, aktualna, że zniewala zmysł słuchu tak samo jak wtedy, kiedy się ukazała. Został w nią tchnięty jakiś nienazwany pierwiastek, który mami umysły metalowych wyjadaczy już od 37 lat i sytuacja bynajmniej nie ulega zmianie.
Wydany w 1982 roku "The Number of the Beast" był pierwszym krążkiem Maidenów, na którym zagościł Bruce Dickinson. Poprzedni wokalista, charyzmatyczny Paul Di'Anno, podobno miał notoryczne problemy z używkami i dźwignięciem rosnącej w błyskawicznym tempie popularności zespołu, przez co niestety musiał pożegnać się z grupą. Wielu uważało, że zmiana na miejscu wokalisty w takim czasie była bardzo niekorzystnym posunięciem, ale jak dowiodła historia był to strzał w dziesiątkę. Bruce pasował na swoje miejsce jak ulał i bez niego za mikrofonem Maideni nie byliby tym samym tworem.
Na "The Number of the Beast" składa się 8 kompozycji, z czego ponad połowa to do tej pory koncertowe hity na stałe zakorzenione w setliście. Mam tu na myśli singlowe "Run to the Hills" oraz tytułowy "The Number of the Beast", rozpędzający się z każdą minutą, epicki "Hallowed Be Thy Name", kontynuujący opowieść o Charlotte "22 Acacia Avenue" i potężny "The Prisoner". Z pozostałych na szczególną uwagę zasługuje "Children of the Damned", charakteryzujący się nieco balladowym zacięciem. Pozostałe dwa utwory, czyli "Invaders" oraz "Gangland" już tak nie zachwycają i w moim przypadku przechodzą bez specjalnego echa. Na pokazanej poniżej reedycji z 1998/2014 dodany został "Total Eclipse", który według obecnej opinii zespołu powinien był zastąpić niezbyt udany "Gangland" (zgadzam się tu w zupełności).
Od tej płyty historia Iron Maiden tak naprawdę zaczyna się od nowa, w tyle zostają dwa pierwsze albumy znaczące lata walki o pozycję na scenie i poszukiwanie własnego brzmienia oraz stylu. "The Number of the Beast" poszedł za ciosem bardzo dobrze przyjętego "Killers" i zaowocował pierwszą tak ogromną trasą koncertową (jedną z największych w karierze grupy), jaką była "The Beast on the Road", trwająca od końca lutego do początku grudnia 1982 roku. Składały się na nią 184 koncerty w 18 krajach. Wszystko w ciągu 10 miesięcy!
Podsumowując, trzeci krążek Maidenów to jeden z kamieni milowych metalowej sztuki i jeden z najbardziej rozpoznawalnych albumów, i to nie tylko za sprawą charakterystycznej okładki i samej postaci Eddiego, ale przede wszystkim muzyki na nim zawartej. Materiał niezaprzeczalnie ponadczasowy, w którym zasłuchiwać się będą kolejne pokolenia, to pewne!
English version:
There are such records, which status can be compared to "The Lord of the Rings" trilogy - you need to know it, respect it... Whether you worship it or not is an individual matter. Nevertheless, I adore "The Number of the Beast" and tend to consider it to be one of the greatest albums begotten by the metal scene. I do not mean only the 80s stuff here, but the whole genre. Listening to it gives the impression that it is still fresh, timeless, that it captivates the sense of hearing just as it did when it was released. An unnamed element has been enchanted in it, which has been possessing metalheads - for 37 years already, and the situation is not changing.
Released in 1982, "The Number of the Beast" was the first Maiden album to feature Bruce Dickinson. The previous vocalist, charismatic Paul Di'Anno, reportedly had notorious problems with stimulants and the leverage of the band's growing popularity, which unfortunately effected in him saying goodbye to the group. Many thought that the change at the singer's place, at that time, was a very unfavorable move, but as history has proved, it was a hit in the bull's-eye. Bruce fit into his place like a glove and without him behind the microphone, Iron Maiden would not be the same creation as it is now.
"The Number of the Beast" consists of 8 compositions, of which over half are concert hits to date, permanently rooted in the set list. I mean the single "Run to the Hills" and the title track "The Number of the Beast", speeding up by every minute, the epic "Hallowed Be Thy Name", "22 Acacia Avenue", continuing the story of Charlotte, and the powerful "The Prisoner". Also "Children of the Damned", with a bit of a ballad feeling, deserves special attention. The other two songs, "Invaders" and "Gangland" are not so impressive and in my opinion they pass without a special echo. On the version from 1998/2014 shown below, "Total Eclipse" was added as a bonus track. That one, according to the current opinion of the band, should have replaced the not very successful "Gangland" (I agree here completely).
From this album, the history of Iron Maiden starts all over again really, lagging behind the first two albums that marked the years of struggle for position on the scene and searching for their own sound and style. "The Number of the Beast" followed the success of the well-received "Killers" and resulted in the first huge world tour (one of the largest in the group's career), which was "The Beast on the Road", lasting from the end of February to the beginning of December 1982. It consisted of 184 concerts in 18 countries. All within 10 months!
To sum up, the third Maiden album is one of the milestones of metal art and one of the most recognizable albums, not only due to the characteristic cover and the character of Eddie, but above all, the music it contains. The material is undeniably timeless, to which the next generations will listen to, for sure!
Wydany w 1982 roku "The Number of the Beast" był pierwszym krążkiem Maidenów, na którym zagościł Bruce Dickinson. Poprzedni wokalista, charyzmatyczny Paul Di'Anno, podobno miał notoryczne problemy z używkami i dźwignięciem rosnącej w błyskawicznym tempie popularności zespołu, przez co niestety musiał pożegnać się z grupą. Wielu uważało, że zmiana na miejscu wokalisty w takim czasie była bardzo niekorzystnym posunięciem, ale jak dowiodła historia był to strzał w dziesiątkę. Bruce pasował na swoje miejsce jak ulał i bez niego za mikrofonem Maideni nie byliby tym samym tworem.
Na "The Number of the Beast" składa się 8 kompozycji, z czego ponad połowa to do tej pory koncertowe hity na stałe zakorzenione w setliście. Mam tu na myśli singlowe "Run to the Hills" oraz tytułowy "The Number of the Beast", rozpędzający się z każdą minutą, epicki "Hallowed Be Thy Name", kontynuujący opowieść o Charlotte "22 Acacia Avenue" i potężny "The Prisoner". Z pozostałych na szczególną uwagę zasługuje "Children of the Damned", charakteryzujący się nieco balladowym zacięciem. Pozostałe dwa utwory, czyli "Invaders" oraz "Gangland" już tak nie zachwycają i w moim przypadku przechodzą bez specjalnego echa. Na pokazanej poniżej reedycji z 1998/2014 dodany został "Total Eclipse", który według obecnej opinii zespołu powinien był zastąpić niezbyt udany "Gangland" (zgadzam się tu w zupełności).
Od tej płyty historia Iron Maiden tak naprawdę zaczyna się od nowa, w tyle zostają dwa pierwsze albumy znaczące lata walki o pozycję na scenie i poszukiwanie własnego brzmienia oraz stylu. "The Number of the Beast" poszedł za ciosem bardzo dobrze przyjętego "Killers" i zaowocował pierwszą tak ogromną trasą koncertową (jedną z największych w karierze grupy), jaką była "The Beast on the Road", trwająca od końca lutego do początku grudnia 1982 roku. Składały się na nią 184 koncerty w 18 krajach. Wszystko w ciągu 10 miesięcy!
Podsumowując, trzeci krążek Maidenów to jeden z kamieni milowych metalowej sztuki i jeden z najbardziej rozpoznawalnych albumów, i to nie tylko za sprawą charakterystycznej okładki i samej postaci Eddiego, ale przede wszystkim muzyki na nim zawartej. Materiał niezaprzeczalnie ponadczasowy, w którym zasłuchiwać się będą kolejne pokolenia, to pewne!
English version:
There are such records, which status can be compared to "The Lord of the Rings" trilogy - you need to know it, respect it... Whether you worship it or not is an individual matter. Nevertheless, I adore "The Number of the Beast" and tend to consider it to be one of the greatest albums begotten by the metal scene. I do not mean only the 80s stuff here, but the whole genre. Listening to it gives the impression that it is still fresh, timeless, that it captivates the sense of hearing just as it did when it was released. An unnamed element has been enchanted in it, which has been possessing metalheads - for 37 years already, and the situation is not changing.
Released in 1982, "The Number of the Beast" was the first Maiden album to feature Bruce Dickinson. The previous vocalist, charismatic Paul Di'Anno, reportedly had notorious problems with stimulants and the leverage of the band's growing popularity, which unfortunately effected in him saying goodbye to the group. Many thought that the change at the singer's place, at that time, was a very unfavorable move, but as history has proved, it was a hit in the bull's-eye. Bruce fit into his place like a glove and without him behind the microphone, Iron Maiden would not be the same creation as it is now.
"The Number of the Beast" consists of 8 compositions, of which over half are concert hits to date, permanently rooted in the set list. I mean the single "Run to the Hills" and the title track "The Number of the Beast", speeding up by every minute, the epic "Hallowed Be Thy Name", "22 Acacia Avenue", continuing the story of Charlotte, and the powerful "The Prisoner". Also "Children of the Damned", with a bit of a ballad feeling, deserves special attention. The other two songs, "Invaders" and "Gangland" are not so impressive and in my opinion they pass without a special echo. On the version from 1998/2014 shown below, "Total Eclipse" was added as a bonus track. That one, according to the current opinion of the band, should have replaced the not very successful "Gangland" (I agree here completely).
From this album, the history of Iron Maiden starts all over again really, lagging behind the first two albums that marked the years of struggle for position on the scene and searching for their own sound and style. "The Number of the Beast" followed the success of the well-received "Killers" and resulted in the first huge world tour (one of the largest in the group's career), which was "The Beast on the Road", lasting from the end of February to the beginning of December 1982. It consisted of 184 concerts in 18 countries. All within 10 months!
To sum up, the third Maiden album is one of the milestones of metal art and one of the most recognizable albums, not only due to the characteristic cover and the character of Eddie, but above all, the music it contains. The material is undeniably timeless, to which the next generations will listen to, for sure!
niedziela, 18 sierpnia 2019
In the Woods - A Return to the Isle of Men (Karmageddon Media 2005)
In the Woods... Jeden z tych norweskich zespołów, które w ramach Black Metalowej sztuki weszły w rejony Pogaństwa, tematyki związanej z mitami, pięknem i tajemniczością natury. Wraz z takimi grupami jak Fleurety oraz Ulver wiedli w tej kwestii prym w połowie lat 90-tych, przechodząc później w inne muzyczne rejony, porzucając w sporym stopniu Black Metalowe granie, jakie towarzyszyło im na początku.
"Isle of Men" to drugie demo In the Woods, wypuszczone przez zespół w tym samym co pierwsze, 1993 roku. Zespół przedstawił tu oryginalny, surowy BM z echami folku, ambientu oraz innych gatunków Metalu. W tamtym czasie było to na norweskiej scenie novum - no może z wyjątkiem Enslaved oraz Helheim, które silnie nawiązywały do nordyckiej mitologii i kultury, ale były odrobinę mniej zróżnicowane kompozycyjnie niż omawiana grupa. Do tych drugich In the Woods było bardzo podobne, jeżeli chodzi o barwę i manierę wokalną - zajadły, wyraźny, wrzaskliwy wokal. Z taką różnicą że, i tu można nawiązać do Ulver, obecne były również na demie czyste wokale, recytacje. "Isle of Men", jak na demo, mogło pochwalić się całkiem niezłym brzmieniem. Oferowało Black Metal wciąż mroczny i surowy, jednakże kreujący już nie diabelskie, a nostalgiczne, naznaczone piętnem przeszłości pejzaże. Pełne zarazem skrytego majestatu, jak i posępności. Wszystko to okolone pogańskim pierwiastkiem. W muzyce In the Woods przewijały się również elementy Doom Metalu/ Death Metalu (chociażby w "Creations of an Ancient Shape") oraz znaczne wykorzystanie potencjału, jakie dawały klawisze, zarówno w budowaniu klimatu, jak i nadawaniu utworom przestrzenności.
W ramach ciekawostki warto wspomnieć, iż zespół nie posiada żadnych zdjęć z czasów demówek i pierwszej płyty. Zawsze słali do zinów w ramach promocji zdjęcia lasów, skandynawskiej przyrody, co podobno irytowało nieco autorów pism. To w sumie sporo mówi o zespole i jego twórczości.
"Isle of Men" z całą pewnością było w swoim czasie demem mocno się wyróżniającym i mającym znaczący wpływ na rozwijającą się scenę i wykorzystywanie nowych rozwiązań w ramach Black Metalu, czy po prostu ekstremalnego grania. O czym warto wspomnieć to fakt, iż In the Woods było pierwszym zespołem, który zaczął używać terminu "Pagan Metal" w odniesieniu do swojej twórczości. "Isle of Men" to materiał, który zestarzał się bardzo dobrze i wciąż można czerpać sporo satysfakcji z obcowania z nim. Jak dla mnie to jedno z lepszych dem, jakie wydała na świat norweska scena.
Pisząc niniejszy tekst, bazowałem na reedycji zatytułowanej "A Return to the Isle of Men", wydanej przez Karmageddon Media w 2005 roku, zawierającej, poza oryginalnym demem, 3 dodatkowe, niepublikowane wcześniej utwory. Ta konkretna reedycja była jeszcze później wznawiana przez Hammerheart Records.
English version:
In the Woods ... One of those Norwegian bands that, as a part of Black Metal art, entered the areas of Paganism, topics related to myths, beauty and mystery of nature. Together with groups such as Fleurety and Ulver, they took the lead in this aesthetics in the mid-90s, later moving to other musical directions, largely abandoning the Black Metal that accompanied them at the beginning.
"Isle of Men" is the second demo of In the Woods, released by the band in the same year as the first, 1993. The band presented here an original, raw BM with echoes of folk, ambient and other genres of Metal. At that time it was a novelty on the Norwegian scene - except for maybe Enslaved and Helheim, which strongly referred to Norse mythology and culture, but were slightly less diverse in composition than the group mentioned. In comparison to Helheim, In the Woods was very similar in terms of timbre and vocal manner - a fierce, clear, screaming one. With such a difference that, and here you can refer to Ulver, clean vocals and recitations were also present on the demo. "Isle of Men", as for a demo, has a pretty good sound. It offered Black Metal still dark and raw, but creating no more devilish, but nostalgic atmosphere, marked by the landscapes of the past. Full of hidden majesty and gloom. All this is surrounded by a pagan element. The music of In the Woods also featured elements of Doom Metal / Death Metal (for ex. "Creations of an Ancient Shape") and significant use of the potential offered by the keyboards, both in building the climate and giving the spaciousness to the compositions.
As a curiosity, it is worth mentioning that the band does not have any photos from the time of their demos and the first album. They always sent photos of forests, Scandinavian nature to zines and promotion, which apparently irritated some of the writers. That says a lot about the band and their art.
"Isle of Men" certainly was, in its time, a demo that stood out strongly and had a significant impact on the development of the scene and the use of new solutions as a part of Black Metal, or simply extreme stuff. What is worth mentioning, is the fact that In the Woods was the first band to use the term "Pagan Metal" in reference to their work. "Isle of Men" is a material that has aged very well and you can still enjoy it a lot. For me, it's one of the best demos the Norwegian scene has given birth to.
When writing this text, I was basing on the reissue entitled "A Return to the Isle of Men", published by Karmageddon Media in 2005, containing, in addition to the original demo, 3 bonus, unpublished songs. This particular version was later reissued by Hammerheart Records.
"Isle of Men" to drugie demo In the Woods, wypuszczone przez zespół w tym samym co pierwsze, 1993 roku. Zespół przedstawił tu oryginalny, surowy BM z echami folku, ambientu oraz innych gatunków Metalu. W tamtym czasie było to na norweskiej scenie novum - no może z wyjątkiem Enslaved oraz Helheim, które silnie nawiązywały do nordyckiej mitologii i kultury, ale były odrobinę mniej zróżnicowane kompozycyjnie niż omawiana grupa. Do tych drugich In the Woods było bardzo podobne, jeżeli chodzi o barwę i manierę wokalną - zajadły, wyraźny, wrzaskliwy wokal. Z taką różnicą że, i tu można nawiązać do Ulver, obecne były również na demie czyste wokale, recytacje. "Isle of Men", jak na demo, mogło pochwalić się całkiem niezłym brzmieniem. Oferowało Black Metal wciąż mroczny i surowy, jednakże kreujący już nie diabelskie, a nostalgiczne, naznaczone piętnem przeszłości pejzaże. Pełne zarazem skrytego majestatu, jak i posępności. Wszystko to okolone pogańskim pierwiastkiem. W muzyce In the Woods przewijały się również elementy Doom Metalu/ Death Metalu (chociażby w "Creations of an Ancient Shape") oraz znaczne wykorzystanie potencjału, jakie dawały klawisze, zarówno w budowaniu klimatu, jak i nadawaniu utworom przestrzenności.
W ramach ciekawostki warto wspomnieć, iż zespół nie posiada żadnych zdjęć z czasów demówek i pierwszej płyty. Zawsze słali do zinów w ramach promocji zdjęcia lasów, skandynawskiej przyrody, co podobno irytowało nieco autorów pism. To w sumie sporo mówi o zespole i jego twórczości.
"Isle of Men" z całą pewnością było w swoim czasie demem mocno się wyróżniającym i mającym znaczący wpływ na rozwijającą się scenę i wykorzystywanie nowych rozwiązań w ramach Black Metalu, czy po prostu ekstremalnego grania. O czym warto wspomnieć to fakt, iż In the Woods było pierwszym zespołem, który zaczął używać terminu "Pagan Metal" w odniesieniu do swojej twórczości. "Isle of Men" to materiał, który zestarzał się bardzo dobrze i wciąż można czerpać sporo satysfakcji z obcowania z nim. Jak dla mnie to jedno z lepszych dem, jakie wydała na świat norweska scena.
Pisząc niniejszy tekst, bazowałem na reedycji zatytułowanej "A Return to the Isle of Men", wydanej przez Karmageddon Media w 2005 roku, zawierającej, poza oryginalnym demem, 3 dodatkowe, niepublikowane wcześniej utwory. Ta konkretna reedycja była jeszcze później wznawiana przez Hammerheart Records.
English version:
In the Woods ... One of those Norwegian bands that, as a part of Black Metal art, entered the areas of Paganism, topics related to myths, beauty and mystery of nature. Together with groups such as Fleurety and Ulver, they took the lead in this aesthetics in the mid-90s, later moving to other musical directions, largely abandoning the Black Metal that accompanied them at the beginning.
"Isle of Men" is the second demo of In the Woods, released by the band in the same year as the first, 1993. The band presented here an original, raw BM with echoes of folk, ambient and other genres of Metal. At that time it was a novelty on the Norwegian scene - except for maybe Enslaved and Helheim, which strongly referred to Norse mythology and culture, but were slightly less diverse in composition than the group mentioned. In comparison to Helheim, In the Woods was very similar in terms of timbre and vocal manner - a fierce, clear, screaming one. With such a difference that, and here you can refer to Ulver, clean vocals and recitations were also present on the demo. "Isle of Men", as for a demo, has a pretty good sound. It offered Black Metal still dark and raw, but creating no more devilish, but nostalgic atmosphere, marked by the landscapes of the past. Full of hidden majesty and gloom. All this is surrounded by a pagan element. The music of In the Woods also featured elements of Doom Metal / Death Metal (for ex. "Creations of an Ancient Shape") and significant use of the potential offered by the keyboards, both in building the climate and giving the spaciousness to the compositions.
As a curiosity, it is worth mentioning that the band does not have any photos from the time of their demos and the first album. They always sent photos of forests, Scandinavian nature to zines and promotion, which apparently irritated some of the writers. That says a lot about the band and their art.
"Isle of Men" certainly was, in its time, a demo that stood out strongly and had a significant impact on the development of the scene and the use of new solutions as a part of Black Metal, or simply extreme stuff. What is worth mentioning, is the fact that In the Woods was the first band to use the term "Pagan Metal" in reference to their work. "Isle of Men" is a material that has aged very well and you can still enjoy it a lot. For me, it's one of the best demos the Norwegian scene has given birth to.
When writing this text, I was basing on the reissue entitled "A Return to the Isle of Men", published by Karmageddon Media in 2005, containing, in addition to the original demo, 3 bonus, unpublished songs. This particular version was later reissued by Hammerheart Records.
sobota, 3 sierpnia 2019
Hammerfall - Legacy of Kings: 20-Year Anniversary Edition (Nuclear Blast 2018)
Wydany w 1998, drugi, pełny album Hammerfall to jedna z płyt, które zostaną ze mną po grób, a nawet dłużej. Album, który nigdy mi się nie znudzi, którego nigdy nie przestanę słuchać. Taki mój osobisty klasyk, z którym wiąże się mnóstwo wspomnień i nostalgii. "Legacy of Kings" był jedną z trzech pierwszych płyt z Metalem, jakiej kupiłem będąc jeszcze dzieciakiem, a Hammerfall pierwszym zespołem, który odkryłem samodzielnie. Pamiętam jak dziś (a było to 15-16 lat temu), jak zaintrygowała mnie jej okładka wyróżniająca się na tle innych na ekspozycji lokalnego stoiska muzycznego. Na tyle mocno przykuła mój wzrok, że kompletnie w ciemno kupiłem płytę (było to jeszcze licencyjne wydanie naszego Metal Mind). Był to strzał w dziesiątkę! Już pierwsze dźwięki otwierającego ją "Heading the Call" zawładnęły mną na dobre, a potem pochłonąłem już cały album. W grudniu ubiegłego roku Nuclear Blast wydał specjalną jego edycję z okazji 20-lecia wydania płyty. Nie było opcji, żebym po nią nie sięgnął. To właśnie wydanie jest pretekstem do tego, aby przypomnieć ten Heavy Metalowy monument, przytoczyć trochę wspomnień i historii z nim związanej, opowiedzieć o płycie, która pojawiła się niczym grom w czasie, gdy mało kto już tak grał.
English version:
Released in 1998, the second, full-length Hammerfall album is one of the records that will stay with me for til death, or even longer. An album that I will never get bored with, which I will never stop listening to. My personal classic, which is associated with a lot of memories and nostalgia. "Legacy of Kings" was one of the first three Metal albums, which I bought while I was still a kid, and Hammerfall was the first band I discovered myself. I remember like it was today (and in reality 15-16 years ago), how intriguing its cover was, which stands out from the others at the local music stand exhibition. It caught my eye so much that I bought the record without hesitation (it was a license issue of our Metal Mind). It was a hit! Already the first sounds of the opening "Heading the Call" took me over for good, and then I absorbed the whole album. In December last year, Nuclear Blast released a special edition for the 20th anniversary of the release of the album. There was no option that I would not reach for it. This edition is a pretext to recall this Heavy Metal monument, bring back some memories and stories associated with it, tell about the album, which appeared like thunder at a time when hardly anyone played like that anymore.
"Legacy of Kings" is the older brother of the debut album "Glory to the Brave" - a record that made Hammerfall so famous and took the band out on the march to the largest European Metal music scenes. The album is a bit less raw than its predecessor, sounds much better, more powerful, cleaner and brings another portion of great, powerful tunes, outstanding riffs and excellent vocals of Joacim Cans. Patrik Rafling also did a great job. It is rarely possible to listen to such a great work of percussion in a classic Heavy Metal, one so full of energy and sense.
The compositions for "Legacy of Kings" are the work of, above all, Oscar Dronjak, Joakim Cans and ... Jesper Stromblad! In Flames guitarist, he was already in practice no longer in the band, but he was still helping with the creation of this material before he made the final decision to devote all his attention to the mentioned In Flames. The album also includes a composition created by Andy Muck and Martin Albrecht of Stormwitch - "At the End of the Rainbow" (originally with an unfinished title "At the End of?"). Andy called Oscar once, telling him that he had a composition for them that would suit their work. It was a huge ennoblement, the more that Stormwitch was one of the most significant inspirations for Hammerfall. The band decided to pay homage to one more group important for them, by adding a cover of "Back to Back" by Pretty Maids. They wanted to introduce this classic band to a younger group of fans and recall their debut "Red Hot & Heavy".
The production of the album, as it was with "Glory to the Brave", was conducted by Fredrik Nordstrom (Studio Fredman, Gothenburg). Through his work and devotion, he contributed a lot to building the characteristic Hammerfall sound. On "Legacy of Kings" he also played the piano on the "Fallen One" ballad. Just like the debut was created in a hurry (the group had only 17 days in the studio to complete the whole process of recording, mixing and mastering), in the case of "Legacy of Kings" they had whole 2 months - they could focus on everything. And the effect can be heard!
During the recording of the album also such well-performed covers were made - Rainbow's "Man on the Silver Mountain", "Eternal Dark" by Picture and "I Want Out" by Helloween (with guest participation by Kai Hansen). I have always had great respect in this matter towards Hammerfall. They could play other bands stuff in such a way that they totally matched their repertoire, and at the same time they were very faithful to the originals, it's not an easy art to do so.
"Legacy of Kings" turned out to be even more successful than "Glory to the Brave" and resulted in tours alongside such groups like Gamma Ray, Jag Panzer, Raven and Tank, and gave them the first headlining tour with Primal Fear, Labirynth and Pegazus as support .
Accept, the previously mentioned Stormwitch or Picture, Helloween, Warlord, Heavy Load, Judas Priest - the echoes of all these bands can be heard in Hammerfall's music, in their style and aesthetics, all of which they worshiped at that time and which they honor to this day. Record discussed here is their opus magnum, and personally one of my favorite albums of all time. It is a symbol of the path that the band once chose and which they did not left!
Below you can see the mentioned anniversary edition of "Legacy of Kings". It consist of two CD's with an original album, covers and live material, and a DVD with an exclusive interview with the line-up responsible for creating the album, and selected recordings from the video "The First Crusade" and "Templar Renegade Crusades". A thick booklet with memories, lots of photos and memorabilia, and song lyrics is also added here. Absolute must for the fans!
"Legacy of Kings" to starszy brat debiutanckiego "Glory to the Brave" - płyty, która tak rozsławiła Hammerfall i z marszu wyniosła zespół na największe europejskie sceny Metalowej muzyki. Album jest nieco mniej surowy niż jego poprzednik, brzmi znacznie lepiej, potężniej, czyściej i wnosi kolejną porcję znakomitych, nośnych melodii, kapitalnych riffów i znakomitych wokali Joacima Cansa. Kawał świetnej roboty odwalił również Patrik Rafling. Rzadko kiedy można w klasycznym Heavy Metalu posłuchać tak świetnej pracy perkusji, tak kipiącej energią i wyczuciem.
Kompozycje na "Legacy of Kings" są dziełem przede wszystkim Oscara Dronjaka, Joakima Cansa oraz... Jespera Stromblada! Gitarzysta In Flames był już w praktyce poza zespołem, lecz wciąż jeszcze pomagał przy powstawaniu tego materiału zanim podjął ostateczną decyzję o poświęceniu całej swojej uwagi wspomnianemu In Flames. Na albumie znalazła się również kompozycja stworzona przez Andiego Mucka oraz Martina Albrechta ze Stormwitch - "At the End of the Rainbow" (pierwotnie z niedokończonym tytułem "At the End of?"). Andy odezwał się swojego czasu do Oscara z informacją, że ma dla nich numer, który będzie bardzo pasował do ich twórczości. Była to ogromna nobilitacja, tym bardziej, że Stormwitch był jedną z najważniejszych inspiracji w twórczości Hammerfall. Zespół postanowił oddać też hołd innej ważnej dla nich grupie, dodając do płyty cover "Back to Back" Pretty Maids. Chcieli tym krokiem przybliżyć ten klasyczny już zespół młodszej grupie fanów i przypomnieć ich debiut "Red Hot & Heavy".
Produkcją płyty, podobnie jak to miało miejsce w przypadku "Glory to the Brave", zajął się Fredrik Nordstrom (Studio Fredman, Gothenburg). Swoją pracą i oddaniem przyczynił się w sporej części do zbudowania charakterystycznego brzmienia Hammerfall. Na "Legacy of Kings" udzielił się również grając na pianinie w zamykającej płytę balladzie "Fallen One". Tak jak debiut powstawał w pośpiechu (grupa miała tylko 17 dni w studio, aby ukończyć cały proces nagrywania, miksów i masteringu), tak w przypadku "Legacy of Kings" mieli na to całe 2 miesiące, można było wszystko dopracować. I efekt jest słyszalny!
Przy okazji nagrywania płyty powstały również tak świetnie odegrane covery jak "Man on the Silver Mountain" Rainbow, "Eternal Dark" Picture oraz "I Want Out" Helloween (z gościnnym udziałem Kai Hansena). Zawsze darzyłem w tej kwestii Hammerfall ogromnym szacunkiem. Potrafili zagrać nieswoje numery w taki sposób, że totalnie pasowały do ich repertuaru, a jednocześnie były bardzo wierne oryginałom, to nie lada sztuka.
"Legacy of Kings" okazał się jeszcze większym sukcesem niż "Glory to the Brave" i zaowocował trasami u boku takich grup jak Gamma Ray, Jag Panzer, Raven i Tank oraz dał im pierwszą headlinerską trasę z Primal Fear, Labirynth oraz Pegazus w roli supportu.
Accept, wspomniane wcześniej Stormwitch czy Picture, Helloween, Warlord, Heavy Load, Judas Priest - echa wszystkich tych zespołów składają się na muzykę Hammerfall, ich styl i estetykę, której hołdowali wtedy i której cześć oddają po dziś dzień. Omawiana tu płyta to opus magnum ich twórczości, a osobiście jeden z moich ulubionych krążków wszech czasów. To symbol ścieżki, którą zespół niegdyś obrał i z której do tej pory nie schodzi!
Poniżej możecie zobaczyć wspomniane rocznicowe wydanie "Legacy of Kings". Składają się na nie 2 płyty cd z albumem, coverami oraz materiałem live, oraz DVD z ekskluzywnym wywiadem z całym składem tworzącym album i wybranymi nagraniami z video "The First Crusade" oraz "Templar Renegade Crusades". Do tego dochodzi jeszcze opasły booklet ze wspomnieniami, mnóstwem zdjęć i memorabiliów oraz tekstami utworów. Dla fanów mus absolutny!
English version:
Released in 1998, the second, full-length Hammerfall album is one of the records that will stay with me for til death, or even longer. An album that I will never get bored with, which I will never stop listening to. My personal classic, which is associated with a lot of memories and nostalgia. "Legacy of Kings" was one of the first three Metal albums, which I bought while I was still a kid, and Hammerfall was the first band I discovered myself. I remember like it was today (and in reality 15-16 years ago), how intriguing its cover was, which stands out from the others at the local music stand exhibition. It caught my eye so much that I bought the record without hesitation (it was a license issue of our Metal Mind). It was a hit! Already the first sounds of the opening "Heading the Call" took me over for good, and then I absorbed the whole album. In December last year, Nuclear Blast released a special edition for the 20th anniversary of the release of the album. There was no option that I would not reach for it. This edition is a pretext to recall this Heavy Metal monument, bring back some memories and stories associated with it, tell about the album, which appeared like thunder at a time when hardly anyone played like that anymore.
"Legacy of Kings" is the older brother of the debut album "Glory to the Brave" - a record that made Hammerfall so famous and took the band out on the march to the largest European Metal music scenes. The album is a bit less raw than its predecessor, sounds much better, more powerful, cleaner and brings another portion of great, powerful tunes, outstanding riffs and excellent vocals of Joacim Cans. Patrik Rafling also did a great job. It is rarely possible to listen to such a great work of percussion in a classic Heavy Metal, one so full of energy and sense.
The compositions for "Legacy of Kings" are the work of, above all, Oscar Dronjak, Joakim Cans and ... Jesper Stromblad! In Flames guitarist, he was already in practice no longer in the band, but he was still helping with the creation of this material before he made the final decision to devote all his attention to the mentioned In Flames. The album also includes a composition created by Andy Muck and Martin Albrecht of Stormwitch - "At the End of the Rainbow" (originally with an unfinished title "At the End of?"). Andy called Oscar once, telling him that he had a composition for them that would suit their work. It was a huge ennoblement, the more that Stormwitch was one of the most significant inspirations for Hammerfall. The band decided to pay homage to one more group important for them, by adding a cover of "Back to Back" by Pretty Maids. They wanted to introduce this classic band to a younger group of fans and recall their debut "Red Hot & Heavy".
The production of the album, as it was with "Glory to the Brave", was conducted by Fredrik Nordstrom (Studio Fredman, Gothenburg). Through his work and devotion, he contributed a lot to building the characteristic Hammerfall sound. On "Legacy of Kings" he also played the piano on the "Fallen One" ballad. Just like the debut was created in a hurry (the group had only 17 days in the studio to complete the whole process of recording, mixing and mastering), in the case of "Legacy of Kings" they had whole 2 months - they could focus on everything. And the effect can be heard!
During the recording of the album also such well-performed covers were made - Rainbow's "Man on the Silver Mountain", "Eternal Dark" by Picture and "I Want Out" by Helloween (with guest participation by Kai Hansen). I have always had great respect in this matter towards Hammerfall. They could play other bands stuff in such a way that they totally matched their repertoire, and at the same time they were very faithful to the originals, it's not an easy art to do so.
"Legacy of Kings" turned out to be even more successful than "Glory to the Brave" and resulted in tours alongside such groups like Gamma Ray, Jag Panzer, Raven and Tank, and gave them the first headlining tour with Primal Fear, Labirynth and Pegazus as support .
Accept, the previously mentioned Stormwitch or Picture, Helloween, Warlord, Heavy Load, Judas Priest - the echoes of all these bands can be heard in Hammerfall's music, in their style and aesthetics, all of which they worshiped at that time and which they honor to this day. Record discussed here is their opus magnum, and personally one of my favorite albums of all time. It is a symbol of the path that the band once chose and which they did not left!
Below you can see the mentioned anniversary edition of "Legacy of Kings". It consist of two CD's with an original album, covers and live material, and a DVD with an exclusive interview with the line-up responsible for creating the album, and selected recordings from the video "The First Crusade" and "Templar Renegade Crusades". A thick booklet with memories, lots of photos and memorabilia, and song lyrics is also added here. Absolute must for the fans!
Subskrybuj:
Posty (Atom)